Rozmowa z Janem Przezpolewskim, właścicielem nieistniejących już zakładów odzieżowych Hetman w Elblągu.
Sprawa szwaczek toczy się już kilka lat, a czy pamięta pan 18 grudnia 2003?
Pamiętam dokładnie. Panie przerwały pracę na około dwie godziny. Stanęło około 70 procent załogi. Nie wykonały dla mnie pilnego zamówienia, a to później zemściło się na mnie i na firmie finansowo. W związku z tym chciałem te panie ukarać dyscyplinarnie, tak jak uczyniłby to chyba każdy przełożony. To przecież wymagało jakiegoś rozstrzygnięcia.
Ale czy wtedy wiedział pan, dlaczego szwaczki wstrzymały pracę?
Nie. Nie było wcześniej żadnych, nawet minimalnych ostrzeżeń, że takie coś będzie. Później były różne tłumaczenia.
70 procent załogi to bardzo dużo. Gdyby pan je wówczas wszystkie zwolnił z pracy dyscyplinarnie, to kto by u pana pracował?
Teoretycznie to wszystkim paniom dałem wypowiedzenia i zwolniłem je. Stwierdziłem, że skoro nie mogę na nie liczyć, to lepiej będzie dobrać inne osoby. W tamtym momencie straciliśmy pewnego klienta. To nie rokowało dobrze dla firmy i zastanawiałem się, czy taka ilość pracowników będzie mi potrzebna. W ogóle był przerost załogi. Najprawdopodobniej te panie skądś się dowiedziały, że noszę się z zamiarem zwolnień w firmie, bo rzeczywiście zamierzałem redukować liczbę etatów. Tylko że może nie w grudniu, ale na wiosnę. Miał na to wpływ bardzo niski kurs euro, który wynosił wtedy bodajże 3,40 zł. Firma przynosiła 10-20 procent strat w przychodach.
Zdziwiło pana, że kobiety, które nie otrzymały wypłat na czas zbuntują się, że będą szukać pomocy?
Może tak było. Bardzo wąska grupa osób zwróciła o pomoc do związków, bo przecież mogły się zwracać o pomoc tam, gdzie chciały. Ja uważam, że aż taka pomoc im nie była potrzebna. W firmie była dość trudna sytuacja i one dość dobrze o tym wiedziały. Rzeczywiście, były opóźnienia w wypłatach: tygodniowe, dwutygodniowe w części wypłat. Panie przed tamtymi świętami miały wypłacone po 80 procent poborów, więc to nie były takie ogromne zaległości, że aż trzeba było do takiej sytuacji doprowadzać. Dla mnie przerwa w pracy była drastyczną formą upominania się. Można było to zrobić inaczej.
Ale później nastąpiła lawina zdarzeń: w obronę pracownic włączyła się Solidarność, poszły pierwsze pozwy do sądu pracy...
Zaskoczyło mnie działanie szeregu instytucji w Elblągu, których decyzje - jak się okazało w świetle wyroku Sądu Najwyższego - były pochopne. Sądy pochopnie wydawały wyroki, a o związkach zawodowych w ogóle nie chcę mówić, bo uważam, że takie działania, z którymi miałem do czynienia, nie są rolą związku, ale indywidualną pracą pana Kozłowskiego. On chciał wykorzystać sytuację, ale źle to zrobił. Źle, że te panie namawiał do tak drastycznych środków. On mówi, że chciał rozmawiać. Uważam, że nie powinienem rozmawiać ze związkami, bo w mojej firmie związków nie miałem. To potwierdza wyrok Sądu Najwyższego. U mnie takiej organizacji nie było, a nawet jeśliby była, to powinna się raczej normalnie zachowywać, a nie tak, jak się zachowywała.
A czy spodziewał się pan, że zwolnienia dyscyplinarne pociągną za sobą takie konsekwencje. Już trzy lata różne sprawy się toczą, pan ma proces w sądzie o złośliwie naruszanie praw pracowniczych. Czy teraz by pan to inaczej rozegrał?
Zdecydowanie chyba bym zwolnił te sto osób, które chciałem zwolnić, i zmniejszył firmę. A tak firmę doprowadzono do całkowitej zapaści finansowej. Kto teraz odda firmie pieniądze, które się należą? To są bardzo duże pieniądze, bo gros osób dostało odszkodowania, wynagrodzenia za okres pozostawania bez pracy. No, ale teraz wyszło, że ten okres powinien być bez pracy i bez wynagrodzenia. To jest kilkadziesiąt tysięcy zł. Te panie będą musiały oddać pieniądze. Będę chciał wznowić sprawy wszystkich zwolnionych z pracy, którym zostało przyznane wynagrodzenie w postaci dodatkowego trzymiesięcznego odszkodowania za wadliwe wręczenie wypowiedzeń, a w związku z wyrokiem Sądu Najwyższego nie było takich wypowiedzeń.
Sąd Najwyższy cofnął do ponownego rozpoznania sprawę przywrócenia do pracy szwaczek z Hetmana, to dla pana chyba sukces...
Panie, którym pan Kozłowski wydał dokument, w którym jest mowa o ochronie związkowej i który respektują wszystkie instytucje, Sąd Najwyższy podważył, bo w mojej firmie nie było komitetu założycielskiego. Te panie nie miały ochrony ze strony Solidarności, więc zasadność moich zwolnień sąd jeszcze raz będzie rozpatrywał, czy były słuszne, czy nie. Ja uważam, że były słuszne. Uważam też, że pracodawca może zwalniać swoich pracowników za nieprzewidziane przestoje w pracy, jeśli narażają firmę na straty. Nigdy nie zaprzeczałem, że nie płaciłem paniom w terminie, ale powód zwolnienia był inny.
Wygrał pan tę wojnę?
Ja nie uważam, że to była wojna; wojnę prowadzą związki zawodowe i ich przywódcy, nie ludzie. Tych się wykorzystuje. Straciło pracę 100 osób. Kobiet mi żal, choć nie wszystkich. Niektóre z nich, co mnie zaskoczyło, były wobec mnie bardzo niechętne i zawzięte. Nie wiem, czym się kierują. Tak dużo nieprawdy mówią teraz w sądzie, a tyle spraw wychodzi tam na jaw. Od początku wolałem tę sprawę zakończyć w sądzie, a nie tak, jak proponował pan Kozłowski: że najpierw się pokłócić, potem pogodzić i wejść na pierwsze strony gazet. Najbardziej mam żal do pań z komitetu założycielskiego, że one tak bezwzględnie się słuchały rad pana Kozłowskiego, które nie zawsze były radami dobrymi. Mam też żal do dziennikarzy, że jednostronnie pokazywali sytuację...
Ale to pan unikał rozmów, uciekał z sądowego korytarza albo nie odbierał komórki...
To, że ja nic nie mówiłem w sprawie nie upoważnia do tego, by ktoś wydawał wyroki, jakie chce. Tych pań nikt nie zapytał, z jakiego powodu zostały zwolnione, a tylko przepisywano słowa: że za założenie związku. A przecież w wypowiedzeniach miały wyraźnie napisane, za co. A zostały zwolnione za przerwę w pracy.
Pamiętam dokładnie. Panie przerwały pracę na około dwie godziny. Stanęło około 70 procent załogi. Nie wykonały dla mnie pilnego zamówienia, a to później zemściło się na mnie i na firmie finansowo. W związku z tym chciałem te panie ukarać dyscyplinarnie, tak jak uczyniłby to chyba każdy przełożony. To przecież wymagało jakiegoś rozstrzygnięcia.
Ale czy wtedy wiedział pan, dlaczego szwaczki wstrzymały pracę?
Nie. Nie było wcześniej żadnych, nawet minimalnych ostrzeżeń, że takie coś będzie. Później były różne tłumaczenia.
70 procent załogi to bardzo dużo. Gdyby pan je wówczas wszystkie zwolnił z pracy dyscyplinarnie, to kto by u pana pracował?
Teoretycznie to wszystkim paniom dałem wypowiedzenia i zwolniłem je. Stwierdziłem, że skoro nie mogę na nie liczyć, to lepiej będzie dobrać inne osoby. W tamtym momencie straciliśmy pewnego klienta. To nie rokowało dobrze dla firmy i zastanawiałem się, czy taka ilość pracowników będzie mi potrzebna. W ogóle był przerost załogi. Najprawdopodobniej te panie skądś się dowiedziały, że noszę się z zamiarem zwolnień w firmie, bo rzeczywiście zamierzałem redukować liczbę etatów. Tylko że może nie w grudniu, ale na wiosnę. Miał na to wpływ bardzo niski kurs euro, który wynosił wtedy bodajże 3,40 zł. Firma przynosiła 10-20 procent strat w przychodach.
Zdziwiło pana, że kobiety, które nie otrzymały wypłat na czas zbuntują się, że będą szukać pomocy?
Może tak było. Bardzo wąska grupa osób zwróciła o pomoc do związków, bo przecież mogły się zwracać o pomoc tam, gdzie chciały. Ja uważam, że aż taka pomoc im nie była potrzebna. W firmie była dość trudna sytuacja i one dość dobrze o tym wiedziały. Rzeczywiście, były opóźnienia w wypłatach: tygodniowe, dwutygodniowe w części wypłat. Panie przed tamtymi świętami miały wypłacone po 80 procent poborów, więc to nie były takie ogromne zaległości, że aż trzeba było do takiej sytuacji doprowadzać. Dla mnie przerwa w pracy była drastyczną formą upominania się. Można było to zrobić inaczej.
Ale później nastąpiła lawina zdarzeń: w obronę pracownic włączyła się Solidarność, poszły pierwsze pozwy do sądu pracy...
Zaskoczyło mnie działanie szeregu instytucji w Elblągu, których decyzje - jak się okazało w świetle wyroku Sądu Najwyższego - były pochopne. Sądy pochopnie wydawały wyroki, a o związkach zawodowych w ogóle nie chcę mówić, bo uważam, że takie działania, z którymi miałem do czynienia, nie są rolą związku, ale indywidualną pracą pana Kozłowskiego. On chciał wykorzystać sytuację, ale źle to zrobił. Źle, że te panie namawiał do tak drastycznych środków. On mówi, że chciał rozmawiać. Uważam, że nie powinienem rozmawiać ze związkami, bo w mojej firmie związków nie miałem. To potwierdza wyrok Sądu Najwyższego. U mnie takiej organizacji nie było, a nawet jeśliby była, to powinna się raczej normalnie zachowywać, a nie tak, jak się zachowywała.
A czy spodziewał się pan, że zwolnienia dyscyplinarne pociągną za sobą takie konsekwencje. Już trzy lata różne sprawy się toczą, pan ma proces w sądzie o złośliwie naruszanie praw pracowniczych. Czy teraz by pan to inaczej rozegrał?
Zdecydowanie chyba bym zwolnił te sto osób, które chciałem zwolnić, i zmniejszył firmę. A tak firmę doprowadzono do całkowitej zapaści finansowej. Kto teraz odda firmie pieniądze, które się należą? To są bardzo duże pieniądze, bo gros osób dostało odszkodowania, wynagrodzenia za okres pozostawania bez pracy. No, ale teraz wyszło, że ten okres powinien być bez pracy i bez wynagrodzenia. To jest kilkadziesiąt tysięcy zł. Te panie będą musiały oddać pieniądze. Będę chciał wznowić sprawy wszystkich zwolnionych z pracy, którym zostało przyznane wynagrodzenie w postaci dodatkowego trzymiesięcznego odszkodowania za wadliwe wręczenie wypowiedzeń, a w związku z wyrokiem Sądu Najwyższego nie było takich wypowiedzeń.
Sąd Najwyższy cofnął do ponownego rozpoznania sprawę przywrócenia do pracy szwaczek z Hetmana, to dla pana chyba sukces...
Panie, którym pan Kozłowski wydał dokument, w którym jest mowa o ochronie związkowej i który respektują wszystkie instytucje, Sąd Najwyższy podważył, bo w mojej firmie nie było komitetu założycielskiego. Te panie nie miały ochrony ze strony Solidarności, więc zasadność moich zwolnień sąd jeszcze raz będzie rozpatrywał, czy były słuszne, czy nie. Ja uważam, że były słuszne. Uważam też, że pracodawca może zwalniać swoich pracowników za nieprzewidziane przestoje w pracy, jeśli narażają firmę na straty. Nigdy nie zaprzeczałem, że nie płaciłem paniom w terminie, ale powód zwolnienia był inny.
Wygrał pan tę wojnę?
Ja nie uważam, że to była wojna; wojnę prowadzą związki zawodowe i ich przywódcy, nie ludzie. Tych się wykorzystuje. Straciło pracę 100 osób. Kobiet mi żal, choć nie wszystkich. Niektóre z nich, co mnie zaskoczyło, były wobec mnie bardzo niechętne i zawzięte. Nie wiem, czym się kierują. Tak dużo nieprawdy mówią teraz w sądzie, a tyle spraw wychodzi tam na jaw. Od początku wolałem tę sprawę zakończyć w sądzie, a nie tak, jak proponował pan Kozłowski: że najpierw się pokłócić, potem pogodzić i wejść na pierwsze strony gazet. Najbardziej mam żal do pań z komitetu założycielskiego, że one tak bezwzględnie się słuchały rad pana Kozłowskiego, które nie zawsze były radami dobrymi. Mam też żal do dziennikarzy, że jednostronnie pokazywali sytuację...
Ale to pan unikał rozmów, uciekał z sądowego korytarza albo nie odbierał komórki...
To, że ja nic nie mówiłem w sprawie nie upoważnia do tego, by ktoś wydawał wyroki, jakie chce. Tych pań nikt nie zapytał, z jakiego powodu zostały zwolnione, a tylko przepisywano słowa: że za założenie związku. A przecież w wypowiedzeniach miały wyraźnie napisane, za co. A zostały zwolnione za przerwę w pracy.
R