Nie żyje druga ofiara wybuchu w bazie paliw w Kurowie Braniewskim.
Mężczyzna zmarł w klinice w Gryficach, gdzie został przetransportowany ze Szpitala Wojewódzkiego w Elblągu. Miał poparzone około sześćdziesiąt, siedemdziesiąt procent powierzchni ciała oraz drogi oddechowe.
Śledztwo w tej sprawie prowadzi prokuratura w Braniewie. Tymczasem elbląska inspekcja pracy ustaliła, że przy organizacji podziemnych robót remontowych, podczas których doszło do tragedii, miało miejsce szereg uchybień.
- Pracodawca złamał prawie wszystkie przepisy, jakie tylko mógł naruszyć w tym przypadku - mówi Eugeniusz Dąbrowski, szef inspekcji pracy. - Potwierdziło się, że kierownik zawiózł pracowników na miejsce, kazał im zejść pod ziemię, po czym odjechał, choć przepisy mówią, że przy wykonywaniu niebezpiecznych prac w studzienkach, kanałach czy zbiornikach, na zewnątrz powinna czuwać co najmniej jedna osoba. Pracownicy powinni też mieć na sobie szelki z linką zabezpieczającą, aby w razie wypadku osoba stojąca na górze mogła ich wyciągnąć. Poza tym, jeszcze przed rozpoczęciem prac trzeba było sprawdzić poziom stężenia oparów. Tego nie zrobiono, a robotnicy nie otrzymali wentylatora, który by rozpraszał opary i wypychał je na zewnątrz.
Dąbrowski dodaje, że potwierdziły się również podejrzenia co do tego, że pracujący pod ziemią nie posiadali odpowiedniego oświetlenia.
- Mieli lampę 220 volt, podczas gdy przepisy mówią o urządzeniach o tzw. napięciu bezpiecznym, czyli nie wyższym niż 25 volt lub w specjalnej przeciwwybuchowej obudowie - wyjaśnia inspektor. - To zresztą nie jedyne stwierdzone przez nas naruszenia przepisów. Wspomnę tylko, że praca tego rodzaju powinna być wykonywana na pisemne polecenie, w którym powinny być określone wszelkie wymogi bhp. Takiego dokumentu nie było.
W wybuchu oparów etyliny w miniony wtorek zginęły dwie osoby, a dwie inne zostały ranne. Wszyscy to pracownicy gdańskiej firmy, która od jesieni prowadziła modernizację stacji paliw w Kurowie.
Śledztwo w tej sprawie prowadzi prokuratura w Braniewie. Tymczasem elbląska inspekcja pracy ustaliła, że przy organizacji podziemnych robót remontowych, podczas których doszło do tragedii, miało miejsce szereg uchybień.
- Pracodawca złamał prawie wszystkie przepisy, jakie tylko mógł naruszyć w tym przypadku - mówi Eugeniusz Dąbrowski, szef inspekcji pracy. - Potwierdziło się, że kierownik zawiózł pracowników na miejsce, kazał im zejść pod ziemię, po czym odjechał, choć przepisy mówią, że przy wykonywaniu niebezpiecznych prac w studzienkach, kanałach czy zbiornikach, na zewnątrz powinna czuwać co najmniej jedna osoba. Pracownicy powinni też mieć na sobie szelki z linką zabezpieczającą, aby w razie wypadku osoba stojąca na górze mogła ich wyciągnąć. Poza tym, jeszcze przed rozpoczęciem prac trzeba było sprawdzić poziom stężenia oparów. Tego nie zrobiono, a robotnicy nie otrzymali wentylatora, który by rozpraszał opary i wypychał je na zewnątrz.
Dąbrowski dodaje, że potwierdziły się również podejrzenia co do tego, że pracujący pod ziemią nie posiadali odpowiedniego oświetlenia.
- Mieli lampę 220 volt, podczas gdy przepisy mówią o urządzeniach o tzw. napięciu bezpiecznym, czyli nie wyższym niż 25 volt lub w specjalnej przeciwwybuchowej obudowie - wyjaśnia inspektor. - To zresztą nie jedyne stwierdzone przez nas naruszenia przepisów. Wspomnę tylko, że praca tego rodzaju powinna być wykonywana na pisemne polecenie, w którym powinny być określone wszelkie wymogi bhp. Takiego dokumentu nie było.
W wybuchu oparów etyliny w miniony wtorek zginęły dwie osoby, a dwie inne zostały ranne. Wszyscy to pracownicy gdańskiej firmy, która od jesieni prowadziła modernizację stacji paliw w Kurowie.
SZ