29 kwietnia 2010 roku. Galeria EL. L.U.C, Platige Image i cierń polskiej historii – Katyń. Wiele można było spodziewać się po tym wydarzeniu, łącznie z tym, że może nastąpić przerost formy nad treścią. Zobacz fotoreportaż.
Można odnieść wrażenie, że wystąpiło ostatnio coś takiego w popkulturze, jak moda na patriotyzm. Parę lat temu Lao Che nagrało znakomity album pt. „Powstanie Warszawskie”. Próba ta zakończyła się wielkim sukcesem, o Lao zaczęło być głośno. Muzyka, teksty, cały koncept, który przedstawiła grupa znalazły niezwykle pozytywny odbiór, co najważniejsze – wśród młodzieży, do której niezwykle trudno dziś dotrzeć z historią, a co najpiękniejsze – wśród ludzi, którzy byli świadkami i uczestnikami tych zdarzeń. Lao Che udowodniło, że można młodych ludzi zainteresować historią, niekoniecznie wykładając ją w typowo szkolny, encyklopedyczny sposób, ale pokazując ból, rozterki i przeżycia autorów owej historii za pomocą prostych, lecz jakże dosadnych emocji, które zawrzeć można w z pozoru banalnej miksturze rockowo-punkowej muzyki.
Kiedy muzyczną Polskę obiegła informacja, że kolejny, tym razem hip-hopowy artysta zamierza zmierzyć się z polską historią, w wielu głowach pojawiło się powątpiewanie. Ile w tym czystej pasji, która przyświecała poprzednikom, a ile koniunkturalizmu? Płytą „39/9” L.U.C wybrnął z zadania, którego sam się podjął, ale na tym nie poprzestał. Oto bowiem zapukano do drzwi artysty, niczym do rzemieślnika, i złożono zlecenie. Można było odmówić, jednak można też było podjąć owo wyzwanie. Jakże więc fantastycznie się stało, że Łukasz Rostkowski vel L.U.C podjął się tego zlecenia. Zlecenia, które przy okazji kolejnej już rocznicy zbrodni katyńskiej skierowało do młodego, hip-hopowego artysty Narodowe Centrum Kultury.
Elbląski koncert mógł więc być dla zgromadzonych odbiorców odpowiedzią na pytanie: czy młodzież może w sposób świadomy i sugestywny opowiedzieć o tym, co dotknęło bezpośrednio pokolenie naszych dziadków i pradziadków?
Katyń to polska Golgota, dramat, który urósł do rangi mitu. To nie jest jedyne miejsce, w którym Polacy stracili tak wielu spośród swoich, jednak chyba jedyne, o którego ukazanie prawdy walczą z taką zaciekłością. To zagadnienie bardzo delikatne, bardzo subiektywne, nawet wśród tych, których bezpośrednio to nie dotknęło.
Stąd też pojawiło się pytanie. Jak można o rzeczach i sprawach tak ważkich i tak osobistych dla każdego Polaka przemówić językiem hip-hopu. Językiem, który z jednej strony wydaje się tak pospolity, uliczny, wręcz ordynarny, ale niekiedy przyjmuje jednak formę współczesnej poezji. Wszystkim, którzy obawiali się, że L.U.C sięgnie po język Liroya, 50’Cent’a i innych przedstawicieli muzyki rap/hip-hop obwieszczam wielkie zmartwienie. Otóż wyżej wspomniany artysta zaskoczył mnie w sposób tak dosadny, w jaki tylko wielki artysta może. Spodziewałem się, że Rostkowski zastosuje środki przekazu jemu najbliższe. Obawiałem się rapu i hip-hopu. Nie dostałem natomiast nic z tych rzeczy. Bazując na własnym, muzycznym doświadczeniu, mogę powiedzieć, że muzyce, którą mi zaserwowano, najbliżej było do twórczości Clinta Mansella z filmu „The Fountain”, Ulvera z płyty „Svidd Neger” oraz Nilsa Petera Molvaera.
Niesamowite zaskoczenie towarzyszyło mi w momencie, w którym zdałem sobie sprawę, że L.U.C zrezygnował z wszelkich hip-hopowych ozdobników na rzecz muzyki żywej, organicznej. Skrzypce, altówka, wiolonczela i kontrabas to podstawa tego występu wsparta niezwykle sugestywną perkusją oraz gitarą elektryczną. Całości dopełniała kapela Brodów, jakże lirycznie za pomocą damskiego wokalu i dźwięków liry wspomagając cały muzyczny koncept. Hip-hopowe naleciałości odnalazły się jedynie w samplowanych fragmentach przemówień i audycji radiowych z czasu wojny i okresu PRL-u.
L.U.C wybrnął z powierzonego mu zdania stanięcia w szranki z jednym z najczulszych punktów polskiej historii w sposób arcymistrzowski. Oprawa dźwiękowa, jaką przedstawił, poruszyła do głębi, a wzbogacona niezwykle sugestywną, choć zachowawczą i zasadniczo prostą animacją spod ręki Platige Image, wprowadzała po prostu w osłupienie. Niby prosta, banalna, a jednak, któż z nas przedstawiał sobie hitlerowską inwazję jako kolczastą zarazę, łykającą wszystko, co się jej przeciwstawi? Naszą dumną kawalerię, a zaraz po niej każdy mur i każdą cegłę, to, co stanowiło wówczas o naszej polskości, padające pod naciskiem brutalności najeźdźcy. Kilka chwil, kilka akordów dalej ta sama zaraza, z inną ideą na sztandarze, zaatakowała z drugiej flanki. Ten sam kolczasty potwór rzucił się na nas z prawej strony. Wzięci w dwa ognie nie mieliśmy żadnej alternatywy. A jednak opór nasz nie znał granic. Niewiele mogąc, robiliśmy wszystko, aby przeciwstawić się naporowi wroga. Wroga, którego w pewnym momencie ciężko już było zidentyfikować.
Spójność muzyki i obrazu, to, w jaki sposób się te dwa elementy uzupełniały i uwypuklały, było niesamowite. Trudno wyobrazić je sobie rozdzielone od siebie, choć nawet wtedy by się broniły. Sugestywność przekazu tego muzyczno-wizualnego spektaklu była ogromna. Zarówno dla młodych ludzi w dresach czy kapturach, jak mówił sam Rostkowski, jak i tych starszej daty, siedzących w garniturach. Wydaje mi się, że w tym momencie granica pokoleniowa oraz ideowa została przełamana. Każdy, kto tam był, niezależnie od owych różnic, czuł ten sam ból historii, która w tak okrutny sposób doświadczyła naród polski w 20 wieku. „Pamiętam. Katyń 1940” naprawdę trudno będzie zapomnieć.