W nowym, dużym sklepie sportowym panuje ruch. Ludzie wchodzą, wychodzą tylko nikt nie kupuje – dziwne, informował Elbląski Głos Wybrzeża z 7 lutego 1956 r.
Zaczęło się (jak większość kłopotów z moim dzieckiem) od czytania „Wiadomości Sportowych”. Córka czytała, czytała, aż doszła do wniosku, że koniecznie musi mieć łyżwy. Zaczęły się prośby, płacze, molestowanie. Obiecałam kupić.
W nowym, dużym sklepie sportowym panuje ruch. Ludzie wchodzą, wychodzą tylko nikt nie kupuje – dziwne.
- Czy są łyżwy dla 9-letniego dziecka? – zapytałam.
- Nie ma, ale będą za tydzień.
Za tydzień.
- Nie ma, ale będą w przyszłym tygodniu.
W przyszłym tygodniu: - Nie ma, ale będą w sobotę.
W sobotę: - Były, ale dlaczego pani tak późno przyszła?
- Jak to późno? Przecież dopiero dziesiąta, a sklep otwieracie o dziewiątej.
- No, właśnie. O dziewiątej były, nawet 20 po dziewiątej jeszcze były, ale jak pani tak późno przyszła, to nie nasza wina, że już wyszły.
Od tej pory przychodziłam codziennie o 9, ale bez rezultatu. A, pewnego dnia wieść gruchnęła po mieście, że do sklepu sportowego nadszedł „towar”. Pobiegłam. Kogokolwiek po drodze spotkałam, już wiedział i śpieszył. Przed sklepem stał tłum. Na drzwiach widniała kartka: „przyjmowanie towaru do godz. 14”. Ładna historia, dopiero dziewiąta rano...
Stanęłam w kolejce. Po godzinie zaczęłam namawiać starszego pana, który stał za mną, żeby przypilnował mojej kolejki, to ja pójdę odpocząć nieco do domu.
- A jakże! Odpowiedział starszy pan.
- Każdy by tak chciał: zająć kolejkę i pójść do domu, a głupi niech stoi i pilnuje.
- Ja tylko po łyżwy dla małego dziecka – usiłowałam go wzruszyć.
Ale odburknął tylko: - A ja dla kogo? Dla siebie? – Też dla dziecka.
Nie było rady. Postałam jeszcze z godzinę i poszłam do domu. Przed drugą jednak wróciłam. Szczęście miałam ogromne, bo gdy otworzyli drzwi, cała kolejka się załamała i tłum falą wtargnął do środka. Zrobiłam naturalnie wszystko, by mnie ta fala porwała. I porwała.
Przed sobą nie widziałam nic, z lewej strony nic, tylko z prawej – przez szparkę w czyimś łokciu – dojrzałam, że kontuary jakoś dziwnie zmieniły położenie, że ekspedienci są przyduszeni do ściany – ale łyżwy sprzedają. Wszystkie ręce wyciągały się w tamtą stronę, więc i ja wyciągnęłam. Łyżwy, które trafiły do moich rąk, były wielkie.
Usiłowałam wykrzyczeć w stronę ekspedientki, że chcę małe, dziecinne, ale nic z tego nie wyszło, bo ekspedientka nie usłyszała, a z tyłu zaczęli wrzeszczeć, że ta, co bez kolejki się wepchała, to jeszcze grymasi.
Zapłaciłam, a był to ostatni moment ,gdy już znalazłam się przed drzwiami. W drzwiach zupełnie orientację, bo ci ze sklepu pchali na ulicę, a ci z ulicy do sklepu. Trwało to dość długo, ale widocznie ci ze sklepu byli silniejsi, bo w rezultacie znalazłam się na ulicy. Co prawda – bez chustki na głowie, bez jednej rękawiczki i paru guzików – ale poza tym cała.
Zmęczona, ale szczęśliwa dowlokłam się do domu, gdy jednak mąż rozpakował łyżwy, przymierzył je do swych butów i powiedział: - „Wybij to sobie z głowy, ja nie mam czasu na ślizgawkę” – wtedy zapłakałam.
W nowym, dużym sklepie sportowym panuje ruch. Ludzie wchodzą, wychodzą tylko nikt nie kupuje – dziwne.
- Czy są łyżwy dla 9-letniego dziecka? – zapytałam.
- Nie ma, ale będą za tydzień.
Za tydzień.
- Nie ma, ale będą w przyszłym tygodniu.
W przyszłym tygodniu: - Nie ma, ale będą w sobotę.
W sobotę: - Były, ale dlaczego pani tak późno przyszła?
- Jak to późno? Przecież dopiero dziesiąta, a sklep otwieracie o dziewiątej.
- No, właśnie. O dziewiątej były, nawet 20 po dziewiątej jeszcze były, ale jak pani tak późno przyszła, to nie nasza wina, że już wyszły.
Od tej pory przychodziłam codziennie o 9, ale bez rezultatu. A, pewnego dnia wieść gruchnęła po mieście, że do sklepu sportowego nadszedł „towar”. Pobiegłam. Kogokolwiek po drodze spotkałam, już wiedział i śpieszył. Przed sklepem stał tłum. Na drzwiach widniała kartka: „przyjmowanie towaru do godz. 14”. Ładna historia, dopiero dziewiąta rano...
Stanęłam w kolejce. Po godzinie zaczęłam namawiać starszego pana, który stał za mną, żeby przypilnował mojej kolejki, to ja pójdę odpocząć nieco do domu.
- A jakże! Odpowiedział starszy pan.
- Każdy by tak chciał: zająć kolejkę i pójść do domu, a głupi niech stoi i pilnuje.
- Ja tylko po łyżwy dla małego dziecka – usiłowałam go wzruszyć.
Ale odburknął tylko: - A ja dla kogo? Dla siebie? – Też dla dziecka.
Nie było rady. Postałam jeszcze z godzinę i poszłam do domu. Przed drugą jednak wróciłam. Szczęście miałam ogromne, bo gdy otworzyli drzwi, cała kolejka się załamała i tłum falą wtargnął do środka. Zrobiłam naturalnie wszystko, by mnie ta fala porwała. I porwała.
Przed sobą nie widziałam nic, z lewej strony nic, tylko z prawej – przez szparkę w czyimś łokciu – dojrzałam, że kontuary jakoś dziwnie zmieniły położenie, że ekspedienci są przyduszeni do ściany – ale łyżwy sprzedają. Wszystkie ręce wyciągały się w tamtą stronę, więc i ja wyciągnęłam. Łyżwy, które trafiły do moich rąk, były wielkie.
Usiłowałam wykrzyczeć w stronę ekspedientki, że chcę małe, dziecinne, ale nic z tego nie wyszło, bo ekspedientka nie usłyszała, a z tyłu zaczęli wrzeszczeć, że ta, co bez kolejki się wepchała, to jeszcze grymasi.
Zapłaciłam, a był to ostatni moment ,gdy już znalazłam się przed drzwiami. W drzwiach zupełnie orientację, bo ci ze sklepu pchali na ulicę, a ci z ulicy do sklepu. Trwało to dość długo, ale widocznie ci ze sklepu byli silniejsi, bo w rezultacie znalazłam się na ulicy. Co prawda – bez chustki na głowie, bez jednej rękawiczki i paru guzików – ale poza tym cała.
Zmęczona, ale szczęśliwa dowlokłam się do domu, gdy jednak mąż rozpakował łyżwy, przymierzył je do swych butów i powiedział: - „Wybij to sobie z głowy, ja nie mam czasu na ślizgawkę” – wtedy zapłakałam.
oprac. Olaf B.