Nasz artykuł o ucieczce dwóch elblążan samolotem do Berlina Zachodniego w latach 80. wywołał duże zainteresowanie wśród Czytelników. Lech Słodownik, znany w mieście propagator historii, przypomina jeszcze jedną słynną samolotową ucieczkę w wykonaniu innego elblążanina – Piotra W.
Jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego prawie niemożliwym było uzyskanie paszportu na wyjazd z kraju. W stosowanej polityce paszportowej wykorzystywano jakiś pokrętny artykuł, na podstawie którego „z ważnych przyczyn dla bezpieczeństwa państwa” dawano seryjnie odmowy. Bywało tak, że ktoś miał już wizę ale nie miał paszportu, a czas ważności wizy był określony. Nigdy nie było wiadomo czy się paszport otrzyma czy nie, a przecież dużo wcześniej trzeba było zarezerwować bilet lotniczy lub kolejowy. Tak więc była to istna paszportowa gehenna. Kierownik miejscowej komórki paszportów pochodził z Gdańska i chełpił się tytułem doktora. Mało kto jednak wiedział gdzie on ten doktorat zrobił, żartowano więc że pewnie na tak zwanej krowiej akademii w Starym Polu! Nie znał języków obcych i nikt nie widział jakichkolwiek publikacji wiążących się z jego przewodem doktorskim. Mentalnością tkwił w latach 50. i takież zachowanie prezentował na co dzień, a w polityce paszportowej praktykował znaną z czasów okupacji odpowiedzialność zbiorową.
Wielokrotnie to udowodnił. W elbląskiej komórce paszportowej miał do dyspozycji sekcję operacyjną SB, której pracownicy prowadzili słynne rozmowy „przed wyjazdem i po powrocie z Zachodu”. Wiadomo, w jakiej sytuacji był oczekujący na decyzję widząc podczas takiej rozmowy leżący na biurku oficera nowiutki paszport. Ci zaś którzy otrzymali paszport i nie powrócili z Zachodu, w ówczesnej nomenklaturze byli wrogami ustroju i uciekinierami z socjalistycznej Polski. Jednocześnie dojście do „pułkownika - doktora” było możliwe tylko i wyłącznie z pokaźnym plikiem „zielonych”.
Wielu uciekinierów
Ówczesny „Głos Elbląga” opisywał sytuację, gdy pewna pracownica biblioteki próbowała za marne 50 baksów dostać paszport i pojechać do syna w Norwegii, którego nie widziała już kilka lat. Oburzony oferowaną kwotą „pułkownik-doktor” zgłosił fakt wręczenia łapówki, by przy okazji uwiarygodnić swoją jakoby nieposzlakowaną opinię. Bibliotekarkę sądownie ukarano. „Uciekinierów” z Polski było tak wielu, że ich dowody osobiste dosłownie zalegały w komórce paszportowej, ale dla tych którzy pozostali w „wolnym świecie” było to już mało istotne. Jednocześnie winę za odmówienie powrotu do Polski zrzucano np. na organizatorów grupowych wyjazdów, jak to miało miejsce w przypadku wojaży zagranicznych Zespołu Pieśni i Tańca „Ziemia Elbląska”. Z tego (i nie tylko) powodu podejmowano w latach 80. wiele skutecznych prób przedostania się na Zachód – bez wizy i paszportu. Słynną na cały świat była ucieczka dzieci-braci Zielińskich do Szwecji pod naczepą TIR-a. Elblążanie nie odstawali tutaj od ogółu. Z Aeroklubu Elbląskiego Witold Schwill i Marek Socha polecieli na Zlinie-142 na Tempelhof w Berlinie Zachodnim, a pewna rodzina z Nowego Dworu Gdańskiego zapakowała się do AN-2, wykorzystywanego tam do rozsiewania nawozów sztucznych i lecąc bardzo nisko nad Bałtykiem, wylądowała szczęśliwie na Gotlandii. Uprowadzone samoloty kierowały się z reguły na położone w amerykańskiej strefie okupacyjnej Berlina Zachodniego lotnisko Tempelhof.
Miał chronić, ale uciekł
Ale najsłynniejszego uprowadzenia samolotu dokonał z pewnością elblążanin Piotr W. Z uwagi na swoją sprawność fizyczną i nienaganną posturę po zakończeniu służby wojskowej został skierowany do oddziałów specjalnych MSW, którymi w Warszawie kierował mjr E. Misztal. W czasie stanu wojennego i w następstwie powtarzających się uprowadzeń samolotów, wybranych funkcjonariuszy tych oddziałów skierowano do ochrony. Pewnego razu Piotr W. postanowił również uciec na Zachód, wykorzystując samolot rejsowy startujący z Wrocławia. Pilotował go znany kpt. Jerzy Makula, który w roku 2012 r. tak wspominał tę sytuację: (…) Zawsze latało w samolocie dwóch milicjantów. Jeden siedział z tyłu w bagażniku, a drugi z przodu rozdzielając kokpit i kabinę pasażerską. Na początku nie dochodziło do mnie, że to porwanie: - Pomyślałem, że to są żarty i nawet poprosiłem go o potrzymanie pistoletu, bo nigdy nie miałem broni w rękach. Wtedy zorientowałem się, że coś jest nie tak, bo facet był sinoniebieski, a ręce trzęsły mu się przeokrutnie. Zomowiec groził pistoletem, a w drugiej ręce trzymał granat z zawleczką na palcu. Jak się okazało, mężczyzna chciał, by samolot wylądował w Berlinie Zachodnim na lotnisku Tempelhof. Zrobiłem to, co chciał uzbrojony milicjant i zawróciłem maszynę do RFN. Drugi milicjant, w bagażniku, nawet nie zdawał sobie sprawy z sytuacji. Aż do lądowania w Berlinie. Umożliwiliśmy mu wyskoczenie z przedniego bagażnika. Wyłączyliśmy silnik, daliśmy mu szansę, żeby uciekł. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że ten kolega z tyłu zacznie do niego strzelać. I rzeczywiście drugi zomowiec otworzył ogień. Postrzelił go w piętę (…).
Natomiast w wersji Piotra W.: (…) „Na terenie NRD nasz samolot „eskortowały” przez kilkanaście minut rosyjskie MIG-25, a zbliżając się na małą odległość, chciały zmusić nas do lądowania. Było to jednak bezskuteczne, ponieważ samolot wszedł już w przestrzeń powietrzną Berlina. By mieć pewność gdzie ląduje, kazałem zrobić na niskiej wysokości dwa koła nad miastem. Władze DDR-owskie miały bowiem przygotowane na takie sytuacje specjalne napisy z nazwami lotnisk Berlina Zachodniego, według wcześniejszych uzgodnień polskiego MSW z osławioną „Staasi”.Dajesz +1 publicznie. Cofnij Ale gdy z góry zobaczyłem wielkomiejską szarzyznę i dziesiątki „Trabantów”, nie miałem wątpliwości, gdzie wylądować. Wkrótce samolot przeleciał nisko nad DDR-owskim lotniskiem Schönefeld i za chwilę dotknął płyty lotniska Tempelhof. Jeszcze w czasie kołowania po płycie lotniska inżynier pokładowy otworzył drzwi wyjściowe, przez które wyrzuciłem swoją torbę (były w niej tylko dwie książki i garnitur), a następnie sam wyskoczyłem i podniosłem ręce do góry. Kilkanaście metrów dalej zatrzymał się samolot. W tym momencie mój kolega zaczął do mnie strzelać i trafił mnie w stopę. Oddałem strzał w jego kierunku, w płytę lotniska i on bojaźliwie schował we wnętrzu samolotu. Następnie odrzuciłem broń i oddałem się w ręce Grenzschutzu (…).
Wyrokiem sądu berlińskiego Piotr W. został skazany za piractwo powietrzne na 4,5 roku więzienia. Siedział w berlińskim Moabicie, gdzie kiedyś więziono Ludwika Mierosławskiego. Wojskowy Sąd Karny w Warszawie skazał go zaocznie na 12 lat więzienia. Po odsiedzeniu połowy „niemieckiej” kary Piotr W. często otrzymywał przepustki, ale nieustannie był śledzony przez Federalną Służbę Wywiadowczą (BND). Niemcy przypuszczali, że być może władze komunistycznej Polski nasłały go jako szpiega. W więzieniu nauczył się mówić płynnie po niemiecku.
Natomiast w Elblągu, wkrótce po tym spektakularnym porwaniu, zwolniono w trybie natychmiastowym trzech członków jego rodziny pracujących w komendzie milicji. Te groteskowe zdarzenie w Polsce stanu wojennego było przedmiotem wielu dowcipów, a satyryk J. Pietrzak parodiował, że niedługo w samolotach LOT-u trzeba będzie instalować „ochronę ochrony” i w sumie nie będzie w ogóle miejsc dla pasażerów! Powtarzające się porwania na lotnisko Tempelhof spowodowały, że dowcipni berlińczycy rozszyfrowali w swojej gwarze skrót LOT jako „Landet oh in Tempelhof” (często ląduje na Tempelhof).
Piotr W. wrócił po 1993 r. do Polski i zamieszkał w jednej z podelbląskich wsi.
Wielokrotnie to udowodnił. W elbląskiej komórce paszportowej miał do dyspozycji sekcję operacyjną SB, której pracownicy prowadzili słynne rozmowy „przed wyjazdem i po powrocie z Zachodu”. Wiadomo, w jakiej sytuacji był oczekujący na decyzję widząc podczas takiej rozmowy leżący na biurku oficera nowiutki paszport. Ci zaś którzy otrzymali paszport i nie powrócili z Zachodu, w ówczesnej nomenklaturze byli wrogami ustroju i uciekinierami z socjalistycznej Polski. Jednocześnie dojście do „pułkownika - doktora” było możliwe tylko i wyłącznie z pokaźnym plikiem „zielonych”.
Wielu uciekinierów
Ówczesny „Głos Elbląga” opisywał sytuację, gdy pewna pracownica biblioteki próbowała za marne 50 baksów dostać paszport i pojechać do syna w Norwegii, którego nie widziała już kilka lat. Oburzony oferowaną kwotą „pułkownik-doktor” zgłosił fakt wręczenia łapówki, by przy okazji uwiarygodnić swoją jakoby nieposzlakowaną opinię. Bibliotekarkę sądownie ukarano. „Uciekinierów” z Polski było tak wielu, że ich dowody osobiste dosłownie zalegały w komórce paszportowej, ale dla tych którzy pozostali w „wolnym świecie” było to już mało istotne. Jednocześnie winę za odmówienie powrotu do Polski zrzucano np. na organizatorów grupowych wyjazdów, jak to miało miejsce w przypadku wojaży zagranicznych Zespołu Pieśni i Tańca „Ziemia Elbląska”. Z tego (i nie tylko) powodu podejmowano w latach 80. wiele skutecznych prób przedostania się na Zachód – bez wizy i paszportu. Słynną na cały świat była ucieczka dzieci-braci Zielińskich do Szwecji pod naczepą TIR-a. Elblążanie nie odstawali tutaj od ogółu. Z Aeroklubu Elbląskiego Witold Schwill i Marek Socha polecieli na Zlinie-142 na Tempelhof w Berlinie Zachodnim, a pewna rodzina z Nowego Dworu Gdańskiego zapakowała się do AN-2, wykorzystywanego tam do rozsiewania nawozów sztucznych i lecąc bardzo nisko nad Bałtykiem, wylądowała szczęśliwie na Gotlandii. Uprowadzone samoloty kierowały się z reguły na położone w amerykańskiej strefie okupacyjnej Berlina Zachodniego lotnisko Tempelhof.
Miał chronić, ale uciekł
Ale najsłynniejszego uprowadzenia samolotu dokonał z pewnością elblążanin Piotr W. Z uwagi na swoją sprawność fizyczną i nienaganną posturę po zakończeniu służby wojskowej został skierowany do oddziałów specjalnych MSW, którymi w Warszawie kierował mjr E. Misztal. W czasie stanu wojennego i w następstwie powtarzających się uprowadzeń samolotów, wybranych funkcjonariuszy tych oddziałów skierowano do ochrony. Pewnego razu Piotr W. postanowił również uciec na Zachód, wykorzystując samolot rejsowy startujący z Wrocławia. Pilotował go znany kpt. Jerzy Makula, który w roku 2012 r. tak wspominał tę sytuację: (…) Zawsze latało w samolocie dwóch milicjantów. Jeden siedział z tyłu w bagażniku, a drugi z przodu rozdzielając kokpit i kabinę pasażerską. Na początku nie dochodziło do mnie, że to porwanie: - Pomyślałem, że to są żarty i nawet poprosiłem go o potrzymanie pistoletu, bo nigdy nie miałem broni w rękach. Wtedy zorientowałem się, że coś jest nie tak, bo facet był sinoniebieski, a ręce trzęsły mu się przeokrutnie. Zomowiec groził pistoletem, a w drugiej ręce trzymał granat z zawleczką na palcu. Jak się okazało, mężczyzna chciał, by samolot wylądował w Berlinie Zachodnim na lotnisku Tempelhof. Zrobiłem to, co chciał uzbrojony milicjant i zawróciłem maszynę do RFN. Drugi milicjant, w bagażniku, nawet nie zdawał sobie sprawy z sytuacji. Aż do lądowania w Berlinie. Umożliwiliśmy mu wyskoczenie z przedniego bagażnika. Wyłączyliśmy silnik, daliśmy mu szansę, żeby uciekł. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że ten kolega z tyłu zacznie do niego strzelać. I rzeczywiście drugi zomowiec otworzył ogień. Postrzelił go w piętę (…).
Natomiast w wersji Piotra W.: (…) „Na terenie NRD nasz samolot „eskortowały” przez kilkanaście minut rosyjskie MIG-25, a zbliżając się na małą odległość, chciały zmusić nas do lądowania. Było to jednak bezskuteczne, ponieważ samolot wszedł już w przestrzeń powietrzną Berlina. By mieć pewność gdzie ląduje, kazałem zrobić na niskiej wysokości dwa koła nad miastem. Władze DDR-owskie miały bowiem przygotowane na takie sytuacje specjalne napisy z nazwami lotnisk Berlina Zachodniego, według wcześniejszych uzgodnień polskiego MSW z osławioną „Staasi”.Dajesz +1 publicznie. Cofnij Ale gdy z góry zobaczyłem wielkomiejską szarzyznę i dziesiątki „Trabantów”, nie miałem wątpliwości, gdzie wylądować. Wkrótce samolot przeleciał nisko nad DDR-owskim lotniskiem Schönefeld i za chwilę dotknął płyty lotniska Tempelhof. Jeszcze w czasie kołowania po płycie lotniska inżynier pokładowy otworzył drzwi wyjściowe, przez które wyrzuciłem swoją torbę (były w niej tylko dwie książki i garnitur), a następnie sam wyskoczyłem i podniosłem ręce do góry. Kilkanaście metrów dalej zatrzymał się samolot. W tym momencie mój kolega zaczął do mnie strzelać i trafił mnie w stopę. Oddałem strzał w jego kierunku, w płytę lotniska i on bojaźliwie schował we wnętrzu samolotu. Następnie odrzuciłem broń i oddałem się w ręce Grenzschutzu (…).
Wyrokiem sądu berlińskiego Piotr W. został skazany za piractwo powietrzne na 4,5 roku więzienia. Siedział w berlińskim Moabicie, gdzie kiedyś więziono Ludwika Mierosławskiego. Wojskowy Sąd Karny w Warszawie skazał go zaocznie na 12 lat więzienia. Po odsiedzeniu połowy „niemieckiej” kary Piotr W. często otrzymywał przepustki, ale nieustannie był śledzony przez Federalną Służbę Wywiadowczą (BND). Niemcy przypuszczali, że być może władze komunistycznej Polski nasłały go jako szpiega. W więzieniu nauczył się mówić płynnie po niemiecku.
Natomiast w Elblągu, wkrótce po tym spektakularnym porwaniu, zwolniono w trybie natychmiastowym trzech członków jego rodziny pracujących w komendzie milicji. Te groteskowe zdarzenie w Polsce stanu wojennego było przedmiotem wielu dowcipów, a satyryk J. Pietrzak parodiował, że niedługo w samolotach LOT-u trzeba będzie instalować „ochronę ochrony” i w sumie nie będzie w ogóle miejsc dla pasażerów! Powtarzające się porwania na lotnisko Tempelhof spowodowały, że dowcipni berlińczycy rozszyfrowali w swojej gwarze skrót LOT jako „Landet oh in Tempelhof” (często ląduje na Tempelhof).
Piotr W. wrócił po 1993 r. do Polski i zamieszkał w jednej z podelbląskich wsi.
Lech Słodownik