UWAGA!

Irańska epopeja autobusowa

 Elbląg, Irańska epopeja autobusowa
fot. nadesłana

- Trzeciego dnia miałem już serdecznie dosyć Iranu. W zasadzie chciałem go jak najszybciej opuścić. Ernest też miał minę nietęgą ale jeszcze się w nim tliła nadzieja, że coś w tym olbrzymim państwie dla siebie znajdziemy - relacjonuje Tomasz Sulich, połowa duetu Motogóry - Kaukaz 2013. Zobacz zdjęcia.

Miały być góry i motocykle, a w Iranie zabrakło nam tych drugich. Ogólnie Iran był wielką niewiadomą i do końca nie wiedzieliśmy czy do niego pojedziemy, czy zdobędziemy wizy. W Polsce na ich wyrobienie było już za późno, a i tak nasze paszporty były u Rosjan. Dopiero w Turcji kiedy sprawdzałem maila okazało się, że nasze numery referencyjne niezbędne do uzyskania wizy zostały przesłane do konsulatu w Trabzonie. Wyrobienie wizy było już tylko formalnością.
       Niestety na granicy irańskiej okazuje się, że nie możemy wjechać motocyklami. Ostrzegali nas przed tym w konsulacie ale jak się okazuje brak zgody na wjazd nie jest efektem tego, że mamy nie takie wizy (co wmawiano nam w Trabzonie). Naszym problemem jest brak „carnet du passage” dokumentu gwarantującego państwu do którego wjeżdżamy, że nie sprzedamy na jego terenie naszych motocykli, a jeśli byśmy je sprzedali to organ wystawiający ten dokument wypłaca danemu państwu odpowiednie odszkodowanie. Niestety aby uzyskać taki dokument w Polsce trzeba złożyć w depozyt chore pieniądze, których żaden z nas nie miał. Niemniej jednak liczyliśmy, że się uda, ewentualnie zostawimy na granicy parę dolarów za jakiś irański papierek dający nam permit na wjazd. Nic z tego. Musimy więc zostawić nasze motocykle na parkingu celnym. Oczywiście za ich postój będziemy musieli zapłacić. Podobnie jak musimy zapłacić gościowi, który wypełnia nasze dokumenty. W tę  stronę i tak idzie w miarę gładko.
      
       MIster! Mister! Taxi!

       W końcu, już jako backpackersi stajemy na irańskiej ziemi. Dosłownie w ułamku sekundy atakuje nas wataha wściekłych taksówkarzy. Mister! Mister! Taxi! Special price! Ten „special price” w Iranie nigdy nie jest wystarczająco „special”. Turystę łupi się na maxa, szczególnie tego świeżego, który jeszcze nie poznał tutejszych realiów. I tak można za 30 dolarów pokonać powiedzmy 30-40 km. Przy czym litr benzyny (o gazie nie wspomnę a bardzo dużo osobówek jeździ na gaz) kosztuje mniej niż litr wody, sporo mniej. Dopiero po czasie człowiek ogarnia temat pokrętnej logiki kierowców taksówek i wtedy za 30-40 dolarów jest w stanie wygarnąć taką taksówkę do dyspozycji na pół dnia.
       Wściekli taksówkarze gonią za nami jeszcze dobre 40 minut kiedy raźnym krokiem idziemy przez miasto. Ostatni odpuszczają po dobrej godzinie. W tym czasie powoli dociera do nas, że z podróżowania na stopa chyba wyjdą nici. Samochody i owszem zatrzymują się wcale nie rzadko ale nie ma mowy o podwózce za „free”. A ceny podobne jak u taryfiarzy.
      
       Końca drogi nie widać
       W końcu za 5 dolarów docieramy do Maku. Jest już ciemno a my nie mamy żadnej koncepcji, idziemy przez miasto i co rusz ktoś chce nas wcisnąć do jakiegoś hotelu albo zabrać taksówką. W pewnym momencie staje obok nas mała ciężarówka i wybiega niski, kulejący jegomość, który nieco kulawym (jak mój) angielskim pyta skąd, dokąd i po co. Zaraz też tłumaczy, że w Iranie autostop nie funkcjonuje na tych samych zasadach co u nas ale że on nas zabierze za darmo bo i tak jedzie w trasę. Jedyny problem jest taki, że rusza dopiero rano o 4. Oczywiście przystajemy na jego propozycję i zaczynamy poszukiwania noclegu. Ten znajdujemy na 1 piętrze jakiejś budowy, gdzie tradycyjnie rozstawiamy namiot. Miejsce niecodzienne ale noc mija nam spokojnie. Rano o 4 meldujemy się w umówionym miejscu i ruszamy z naszym pierwszym irańskim przyjacielem. Naszym pojazdem jest chińska ciężarówka marki foton, będąca najpewniej kopią Isuzu. Zresztą Sabish (bo tak nazywa się jej właściciel) sam mówi, że Isuzu to jest świetny sprzęt niestety drogi. A taki foton też nie w kaszę dmuchał bo ponoć 20 tysięcy dolarów, a jak widać jeździ sprawnie bo na liczniku już pół miliona kilometrów przebiegu. Nasza podróż trwa przeokrutnie długo. Najpierw myśleliśmy jechać do Teheranu, jednak jak się okazało Sabish jedzie aż do Esfahanu, który bardzo nam poleca. To tylko nieco ponad 1100 km. Po 10 godzinach podróż staje się prawdziwą katorgą i mamy jej już serdecznie dość. Nie poprawiają sytuacji jałowe irańskie krajobrazy, tak samo różnorodne jak modele samochodów na drogach. Same peugoty 405 i saby (irańskie wersje kii) jeśli chodzi o osobówki oraz stare, archaiczne mercedesy i amerykańskie macki jeśli chodzi o sprzęt ciężki. Prawdziwe muzeum.
      
       Irańska perła na pustyni

       Do Esfahanu dojeżdżamy około północy, czyli po 20 godzinach jazdy. W tym czasie nasz kierowca miał kilka postojów na tankowanie i raz na obiad. I to tyle. Swoją drogą wizyta na stacji benzynowej to też ciekawe przeżycie. Kolejka jak u nas za mięsem w dawnych latach, dokoła wielkie kopcące ciężarówki, do których kierowcy leją olbrzymie ilości paliwa, za które potem płacą jakieś drobne sumy. Gdybyśmy mogli wjechać do Iranu motocyklami przejechalibyśmy ten kraj wszerz i wzdłuż nie wydając więcej niż sto dolarów. A to naprawdę wielki kraj.
       Niemniej w Esfahanie jeszcze przesypiamy 4 godziny na pace fotona(nasza chińska ciężarówka) po czym rozstajemy się z naszym kierowcą i o 4 rano szukamy swojego miejsca w dużym irańskim mieście. Po kilku kilometrach marszu docieramy do parku. Tu zasypiamy na ławce. Kiedy się budzimy wydaje się, że całe miasto biega dokoła nas. Irańczycy wyszli na poranny jogging.
       My ruszamy w poszukiwaniu powodów dla których miasto owo jest irańską perłą. Po wizycie w kafejce internetowej decydujemy się na znalezienie taniego noclegu i zwiedzenie miasta bez przyciężkiego plecaka na grzbiecie. Już drugi hotel spełnił nasze kryteria, niska cena i dostęp do łazienki. Ruszamy na miasto. Plac Homeiniego to nasz podstawowy cel. Ponoć większy od niego jest tylko Tiananmen. Nam nie wydał się aż taki olbrzymi ale nie można powiedzieć, że jest mały. W środku sporo zieleni i piknikujących Irańczyków. Odwiedzamy znajdujące się na nim meczety, które nie robią na nas takiego wrażenie jakie w założeniu miały. Zwłaszcza, że jeden z nich jest cały zastawiony rusztowaniami i jego oglądanie nie ma większego sensu. Na ulicach kolejni Irańczycy popisują się przed nami znajomością angielskiego: Hello Mister! How are you?. Kiedy takiemu obywatelowi odpowiemy tym samym zdezorientowany kompletnie nie będzie wiedział co do niego mówimy. To ciekawe zjawisko. Ale na swój sposób miłe, bo bije z tego tylko życzliwa ciekawość.
       W końcu zagaja nas jeden gość i faktycznie zaczyna nawijać po angielsku. Deklaruje, że chętnie nas oprowadzi po Esfahanie. Idziemy więc nad rzekę obejrzeć słynne mosty. Rzeki co prawda nie ma, jest tylko puste, niezbyt głębokie koryto (tak na 1-1,5m) ale mosty faktycznie są. Do tego długie i całkiem efektowne. Nasz przewodnik mówi, że to perły irańskiej architektury. Powoli zaczyna się ściemniać i mosty pokazują nam swoje nocne pięknie podświetlone oblicze. Nasz przyjaciel zaciąga nas jeszcze na czaj do jednej z wielu pijalni i w końcu się rozstajemy. Wychodzi nam na to, że przechodziliśmy dzisiaj prawie 50 km. Wykończenie wracamy do hotelu.
      
       Jesteście naszymi gośćmi
       Rano pakujemy się w autobus do Shiraz. Cena za przejazd śmiesznie niska a warunki zacne, bo autobus bynajmniej nie jest obiektem muzealnym. Zresztą to właśnie autobusy stanowią najwygodniejszy i względnie najtańszy sposób podróżowania po Iranie. Są to nowoczesne modele z klimatyzacja, w wersji VIP z mnóstwem miejsca wokół siebie, z posiłkiem, telewizją i co najważniejsze – są tanie, szybkie i jest ich naprawdę dużo.
       Pół dnia drogi i jesteśmy w Shiraz. Próbujemy dogadać się z taksówkarzami gdyś chcemy dotrzeć do Persepolis obejrzeć starożytne ruiny dawnej stolicy Persji. Niestety ci uparcie podają nam abstrakcyjne kwoty i w końcu ruszamy na własnych kończynach. I tu przelała się czara goryczy.
       - Trzeciego dnia miałem już serdecznie dosyć Iranu. W zasadzie chciałem go jak najszybciej opuścić. Ernest też miał minę nietęgą ale jeszcze się w nim tliła nadzieja, że coś w tym olbrzymim państwie dla siebie znajdziemy. Po wyjściu miasta siadamy obok drogi i nawet nie zamieniamy ze sobą słowa. Ja siedzę kompletnie zrezygnowany i patrze się w niebo, Ernest oparty o barierkę czeka na cud. I długo czekać nie musi. Zatrzymuje się samochód z trójką młodych ludzi. Widzę, że coś tam z Ernestem rozmawiają i po chwili ten woła, że jedziemy. Wskakujemy do auta. W środku dwie dziewczyny Sarah i Lale oraz Riza – kierowca. Dziewczyny dobrze mówią po angielsku więc w końcu możemy z kimś w Iranie porozmawiać. Pytają jak długo byliśmy w Shiraz. Kiedy mówimy, że godzinę i widzieliśmy tylko dworzec autobusowy proponują, że mogą nas jutro oprowadzić po mieście. I choć mamy już kupiony na następny dzień bilet do Yazd podejmujemy to wyzwanie aby dać Iranowi kolejną szansę. Kiedy dojeżdżamy do Persepolis okazuje się, że już zamykają. Nasi przyjaciele załatwiają nam na miejscu nocleg i obiecują, że następnego ranka po nas przyjadą tak abyśmy jeszcze przed tym mieli czas zwiedzić ruiny. Niestety zgodnie z sugestią dziewczyn – nie możemy zamieścić ich zdjęć.
       Rano na zwiedzanie pozostałości starożytnego miasta. I znowu odczuwamy pewien zawód. Ruiny są bardzo mocno przetrzebione, do tego klimat miejsca skutecznie psują szklane szyby, kable, latarnie, budki strażników czy elementy współczesnej zabudowy. A oczywiście za zwiedzanie płacimy cenę dla obcokrajowców, czyli dostajemy sześć biletów a nie jeden. Jak się z czasem okazuje wszędzie płacimy sześć razy więcej niż Irańczyk. Niby to nadal nie jest jakoś strasznie dużo, ale w Iranie płacić trzeba za wszystko, park, ogród, łaźnie, zamek, punkt widokowy. I jakby człowiek chciał to wszystko zobaczyć wyjechałby goły. A niby kraj tani.

 

Nieco spóźnieni pojawiają się nasi nowi przyjaciele. Riza oraz Sarah i jej mama. Zabierają nas do Shiraz i obwożą po najciekawszych miejscach miasta. Odwiedzamy więc piękne ogrody, mauzoleum Hafeza, urokliwy bazar, dawne więzienie, łaźnie. Nie wszędzie decydujemy się wejść z powodów, których wspominałem. A i tak za większość rzeczy płaci Riza, również za przepyszny obiad w świetnej knajpie z regionalnym jedzeniem. Kiedy oponujemy słyszymy tylko: jesteście naszymi goścmi. To właśnie dzięki nim odmieniło się nieco nasze nastawienie do Iranu, nie zabytki, nie widoki ale ludzie, tacy którzy bezinteresownie chcą ci poświęcić swój czas, pokazać swoje miasto, opowiedzieć o nim, którzy cieszą się Twoim towarzystwem i chcą dać ci coś od siebie.
       Po wspaniale spędzonym dniu odprowadzają nas na dworzec, pomagają kupić bilet i żegnają się z nami, upewniając się jeszcze, że kontakt między nami zostanie utrzymany.
       Jedziemy kolejnym vipowskim autokarem do Teheranu. Kiedy dojeżdżamy na miejsce dzwoni Sarah aby upewnić się, że wszystko w porządku i przestrzec nas abyśmy na siebie uważali.
      
      

Patronat medialny nad wyprawą objęła Elbląska Gazeta Internetowa portEl.pl

      
Tomasz Sulich

Najnowsze artykuły w dziale Społeczeństwo

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
A moim zdaniem... (od najstarszych opinii)
Reklama