UWAGA!

Zawsze rajcował mnie turkot projektora (Zawody znane i nieznane, odc. 61)

 Elbląg, Władysław Woźniewski, elbląski kinooperator
Władysław Woźniewski, elbląski kinooperator (fot. Michał Skroboszewski)

Gdy był małym chłopcem, często podglądał kino od zaplecza. Najbardziej podobał mu się turkot projektora. - Dziś wystarczy włączyć jeden przycisk i film ukazuje się na ekranie. Wcześniej wcale nie było to takie proste - opowiada Władysław Woźniewski, elbląski kinooperator.

Dominika Kiejdo: - Obecnie mamy technikę cyfrową, emisja filmów jest więc znacznie prostsza niż było to jeszcze kilka lat temu? Jak wyglądała Pana praca, zanim nastała era cyfrowa?
       Władysław Woźniewski: - Cyfrówka jest wielkim komfortem. W komputerze mamy zaprogramowany repertuar, włączamy play i film leci. Ja jestem jednak wychowany na starych projektorach i na taśmach 16- i 35-milimetrowych. Na czym polega ta sztuka? Jeśli ktoś nagra film, to sztuką kinooperatora jest później odtworzenie go dla publiczności na ekranie.
      
       - Kiedyś było trudniej.
       - To jest bardzo ciekawa praca. Przede wszystkim przed wyświetleniem trzeba sobie ten film przygotować, przejrzeć taśmę. Dostawało się siedem, osiem, a czasami dziesięć szpulek o czasie wyświetlania 15-18 minut każda. Zależy, ile czasu trwał film. I ten film trzeba było sobie przejrzeć, zobaczyć, czy perforacja nie jest uszkodzona, czy taśma nie jest pęknięta. Rodzaj taśmy też odgrywał wielką rolę, bo były tzw. palne i niepalne taśmy.
      
       - Palne?
       - Palna taśma potrafiła się zapalić podczas projekcji. Gdy projektor z jakiegoś powodu stanął, pod wpływem lampy taśma mogła się zapalić i był pożar.
      
       - Zdarzył się Panu kiedykolwiek pożar podczas pracy?
       - Całe szczęście nie, ale była taka ewentualność. Gdy byłem małym chłopcem, chodziłem do kina „Zamech”. Już wtedy zaraziłem się pasją do kina, szczególnie fascynowało mnie jego zaplecze, czyli reżyserka, kabina kinooperatora. I tam zdarzył się właśnie taki wypadek, choć nie było tam akurat projektorów na, jak to się potocznie mówi, „żarówki” czyli na lampy, tylko na elektrody. I wtedy sam byłem świadkiem zdarzenia, jak projektor stanął, zaiskrzyło się, taśma nie zapaliła się płomieniem, ale zaczęła się tlić i topić. Były takie niebezpieczeństwa. Obecnie nowe taśmy z nowego materiału nie są już palne. Jeżeli już, to się stopią, a płomień nie powstanie. Jest to więc bezpieczna praca.
      
       - Zdarzały się awarie podczas seansu?
       - Projektor, jak każda inna maszyna, może się zepsuć. Są takie możliwości i wiele takich przygód miałem w swojej pracy jako kinooperator.
      
       - I wtedy z dalszego oglądania nici?
       - Wtedy przerywało się seans, przepraszało widzów i stwierdzało, jaka to awaria. Prosiliśmy o cierpliwość, musieliśmy stwierdzić, jaka to usterka i czy jesteśmy w stanie ją naprawić w niedługim czasie. Zarządzaliśmy wtedy 15-minutową przerwę, naprawialiśmy sprzęt i jechaliśmy dalej, jak w samochodzie. Zdarzało się, że taśma pękła podczas projekcji. Trzeba było ją wtedy sklepić i od nowa założyć na projektor, ale to były minutowe sprawy. Naprawiliśmy i film leciał dalej.
      
       - Czy sposób wyświetlania filmów znacznie różnił się od tego z początków kina, z czasów legendarnego Bodo?
       - System wyświetlania w zasadzie się nie zmienił, jeżeli chodzi o projektory i jeżeli są jeszcze w mniejszych miasteczkach stare, tradycyjne kina na projektory szpulowe, to sposób projekcji filmu wygląda podobnie, jak pierwszych latach kina.
      
       - Kino zafascynowało Pana na tyle, że został kinooperatorem?
       - Nie do końca. Mimo, że należałem do klubu filmowców w szkole "zamechowskiej", który nosił nazwę "Mozaika", gdzie bawiłem się w kręcenie filmików, mój zawód macierzysty jest zupełnie inny. Jestem mechanikiem maszyn i urządzeń precyzyjnych. Byłem po prostu ciekawy życia. Miałem takie możliwości jako chłopiec, że chodziłem z rodzicami do kina na Poranki, najczęściej do kina zamechowskiego.
      
       - Gdzie to kino się znajdowało?
       - Na ulicy Fabrycznej, dziś ten budynek już nie istnieje. Obecnie znajduje się tam parking przed budynkiem EPEC-u. Kiedyś znajdowała się tam sala widowiskowo – sportowa, w której wyświetlano filmy. Chodziłem tam na Poranki z tatą i wtedy właśnie podglądałem pracę kinooperatora w kabinie. Miałem taką możliwość, bo pracował tam kolega mojego taty.
      
       - Czyli Pana życie zatoczyło koło. Zaczął się Pan interesować zapleczem kina jako mały chłopiec, potem zawodowo wybrał Pan inną drogę, ale w końcu trafił Pan do reżyserki....
       - Gdy zwolniło się stanowisko kinooperatora w Światowidzie i zaproponowano mi tę pracę, z chęcią się zgodziłem. Między innym dlatego, że gdy byłem w wojsku w Wesołej koło Warszawy, gdzie byłem sanitariuszem, brałem udział w Dyskusyjnym Klubie Filmowym. W wojsku mieliśmy kino, a że kinem żywo interesował się lekarz, który przyszedł do naszego pułku, stworzył tam DKF. I ja, jako sanitariusz, i on jako lekarz udzielaliśmy się na tym polu. I tak to się kręciło. Po wojsku rozpocząłem pracę w Zamechu, a w 2001 roku przyszedłem do pracy do Światowida.
      
       - Powiedział Pan, że jest to ciekawa praca?
       - Tak, bo to fajna zabawa. Przed premierą każdy film trzeba było przejrzeć. Było to tego specjalne urządzenie, czyli przeglądarka. Następnie trzeba było film zmontować. Trwało to około trzech godzin. O połowę krócej trwał demontaż filmu. W czwartki były tzw. zwijki. Operator musiał film zdemontować, zwinąć, zapakować i wysłać do kolejnego kina, żeby w piątek pojawił się na innym ekranie. Chodziło się na dworzec i odbierało szpule, które przyjeżdżały pociągiem lub PKS-em.
      
       - Nie nudził się Pan także podczas projekcji filmu...

       - Mieliśmy kilka szpulek z filmem, każda po jednym lub dwa akty. Gdy jedna szpula z filmem się kończyła, na projektorze obok do emisji przygotowana była druga szpulka z kolejnym aktem. I cała sztuka polegała na tym, że kinooperator musiał być bardzo czujny, musiał obserwować przez okienko, czy dana scena się kończy, a gdy w prawym górnym rogu pojawiał się czarny znak na ekranie w okamgnieniu musiał włączyć z drugiego projektora kolejną scenę tak, by widz się nie zorientował. Gdy zobaczyło się więc tę czarną kropkę w rogu ekranu, z precyzją kosmonauty trzeba było przełączyć drugi projektor tak, by moment włączenia drugiej szpulki nie był widoczny na ekranie.
      
       - Zdarzyło się Panu, że taśmy mocno się poplątały i zrobiło się z nich „spaghetti”?
       - Całe szczęście mi się to nie przytrafiło. Może się jednak tak zdarzyć szczególnie wtedy, gdy montuje się film na platery z kilku szpulek w jedną całość. Średnica takiej szpuli ma metr a nawet ponad metr. Gdyby, nie daj Boże, ta szpula wysmyknęła się z ręki i spadła na podłogę, to może powstać wtedy „spaghetti”. A na takiej szpulce mogło być, zależnie od czasu trwania filmu, ze 30 km taśmy! Tak to było kiedyś. Teraz to jest już bajka, włączamy przycisk i film leci. Pełna automatyka.
      
       - Od kiedy mamy w Światowidzie kino cyfrowe?
       - Minęło już chyba z siedem lat. Cyfrówka jednak to nie to samo. Mnie zawsze rajcował i rajcuje turkot projektora. Teraz jest cisza, spokój. Już nie ma takiego uroku.
      
       - A co widać przez okienko reżyserki?
       - Cały ekran.
      
       - A widzów?
       - Też.
      
       - Jest dosyć ciemno.
       - Jest ciemno, ale światło, które pada z projektora na ekran, daje na tyle poświaty, że z okienka wszystko się widzi.
      
       - Czy widział Pan jakieś nietypowe zachowania ludzi?
       - Zdarzały się pewne sytuacje, szczególnie, gdy szkoły odwiedzały kino. Były przypadki, że niegrzeczna młodzież w wieku 10-15 lat rzucała w siebie jajkami. Były skargi. Wiadomo, fotele były zabrudzone... Ja znalazłem wtedy swój sposób na te dzieci. Na rynku kupiłem taki malutki laserek, siedziałem sobie w reżyserce i obserwowałem dzieci, a gdy coś się działo, świeciłem laserem na tego delikwenta. No i miałem go na muszce! Zdarzało się też, że przerywałem projekcję, zapalałem światła i mówiłem, że, jak nie będzie spokoju na widowni, przerwiemy seans i ta klasa czy szkoła przez jakiś czas nie będzie miała wstępu do naszego kina.
      
       - Skutkowało?

       - Po mieście rozeszło się szybciutko, że w kinie jest taki pan z siwą brodą, który wszystko widzi z góry i to pomogło.
      
       - Tak było w przypadku szkół. A podczas popołudniowych i wieczornych projekcji? Miał Pan do czynienia z jakąś nietypową sytuacją na widowni?

       - Muszę powiedzieć, że nie. U nas w mieście panuje kultura. O jedno się tylko człowiek modli w kabinie, jak pilot w samolocie, który chce szczęśliwie wylądować. Operator martwi się o to, by nie wyłączono prądu. Wtedy nastaje ciemność, projekcja przerwana, smutek na sali, tupanie w podłogę też się zdarzało.
      
       - Kończył się seans?
       - Najpierw dzwoniło się do zakładów energetycznych, by dowiedzieć się, co z prądem. Gdy powiedziano nam, że prąd zaraz będzie, projekcję się wznawiało, w innym przypadku, przerywało się seans.
      
       - Jakie są godziny Pana pracy?
       - Pracuję w różnych godzinach. Czasami nawet do nocy. Mam ułożony grafik. Zdarzyło mi się kiedyś, że przez pół roku zastępowałem kolegę, który był na zwolnieniu lekarskim. Pracowałem wtedy wkoło zegara. Ciężko jest znaleźć kogoś na zastępstwo, gdy ktoś z nas zachoruje. Nie ma wykształconych kinooperatorów jako takich. I gdy kolega był chory, to ja niemal mieszkałem w kinie. Nie było jednak tak ciężko, bo zawsze lubiłem tę pracę.
      
       - Kiedyś praca kinooperatora podczas projekcji wymagała skupienia i uwagi, teraz może on tak jak widzowie w trakcie emisji jeść popcorn...
       - Teraz tak. Można czytać książkę albo rozwiązywać krzyżówkę.
      
       - Zna Pan te wszystkie filmy?

       - Zawsze mówiłem, że kocham kino. Zawsze dokładnie oglądałem filmy, które montowałem przed emisją, by sprawdzić, czy wszystko działa.
      
       - A jakie filmy Pan lubi?
       - Jak kocham kino, to i kocham wszystkie filmy. Wszystkie są ciekawe.
      
       - Rozumiem, że gdy pójdzie Pan na emeryturę, będzie miał Pan wstęp do kina za darmo?

       - Tego nie mogę przewidzieć, ale mam jeszcze inne zainteresowania takie, jak żeglarstwo i motorowodniactwo. Teraz nie mam na to czasu, ale już niedługo sobie to odbiję, bo na wiosnę wybieram się na emeryturę.
      
rozmawiała Dominika Kiejdo

Najnowsze artykuły w dziale Społeczeństwo

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
Reklama