Biuro prasowe Urzędu Miejskiego poinformowało nas, że po dwóch latach od powodzi, która zniszczyła czerwony szlak w Bażantarni, doszło do spotkania w sprawie jego odbudowy. Inicjatorem tego wiekopomnego wydarzenia był nie kto inny, jak sam ojciec naszego miasta, który zaprosił pana wojewodę i szefową oddziału gdańskiego Wód Polskich, by się poprzekomarzać, kto co mógłby zrobić.
Ostatni raz wyrwało mnie tak z butów, kiedy moje dzieci kłóciły się o sprzątanie swojego pokoju. Były wprawdzie wtedy małe i trwało to tylko kilkanaście minut, ale przebiegało podobnie. Więc skoro mnie już wyrwało, osobiście udałam się do Bażantarni zobaczyć wagę problemu, a przy okazji otoczenie muszli koncertowej - jedynej, którą miasto posiada.
Osłupiałam, bowiem ujrzałam to, na co przedtem nie zwracałam uwagi ciesząc oczy zniewalającą przyrodą. Zaniedbanie. Sterczące betonowe podpory pod ławki, prawdopodobnie poniemieckie, bo beton umieli robić dobry jak rzymianie. Ale desek na ławki już brak. Musi być naprawdę źle, skoro nie stać miasta na kilka desek. Po zboczach za to pełzną stopnie, które pozostawili po sobie dawni gospodarze. Generalnie smutek, podobnie jak na terenie basenu czy amfiteatru. Ślady dawnej solidności zderzające się ze współczesnym partactwem. Nierówny tor wrotkarski, rozpadająca się nawierzchnia mostów na rzece Elbląg, wiadukt bez przejścia dla pieszych, zamykane co chwila CRW itd., itp., itd. Dorzucę jeszcze antypromocję miasta w Krynicy Morskiej – wypłowiała i brudna reklama, żeby przypadkiem turyści przebywający na Mierzei nie wpadli na pomysł zawitania do Elbląga. Niestety przypomniało mi to wypowiedź brytyjskiego premiera Lloyda Georga: „ Oddać Polakom śląski przemysł to jak dać małpie zegarek”. A my dzisiaj musimy to tak tragicznie potwierdzać. Elbląskie zegarki udało się zepsuć w pełnym komplecie.
Na szczęście mózgi gabinetowe potrafią wszystko przekuć w sukces. Dlatego właśnie budują przekaz w stylu „wyremontowaliśmy muzeum” albo „urzędnicy źle przygotowali przetarg”, bo jako wytrawni politycy wiedzą, że „ciemny lud to kupi”. Ja nie kupuję i nie jestem w tym odosobniona. Cieszę się więc nieukrywaną i żywiołową, w pełni zasłużoną zresztą, niechęcią pana Wróblewskiego do mnie. W tej radości dedykuję mu konstatację cara Mikołaja I: „Znam tylko dwa typy Polaków: tych, którzy się zbuntowali przeciwko mnie, i tych którzy pozostali mi wierni – jednych nienawidzę, drugimi gardzę.”. Jestem zdecydowanie zwolenniczką pierwszej opcji. Choć przyznać muszę, że szczerze współczuję prezydentowi z powodu komunikacyjnego kryzysu. Bo to już pękający wrzód, który może stać się kamyczkiem uruchamiającym całą lawinę. Ogonem pod dywan tego się już nie zamiecie.
Obiecałam sobie co prawda, że dzisiaj polityki nie będzie, ale muszę małe co nieco wtrącić. Nigdy w życiu nie będę już gdziekolwiek i w jakichkolwiek strukturach kandydować. Z bardzo prostego powodu. Przekonałam się osobiście i w pełni zgadzam z opinią Bismarcka, że oglądanie polityki od kuchni podobnie działa jak obserwowanie produkcji parówek – zniechęca na całe życie. A że na świstaka też się nie nadaję, nie potrafię g... w sreberka pakować i jako czekoladki serwować, nie jestem w stanie mówić i robić bezmyślnie, co mi organizacja każe – jestem z założenia osobą z polityki wykluczoną.
I pewnie pozostanę w wyborach sejmowych wierna tej biednej Koalicji Obywatelskiej, która ze wszelkich sił chce mnie do siebie zniechęcić, ale odzyskanej wolności za żadne pieniądze nie oddam, a komentować naszą elbląską rzeczywistość będę, bo mogę. I mam do tego pełne prawo, bo to, co do mnie należało, w życiu swoim zrobiłam.
I każdego dnia Bogu dziękuję, że mam to za sobą i nic już nie muszę. Jak ten 300-kilogramowy wróbelek. Co robi bowiem 300-kilogramowy wróbelek? Co chce. A gdzie śpi? Gdzie chce. Dlatego na kolejny felieton zapraszam za tydzień. Tym razem będzie o strachu.