UWAGA!

Czekam na rewolucję na scenie

 Elbląg, Maria Makowska-Franceson
Maria Makowska-Franceson (fot. AD)

Gdy się patrzy na Marię Makowską-Franceson aż się nie chce wierzyć, że ta aktorka na scenie gości od 35 lat. Świetna figura, werwa, poczucie humoru, wspaniałe role za nią, ale i przed nią. Sama się śmieje, że „teraz wszystkie staruszki będą jej”. Liczy jednak na rewolucję sceniczną, w której sama też chce wziąć udział. Nam opowiada o tym, czyją własnością są włosy aktorki, o kociej rodzinie w wózku Anity, o macierzyństwie i telefonie zza mórz.

Maria Makowska-Franceson (nazywana przez przyjaciół i kolegów z teatru Majką) jest absolwentką Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Na scenie debiutowała na przełomie lat 1974/75 rolą w „Trzeciej piersi” Ireneusza Iredyńskiego. Był to jej spektakl dyplomowy, który zagrała na deskach Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu. Była też aktorką w Płocku, a przypadek sprawił, że trafiła do Elbląga.
       W tym roku Maria Makowska-Franceson obchodzi jubileusz 35-lecia pracy artystycznej. Uczci go rolą Amandy w „Szklanej menażerii” Tennesee Williamsa w reżyserii Andrzeja Chichłowskiego. Premiera już 18 września.
      
       Agata Janik: Do łódzkiej filmówki nie dostała się Pani za pierwszym podejściem?
       Maria Makowska-Franceson: Przed szkołą filmową studiowałam pedagogikę społeczną na wydziale kulturalno-oświatowym w Łodzi. Po dwóch latach postanowiłam podejść do egzaminów aktorskich. Byłam tak pewna tego, że zdam, że olałam przedmioty teoretyczne. Źle mi poszedł rosyjski, nauka o Polsce i świecie. I nie zdałam. Jednak jak już wróciłam na uniwersytet dostałam zawiadomienie z dziekanatu wydziału aktorskiego, że mam się tam zgłosić. Okazało się, że na moich egzaminach było paru dyrektorów teatrów. I zaproponowano mi wyjazd do któregoś z nich. Rzuciłam więc studia i pojechałam na dziewięć miesięcy do Jeleniej Góry. Poznałam tam bardzo fajnych ludzi i to oni podrzucili mi teksty na kolejny egzamin. Przybliżyli mi Młodożeńca z Młodej Polski. Ja nie wiedziałam, że on ma tak genialne wiersze do mówienia! I od tych aktorów się uczyłam. Gdy kończył się spektakl o godz. 22, ja wychodziłam na scenę i mówiłam do pustych krzeseł. Bardzo się przygotowałam do ponownych egzaminów. Pojechałam po raz drugi i szczęśliwie się udało.
      
       I miała pani mocne wejście…
       Z moją koleżanką Ireną Szewczyk [aktorka, która grała Anię w „Daleko od szosy” – red.] miałyśmy bardzo długie włosy – ona blondyna, ja czarna. Po egzaminach, ale jeszcze przed ogłoszeniem wyników, coś nas tchnęło i poszłyśmy do fryzjera. Ścięłyśmy włosy na długość do ramion. W szkole patrzymy, a obie jesteśmy na liście przyjętych. Oficjalnie wyniki egzaminów odczytał dziekan wydziału aktorskiego. Przy naszych nazwiskach zatrzymał się, złapał nas za włosy i powiedział „Moje drogie panie. Zostałyście przyjęte do renomowanej szkoły filmowej, ale pamiętajcie, włosy są najpierw własnością szkoły, a potem teatru”.
      
       Pamięta Pani swój debiut sceniczny?

       To była „Trzecia pierś” Ireneusza Iredyńskiego w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu. Był przełom lat 1974/75, a ja grałam przedstawienie dyplomowe. Jeździłam też wtedy z Torunia na dyplomy do Łodzi. I tam i tu grałam. W związku z brakiem czasu nie zaliczyłam egzaminu z charakteryzacji i miałam być niedopuszczona do obrony pracy magisterskiej. Wreszcie pojechałam na uczelnię, umówiłam się z profesorem od charakteryzacji i zaproponowałam, że „zrobię się” na staruszkę i Pinokia. I zaliczyłam.
       Wracając do Iredyńskiego. To była polska prapremiera tej sztuki, bo wcześniej była ona wystawiana w Londynie, Berlinie, także w Belgii. Na nasz spektakl przyjechał sam autor. To było dla mnie duże przeżycie.
      
       Z  przyjazdem do Elbląga wiąże się dramatyczna historia
       Grałam w teatrze w Płocku, a mój narzeczony mieszkał w Gdańsku. I tak kursowaliśmy między miastami. Któregoś razu Sławek odwoził mnie samochodem na spektakl. Grałam wtedy Alę w „Tangu” Mrożka. Kilka kilometrów przed Płockiem mieliśmy poważny wypadek. Miałam wstrząs mózgu i ucho w strzępach. Przez blisko rok nie słyszałam na nie. W związku z tym, że auta już nie mieliśmy, a były wakacje, mój brat, zapalony żeglarz, dał nam swój jacht i powiedział byśmy sobie popłynęli na Zalew Wiślany. I dopłynęliśmy do Elbląga. Mój narzeczony spytał, czy musi tak ciągle do tego Płocka jeździć. A może w tym Elblągu jest teatr? Wysiadłam na brzeg i zapytałam pierwszą osobę, która przechodziła, czy tu jest teatr. Okazało się, że od roku właśnie działa. Były wakacje, w teatrze był tylko portier. Musiałam jednak wywrzeć na nim wrażenie, bo tak naopowiadał o mnie dyrektorowi Grucy, że dostałam angaż. Był listopad 1976 r. Z miłości do narzeczonego, który później został moim mężem, znalazłam się w Elblągu.
      
       I w czym Pani wystartowała na deskach elbląskiej sceny?
       Debiutowałam w „Anegdotach prowincjonalnych” Wampiłowa. To bardzo fajna sztuka. Miałam zupełnie przyzwoity debiut. Potem przyszła współpraca z Andrzejem Markowiczem i Józefem Jasielskim i „Złoty chłopak” Clifforda Odetsa. Dzięki nim zaistniałam na scenie jako młoda dziewczyna. Pamiętam, jak w kabaretkach, z laseczką i w meloniku miałam taniec na ringu. Bardzo miło to wspominam. To był właściwie debiut zauważalny. (1977).
       Na widowni siedzieli Bardini i Hübner, bo to było dyplomowe przedstawienie reżyserskie Jasielskiego. Ale ze mną też się spotkali.
      
       Przyszły wielkie role, m.in. Blanche Dubois w „Tramwaju zwanym pożądaniem"
       To moja duża rola, za którą zostałam nagrodzona. Bardzo chciałam to zagrać.
      
       Postanowiła Pani na zawsze związać się z elbląską sceną?
       Po pierwszym dyrektorze, Jacku Grucy, miałam już odejść z tego teatru, ale przyszedł mój profesor ze szkoły Andrzej May. I zostałam. Potem on wyjechał, ale przyszedł Stanisław Tym. To tak urokliwy, ciepły, dobry człowiek. Życiowy, fajny facet. I też zostałam.
      
        Reżyserzy widzieli Panią raczej w rolach amantek. Nie czuła się Pani wepchnięta do szuflady?
       Do 40. roku życia właściwie obsadzano mnie w rolach amantek, ale miałam przełom. Jeszcze za czasów Jacka Grucy zagrałam charakterystyczną postać w „Balladzie łomżyńskiej”. Ryszard Strzembała robił scenografię. Na scenie był wielki krzyż, odprawiano nade mną egzorcyzmy, a następnie krępowano mnie linami i wciągano na ten krzyż.
      
       Muzykę do spektaklu skomponował Czesław Niemen?
       Specjalnie jeździłam do niego, do maleńkiego pokoju w Teatrze Wielkim w Warszawie, bo tam wtedy mieszkał, i on uczył mnie śpiewać piosenki z tego przedstawienia. Wielki artysta, a mieszkał na trzech metrach w teatrze. Wspaniały człowiek. Przedstawienie z jego muzyką zdobyło nagrodę na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. (1978 r.)
      
       Przez tyle lat spotkała się pani z ciekawymi ludźmi teatru
       Ciekawe życie, ciekawi ludzie. Współpracowałam z ponad setką reżyserów, miałam też tyle samo partnerów na scenie, podobnie scenografów, muzyków, choreografów np. pracowałam z legendą Barbarą Bittnerówną [tancerka, primabalerina, choreograf – red.]. Zagrałam ok. 110 premier.
      
       Czy jakieś spektakle, role darzy Pani szczególnym sentymentem?
       Mam ogromny sentyment do „Antygony w Nowym Jorku” w reżyserii Bartka Wyszomirskiego. Spotkałam się na scenie ze wspaniałymi aktorami – Kaziem Tałajem i Zbigniewem Grabskim, niestety już nieżyjącymi. I z Jurkiem Przewłockim. Ten spektakl jest tak aktualny, rewelacyjny tekst Głowackiego więc mam marzenie – chciałabym to jeszcze zagrać. Tamten spektakl wspominam z łezką w oku. Kotka mi się okociła na scenie! W wózku ze szmatami! Tu, w Elblągu wskoczyła do wózka, który był rekwizytem, nasza teatralna kotka i na wyjeździe do Trójmiasta urodziła kociaki. Z tymi maleństwami wracaliśmy do domu.
       Pamiętam też różne spektakle muzyczne, w których grałam. Miło wspominam Jenny w „Operze za trzy grosze” w reż. Wojciecha Jesionki.
       Pamiętam też sztukę, która dała mi dużo do myślenia. Była to „Dama z walizką” Agnieszki Osieckiej w reżyserii Konrada Szachnowskiego. To sztuka śpiewana, tańczona. I ja, taka dama, która jeździ po całej Europie, a w każdym mieście spotyka się ze swoim „byłym”. Na któreś z przedstawień przyjechała Osiecka i miałam z nią długą rozmowę. Powiedziała mi dużo ciepłych słów na temat tej roli, ale na koniec dodała, że mimo wszystko jestem za młoda. „Troszkę masz za mało takich doświadczeń z mężczyznami, ze światem typowo europejskim” - powiedziała. I faktycznie, wtedy się nie wyjeżdżało na Zachód na zawołanie.
      
       Podczas spektakli aktorom przydarzają się czasem śmieszne, nieoczekiwane sytuacje, które ich „gotują”, ale zawsze wymagają refleksu. Ma Pani takie doświadczenia?
       Zdarzały mi się śmieszne rzeczy w teatrze. Mój mąż, człowiek morza, wyjechał w daleki świat. Postanowił jednak do mnie zadzwonić. W teatrze był wówczas jeden telefon, na portierni. I gram spektakl, a tu nagle na scenę wpada portier i krzyczy: „Maja, Sławek dzwoni!”. Bo to była sensacja, że ktoś z tak daleka dzwoni, zza granicy.
       Była też taka sytuacja: gram jedną ze złych sióstr Kopciuszka i śpiewam piosenkę, że chciałabym mieć kota. W tym momencie wchodzi na scenę nieżyjący już kolega Józek Osławski, który też grał w tym przedstawieniu, i przynosi mi prawdziwego kota. Przestałam śpiewać, zaczęłam tego kociaka tulić.
       W „Zemście” natomiast zapomniałam tekstu. Grałam Podstolinę, scena leci, a ja mam „czarną dziurę” w głowie. Tekstu nie znam. Na poczekaniu zrobiłam cztero- czy sześciowierszowiec Fredry. Zeszłam ze sceny i nie wiedziałam, jak to zrobiłam.
      
       Zagrała Pani chyba w każdym gatunku teatralnym. A może jest rola, na którą Pani ciągle czeka?
       Jeszcze pięć lat temu myślałam o „Matce Courage” Brechta. Chciałam też zagrać Lady Makbet, ale w tej chwili nie mam żadnych marzeń. Ja się nagrałam, jestem spełniona zawodowo. Teraz, przy odrobinie szczęścia, wszystkie role staruszek będą moje (śmiech).
      
       Lubi Pani swój zawód?
       To jest piękny, ale i trudny zawód. Są wzloty i upadki. Trzeba więc mieć skórę niedźwiedzia. Ja nie mówię, by pchać się łokciami, ale czasami człowiek jest bezradny, że ręce opadają. To, co robimy na scenie jednemu się podoba, innemu nie, bo sztuka jest niewymierna w ocenie. I to rodzi frustracje. Każdy z nas chce zagrać jak najlepiej, ale różnie to bywa.
       Mam wnuczkę 6-letnią, która już jest „artystką”, ale bym nie chciała, by została aktorką. Cieszę się również, że mój syn nie poszedł w moje ślady.
      
       Ma Pani już dorosłego syna. Jednak, czy kiedyś, gdy był jeszcze dzieckiem, nie było Pani ciężko pogodzić macierzyństwo z aktorstwem?
       Miałam ogromne wsparcie w rodzinie. Mogłam przyjeżdżać do domu o najróżniejszych porach, bo wiedziałam, że mama i siostra czuwają. Wiedziałam, że mój syn jest wykąpany, nakarmiony i śpi. Problem z szukaniem niani mnie ominął. Żałuję jednak, że mam tylko jedno dziecko. Każda aktorka powinna mieć dziecko. Wówczas zapomina się o sobie, o tym, że trzeba zrobić paznokcie, pójść do fryzjera. Wyzbywamy się egoizmu. Dziecko sprowadza aktorki na ziemię.
      
       Jubileusz 35-lecia pracy artystycznej świętować będzie Pani rolą Amandy w „Szklanej menażerii”. To trudna rola? Co przyniesie?
       To fajna, zróżnicowana rola. Muszę zagrać matkę toksyczną. Ona kocha swoje dzieci, które są dla niej wszystkim, ale bez przerwy paple. Nic dziwnego, że denerwuje syna, a czasami i córkę. Chce być wszędzie, wszystkim się zająć, chce zawsze dla wszystkich dobrze. Amanda ma syna, który szlaja się po nocach, pije, taki bawidamek. I matka ma do niego pretensje i musi je mieć. Natomiast córkę usilnie chce wydać za mąż. To, że jest ona kaleką to nie przeszkadza – „lekki defekt, zresztą ledwie widoczny” – kwituje. Musi mieć dla niej księcia z bajki. I gdy trafia się taka sytuacja, to ona, matka, zrobiłaby wszystko dla przyszłego zięcia. Ubrałaby się w przysłowiowe pióra.
       Jeżeli będą momenty, że widz się wzruszy na tym przedstawieniu to będzie fajnie, chciałabym tego. Opowiadamy historię dziewczyny, która jest lekko pokrzywdzona przez los, jest zamknięta w sobie, nie wychodzi do ludzi, bo się ich boi. A ile jest takich osób? Lękliwych, zestresowanych, obawiających się otoczenia, zamkniętych w domu? W tej chwili liczy się cwaniactwo, pieniądze, kariera, a jeśli ktoś jest zamknięty to od razu wskazywany jako słabeusz. Takich się nie lubi. Dlatego ta sztuka, pomimo, że została napisana lata temu, nadal niesie aktualne przesłanie.
      
       Czy 35 lat na scenie to dużo?
       Z zawodem – jeśli liczyć studia – związana jestem od 40 lat. Czy to dużo? Gdy patrzę na swoje zmarszczki to myślę, że bardzo (śmiech). Prawdę mówiąc to jest trochę czasu. Jednak czekam, że przyjedzie jakiś reżyser i jeszcze tu na tej scenie zrobi jakąś rewolucję. Myślę, że jednak coś tu nastąpi i chciałabym w tym wziąć udział. Póki mam zdrowie, pamięć i poruszam się bez laski wierzę, że mogłabym coś zrobić.
      
A

Najnowsze artykuły w dziale Kultura

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Uwaga! Opinia zostanie zamieszczona na stronie po zatwierdzeniu przez redakcję.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
A moim zdaniem...
  • Ta pani jest super, widziałam ją w kilku przedstawieniach.
  • Pani Mario, pani wnusia Gabrysia jest wprost cudowna!
    Zgłoś do moderacji     Odpowiedz
    0
    0
    fani z UK(2010-09-10)
  • Okropnie infantylna ta Rozmowa. .. Mało w niej merytorycznej treści.
  • Pani Mario, to dla Pani chodziłam przez wiele, wiele lat na przedstawienia. Wnosi Pani swoja osobą to coś magicznego. Sprawia Pani, że teatr można pisać dużą literą T. Życzę Pani radości i dalszych wspaniałych ról.
    Zgłoś do moderacji     Odpowiedz
    1
    0
    dziękuję(2010-09-10)
  • 35 lat na scenie, pięknie! Pamiętam Panią oczywiście z czasów dyrektorowania J. Grucy, gdy obie byłyśmy młode :) Gratulacje! (A wywiad jest w porządku. Malkontent chciałby pewnie, aby panie rozmawiały o losach świata, ale większość czytelników zapewne jest zadowolona, że dowiedziała się sporo o lubianej aktorce. )
  • Bajeczki słusznej Pani.
Reklama