Rozmowa z drem hab. Antonim Wilińskim, byłym dyrektorem Instytutu Informatyki Stosowanej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Elblągu.
Jak pan skomentuje decyzję o odwołaniu pana ze stanowiska dyrektora Instytutu?
Chciałbym uniknąć ustosunkowywania się do wad rektora. Ja z tej uczelni wychodzę z przeświadczeniem, że jest to ciekawe, ambitne i dosyć rozwojowe miejsce. Zostawiam tam wielu przyjaciół. Jednak nie mogę już tam wrócić. Nie to, że nie chcę. Nie mogę po tym, co się stało. I nie zamierzam wracać, chyba, żeby rektora już tam nie było.
Czyli można mówić o konflikcie z rektorem?
Tak, zdecydowanie tak, ale to jest konflikt, który ma formę właściwą dla tego środowiska. Ma znamiona różnic w postawach, różnić w poglądach na sposób zarządzania uczelnią. Nie ma nic wspólnego z jakimś naruszeniem kanonów kultury, czy zasad dobrych obyczajów. Ja szkołę postrzegałem w kategoriach przedsiębiorstwa usługowego, które świadczy i sprzedaje usługi niematerialne. Różniliśmy się co do sposobu podnoszenia efektywności zarządzania.
Jak pan widział rozwój Instytutu?
Nie zgadzałem się i nie zgadzam z zarządzaniem w tym środowisku "twardą ręką". Instytuty są bardzo zróżnicowane, co do swojego potencjału. Dlatego - według mnie - właściwsze by było zarządzanie taką federacją instytutów, a nie czymś bardzo mocno zintegrowanym. Nasz Instytut był w fazie dynamicznego rozwoju. Są tam dziesiątki pełnych entuzjazmu studentów i nie było wymagane ścisłe monitorowanie, dociekanie wszystkiego, inwigilowanie wręcz, co tam się dzieje. Młodym ludziom potrzebna jest ta spontaniczność, wyzwolenie, ta fantazja i kreatywność, których ja zresztą uczyłem. Młodzież tego gwałtownie potrzebuje. Zaczęliśmy już np. rozmawiać o spółdzielni studenckiej, która świadczyłaby usługi, nie tylko informatyczne, bo przecież są cztery instytuty. Włożyłem w to wiele wysiłku i studenci są z tego powodu wdzięczni, ale i ja mam wobec nich zobowiązania - za ten ich entuzjazm i za to, co dzisiaj wyrażają - za ich protest.
Jaka była zatem przyczyna odwołania pana ze stanowiska?
Z mojego punktu widzenia przyczyną jest zamach stanu, który przygotowałem, czyli moja kandydatura na stanowisko rektora. W ostatniej chwili zrezygnowałem z tego, ale w sposób otwarty poparłem profesora Łuczyńskiego (kontrkandydata prof. Zbigniewa Walczyka na stanowisko rektora – przyp. aut.). Poparłem go mówiąc jednocześnie o wadach w [dotychczasowym] zarządzaniu. Zdecydowałem się na krytykę obecnego układu, który uważam za pewną stagnację. Tamto głosowanie (prof. Łuczyński dostał 9 na 20 głosów - red.) świadczy o tym, że to, co mówiłem znajdowało jakiś posłuch i dawało szansę innego rozwoju tej uczelni. Mówimy na razie tylko o uczelni, ale ja przede wszystkim myślałem o informatyzacji Elbląga, który może się wciąż stać się pod tym względem wzorcowym w skali kraju.
I z tym się rektor nie chciał zgodzić?
Oczywiście, że się zgadzał. Był współautorem - tak jak i ja i kilka innych osób - koncepcji powstania Centrum Informatycznego. Centrum powstało. Nie zgadzałem się jednak z pewnymi konfiguracjami kadrowymi, ponieważ nic tam się nie dzieje od wielu miesięcy. Miałem swoją koncepcję rozwoju, którą przekazywałem studentom i nadal chcę to robić. Ja nie chcę się stąd wycofać. Sam uczę studentów, że człowiek, który poddaje się i robi krok do tyłu, przestaje kształtować swój umysł, bo rezygnuje z wysiłku intelektualnego i nie szuka rozwiązania. Ja nie mogę im teraz powiedzieć, że się wycofuję. To, że nie wrócę do tej uczelni nie oznacza, że zaprzestanę walki.
Jakie teraz będzie miał pan jednak możliwości? Nie będzie pan przecież już z elbląską uczelnią związany.
Mam znakomitych inwestorów zagranicznych, którzy to, o czym mówię już dawno temu zrozumieli i postawili na to. Oni są przygotowani do wejścia do Elbląga. Wsłuchują się w to, co mówię np. o partnerstwie publiczno - prywatnym. Znamiona takiego partnerstwa ma Centrum Informatyczne. Tylko trzeba do tego przekonać prezydenta miasta, radnych. I to wszystko jest przed nami. To może być moja rola. Pieniądze są, nie ma tylko pomysłu, jak je uaktywnić, jak dać je młodym ludziom do ręki, żeby ich nie zmarnowali. Ja mam praktykę ze Szczecina. Tam istnieje studencka fundacja, która jest umieszczona obok uczelni i to znakomicie funkcjonuje.
Ale w Szczecinie fundacja taka chyba bez problemów współdziała z uczelnią. W naszym przypadku może to być trudne do zrealizowania. Czy współpraca nie zmieni się w konkurencję?
Niekoniecznie, ta sytuacja ma dopiero trzytygodniową historię. Ja nie mam w sobie złości. Szukam takiego rozwiązania, żeby nie zrobić krzywdy studentom. Oni mogą przecież z rektorem znaleźć jakieś porozumienie. Mam jednak bezczelne prawo uważać, że miałem lepszą koncepcję. To ja jestem twórcą Instytutu - jakby tego nie nazywać. Byłem jego pierwszym dyrektorem. Instytut powstał według tych koncepcji, które wspólnie z pracownikami, ze swoimi zastępcami, wysiedziałem. Rektor dokładał do tego jakąś cegiełkę, ale tak naprawdę Instytut jest związany z moim nazwiskiem i tego się nie da odwrócić. Nie chcę w żadnym wypadku być konkurencją. Może to funkcjonować obok dla dobra regionu, dla dobra studentów. A ponieważ nie będę już wkrótce pracownikiem uczelni, nie będę jej zwalczał, ale też nie będę zabiegał o jej rozwój, bo dlaczego miałbym to robić? Taka jest na dzisiaj moja postawa.
Co panu zarzucano?
Nie chciałbym mówić o detalach. Okazało się jednak, że mam 20 wad, których nie miałem miesiąc wcześniej, bo miesiąc wcześniej były wybory i rektor powiedział temu samemu Senatowi, że ma znakomity zespół, wszyscy się doskonale rozumieją i żaden z dyrektorów nie ma żadnej wady. Później miałem już 20 wad.
Studenci zebrali kilkaset podpisów za przywróceniem pana na stanowisko dyrektora, wciąż protestują. Co pan im może teraz powiedzieć?
Mogę im powiedzieć - i mówię, bo mam z nimi kontakt - to, żeby szukali rozwiązania, żeby nie narażali siebie. Doprowadzenie do ostrego konfliktu nic im nie da. Oni mają się uczyć, pozyskiwać wiedzę. Niech nie tracą tego, co już osiągnęli. Równocześnie mówię im, że człowiek powinien wpływać otoczenie. Nie musi położyć uszu po sobie i dostosowywać się do wszystkiego. Poszukiwanie rozwiązań to także pewien rozsądek. Nie mogą wymachując szabelką na prawo i lewo przekreślić wszystko, co osiągnęli. Nie namawiam ich do dramatycznych protestów, bo to by się odwróciło przeciwko nim. Proszę sobie wyobrazić, że nastąpią zwolnienia z uczelni. Po co? Oni są już na tyle dojrzali, że potrafią wziąć sprawy w swoje ręce i nie oglądać się na animozje wewnętrzne. Kadra również powinna wyciągnąć z tego swoje wnioski. Uczelnia jest dla studentów, a nie dla nauczycieli.
Zobacz także: "PWSZ: To nieładnie"
Chciałbym uniknąć ustosunkowywania się do wad rektora. Ja z tej uczelni wychodzę z przeświadczeniem, że jest to ciekawe, ambitne i dosyć rozwojowe miejsce. Zostawiam tam wielu przyjaciół. Jednak nie mogę już tam wrócić. Nie to, że nie chcę. Nie mogę po tym, co się stało. I nie zamierzam wracać, chyba, żeby rektora już tam nie było.
Czyli można mówić o konflikcie z rektorem?
Tak, zdecydowanie tak, ale to jest konflikt, który ma formę właściwą dla tego środowiska. Ma znamiona różnic w postawach, różnić w poglądach na sposób zarządzania uczelnią. Nie ma nic wspólnego z jakimś naruszeniem kanonów kultury, czy zasad dobrych obyczajów. Ja szkołę postrzegałem w kategoriach przedsiębiorstwa usługowego, które świadczy i sprzedaje usługi niematerialne. Różniliśmy się co do sposobu podnoszenia efektywności zarządzania.
Jak pan widział rozwój Instytutu?
Nie zgadzałem się i nie zgadzam z zarządzaniem w tym środowisku "twardą ręką". Instytuty są bardzo zróżnicowane, co do swojego potencjału. Dlatego - według mnie - właściwsze by było zarządzanie taką federacją instytutów, a nie czymś bardzo mocno zintegrowanym. Nasz Instytut był w fazie dynamicznego rozwoju. Są tam dziesiątki pełnych entuzjazmu studentów i nie było wymagane ścisłe monitorowanie, dociekanie wszystkiego, inwigilowanie wręcz, co tam się dzieje. Młodym ludziom potrzebna jest ta spontaniczność, wyzwolenie, ta fantazja i kreatywność, których ja zresztą uczyłem. Młodzież tego gwałtownie potrzebuje. Zaczęliśmy już np. rozmawiać o spółdzielni studenckiej, która świadczyłaby usługi, nie tylko informatyczne, bo przecież są cztery instytuty. Włożyłem w to wiele wysiłku i studenci są z tego powodu wdzięczni, ale i ja mam wobec nich zobowiązania - za ten ich entuzjazm i za to, co dzisiaj wyrażają - za ich protest.
Jaka była zatem przyczyna odwołania pana ze stanowiska?
Z mojego punktu widzenia przyczyną jest zamach stanu, który przygotowałem, czyli moja kandydatura na stanowisko rektora. W ostatniej chwili zrezygnowałem z tego, ale w sposób otwarty poparłem profesora Łuczyńskiego (kontrkandydata prof. Zbigniewa Walczyka na stanowisko rektora – przyp. aut.). Poparłem go mówiąc jednocześnie o wadach w [dotychczasowym] zarządzaniu. Zdecydowałem się na krytykę obecnego układu, który uważam za pewną stagnację. Tamto głosowanie (prof. Łuczyński dostał 9 na 20 głosów - red.) świadczy o tym, że to, co mówiłem znajdowało jakiś posłuch i dawało szansę innego rozwoju tej uczelni. Mówimy na razie tylko o uczelni, ale ja przede wszystkim myślałem o informatyzacji Elbląga, który może się wciąż stać się pod tym względem wzorcowym w skali kraju.
I z tym się rektor nie chciał zgodzić?
Oczywiście, że się zgadzał. Był współautorem - tak jak i ja i kilka innych osób - koncepcji powstania Centrum Informatycznego. Centrum powstało. Nie zgadzałem się jednak z pewnymi konfiguracjami kadrowymi, ponieważ nic tam się nie dzieje od wielu miesięcy. Miałem swoją koncepcję rozwoju, którą przekazywałem studentom i nadal chcę to robić. Ja nie chcę się stąd wycofać. Sam uczę studentów, że człowiek, który poddaje się i robi krok do tyłu, przestaje kształtować swój umysł, bo rezygnuje z wysiłku intelektualnego i nie szuka rozwiązania. Ja nie mogę im teraz powiedzieć, że się wycofuję. To, że nie wrócę do tej uczelni nie oznacza, że zaprzestanę walki.
Jakie teraz będzie miał pan jednak możliwości? Nie będzie pan przecież już z elbląską uczelnią związany.
Mam znakomitych inwestorów zagranicznych, którzy to, o czym mówię już dawno temu zrozumieli i postawili na to. Oni są przygotowani do wejścia do Elbląga. Wsłuchują się w to, co mówię np. o partnerstwie publiczno - prywatnym. Znamiona takiego partnerstwa ma Centrum Informatyczne. Tylko trzeba do tego przekonać prezydenta miasta, radnych. I to wszystko jest przed nami. To może być moja rola. Pieniądze są, nie ma tylko pomysłu, jak je uaktywnić, jak dać je młodym ludziom do ręki, żeby ich nie zmarnowali. Ja mam praktykę ze Szczecina. Tam istnieje studencka fundacja, która jest umieszczona obok uczelni i to znakomicie funkcjonuje.
Ale w Szczecinie fundacja taka chyba bez problemów współdziała z uczelnią. W naszym przypadku może to być trudne do zrealizowania. Czy współpraca nie zmieni się w konkurencję?
Niekoniecznie, ta sytuacja ma dopiero trzytygodniową historię. Ja nie mam w sobie złości. Szukam takiego rozwiązania, żeby nie zrobić krzywdy studentom. Oni mogą przecież z rektorem znaleźć jakieś porozumienie. Mam jednak bezczelne prawo uważać, że miałem lepszą koncepcję. To ja jestem twórcą Instytutu - jakby tego nie nazywać. Byłem jego pierwszym dyrektorem. Instytut powstał według tych koncepcji, które wspólnie z pracownikami, ze swoimi zastępcami, wysiedziałem. Rektor dokładał do tego jakąś cegiełkę, ale tak naprawdę Instytut jest związany z moim nazwiskiem i tego się nie da odwrócić. Nie chcę w żadnym wypadku być konkurencją. Może to funkcjonować obok dla dobra regionu, dla dobra studentów. A ponieważ nie będę już wkrótce pracownikiem uczelni, nie będę jej zwalczał, ale też nie będę zabiegał o jej rozwój, bo dlaczego miałbym to robić? Taka jest na dzisiaj moja postawa.
Co panu zarzucano?
Nie chciałbym mówić o detalach. Okazało się jednak, że mam 20 wad, których nie miałem miesiąc wcześniej, bo miesiąc wcześniej były wybory i rektor powiedział temu samemu Senatowi, że ma znakomity zespół, wszyscy się doskonale rozumieją i żaden z dyrektorów nie ma żadnej wady. Później miałem już 20 wad.
Studenci zebrali kilkaset podpisów za przywróceniem pana na stanowisko dyrektora, wciąż protestują. Co pan im może teraz powiedzieć?
Mogę im powiedzieć - i mówię, bo mam z nimi kontakt - to, żeby szukali rozwiązania, żeby nie narażali siebie. Doprowadzenie do ostrego konfliktu nic im nie da. Oni mają się uczyć, pozyskiwać wiedzę. Niech nie tracą tego, co już osiągnęli. Równocześnie mówię im, że człowiek powinien wpływać otoczenie. Nie musi położyć uszu po sobie i dostosowywać się do wszystkiego. Poszukiwanie rozwiązań to także pewien rozsądek. Nie mogą wymachując szabelką na prawo i lewo przekreślić wszystko, co osiągnęli. Nie namawiam ich do dramatycznych protestów, bo to by się odwróciło przeciwko nim. Proszę sobie wyobrazić, że nastąpią zwolnienia z uczelni. Po co? Oni są już na tyle dojrzali, że potrafią wziąć sprawy w swoje ręce i nie oglądać się na animozje wewnętrzne. Kadra również powinna wyciągnąć z tego swoje wnioski. Uczelnia jest dla studentów, a nie dla nauczycieli.
Zobacz także: "PWSZ: To nieładnie"
przyg. OP