Nie będę ukrywał: do pracy w obwodowej komisji wyborczej zgłosiłem się z dziennikarskiej ciekawości. Chciałem na własne oczy przekonać się, jak wygląda od środka przeprowadzenie święta demokracji – wyborów. Zobaczyłem chaos.
O tym, że wybory na najniższym szczeblu samorządu przeprowadzą amatorzy można było już przypuszczać, kiedy obwodowe komisje wyborcze spotkały się pierwszy raz, aby wybrać swoje władze. Kto miał największe szanse, aby zostać przewodniczącym lub wiceprzewodniczącym? Ktoś, kto ma chociaż minimalne doświadczenie w pracy w komisji wyborczej? Ktoś, kto pracował przy organizacji jakichkolwiek wyborów, choćby nawet miały być to wybory sekretarza w Okręgowym Związku Wędkarzy? Urzędnik z doświadczeniem? Odpowiedź brzmi: nie. Największe szanse miał ten, kto mógł sobie pozwolić na dzień wolny w środku tygodnia, aby uczestniczyć w szkoleniu. Przy czym w momencie pierwszego zebrania komisji nie było wiadomo, ani kiedy będzie to szkolenie, ani ile będzie trwało. Generalnie nic nie było wiadomo. Motywacją dla przewodniczących miały być dodatkowe pieniądze, ale i tak w większości komisji przewodniczących wybrano po długich i owocnych obradach. Które wyglądały mniej więcej tak:
- Ja nie mogę wziąć dnia wolnego.
- Ja też nie.
- Kiedy będzie to szkolenie?
- Nie wiadomo.
- Ile będzie trwało?
- Nie wiadomo.
- Ja jestem emerytką, mam dużo czasu, to mogę iść.
I w ten sposób, po mniej więcej godzinie, wybrano przewodniczącego i wiceprzewodniczącego.
To jednak nie koniec problemów. „Moja” komisja liczyła dziewięć osób i powinna pracować w sześcioosobowym składzie. Ułożyć układankę, w których godzinach ma pracować jaki członek komisji, tak żeby nie trzeba było siedzieć cały dzień, to zadanie z dziedziny wyższej matematyki. W wyborczą niedzielę okazało się, że wszystkie wyliczenia „wzięły w łeb”, bo jedna osoba nie przyszła (i nie odbierała telefonów). Nikt tak naprawdę nie wiedział, czy nasza komisja w związku z absencją jednego członka liczy nadal dziewięć osób i kworum wynosi sześciu członków. Czy też komisja ma ośmiu członków i kworum wynosi 5,3. Czy te „0,3 członka” należy zaokrąglić w dół i możemy pracować w pięciu, czy też w górę i musi być nas sześciu. Żadnej uchwały w tej sprawie nie podjęliśmy, a wszystkie ustalenia były ustne.
Dziś już wiemy, że osób, które do pracy w komisjach wyborczych nie przyszły, mimo że powinny, było w Elblągu kilkadziesiąt. Z punktu widzenia szeregowego członka komisji było obojętne dlaczego nie przyszły, ale zdezorganizowały innym cały dzień, który i bez tego był męczący.
Co ciekawe: Miejska Komisja Wyborcza stwierdziła, że wystarczą nam cztery stanowiska do obsługi wyborców i przygotowała tylko cztery komplety do zorganizowania sobie punktów wydawania kart wyborczych. Mimo że zgodnie z prawem w lokalu wyborczym musiało stale przebywać sześciu członków komisji. Takie drobiazgi, niby bez znaczenia (dodatkowy osprzęt zrobiliśmy sobie sami), ale pokazujące amatorszczyznę przy organizacji wyborów. Kolejna sprawa to pieczątki: karty do głosowania przyszły z wydrukiem pieczątki Miejskiej lub Okręgowej Komisji Wyborczej. Pieczątkę Obwodowej Komisji przybijałem cały dzień. Nie można było na kartach do głosowania wydrukować gotowej pieczątki obwodowej komisji?
Samo głosowanie przebiegało bez większych incydentów. Chociaż można się było zastanawiać nad stanem wiedzy wśród elektoratu.
- Ile krzyżyków mam postawić na każdej liście?
- Czemu te kartki takie duże?
- Moglibyście Państwo coś zrobić, żeby po wrzuceniu głosów do urny nie było widać jak głosowałam?
- Nikt na moich kartkach nie dopisze mi krzyżyka?
To tylko niewielki wybór pytań, z którymi musieliśmy się zmierzyć. Na szczęście nie musieliśmy nikogo wypraszać, nikogo uspokajać. Można było też zdobyć bezcenne doświadczenie do pracy jako pani w okienku na poczcie – liczba ostemplowanych przeze mnie kart szła w tysiące. To była główna czynność, nad którą spędziłem wyborczą niedzielę – mieszkańcy ulicy, którym miałem wydawać karty zbojkotowali albo mnie, albo wybory: przez cały okres mojej pracy wydałem 16 (słownie: szesnaście) kompletów kart do głosowania.
Kolejna dawka emocji zaczęła się o godz. 21, kiedy do pracy szła tzw. „nocna komisja”, która liczyła głosy. Teoretycznie prosta rzecz, czyli przekazanie dokumentacji z przeprowadzenia wyborów, trwała prawie dwie godziny. I to pomimo tego, że przygotowania zaczęliśmy jeszcze w trakcie głosowania. Były nerwy, niepotrzebne pyskówki. Podpisywanie protokołów, kolejne liczenie kart do głosowania, szukanie pieczątki. Praca od 6 do 23 z czterogodzinną przerwą w środku – wszystko za 300 zł netto.
A za dwa tygodnie powtórka z rozrywki – tym razem za 150 zł. Z punktu widzenia osoby pracującej w komisji może być jeszcze gorzej – rozczarowanie pracą i chaosem wśród członków komisji jest bardzo duże i część z nich może nie przyjść do pracy 4 listopada. Ja mimo wszystko się wybiorę.
- Ja nie mogę wziąć dnia wolnego.
- Ja też nie.
- Kiedy będzie to szkolenie?
- Nie wiadomo.
- Ile będzie trwało?
- Nie wiadomo.
- Ja jestem emerytką, mam dużo czasu, to mogę iść.
I w ten sposób, po mniej więcej godzinie, wybrano przewodniczącego i wiceprzewodniczącego.
To jednak nie koniec problemów. „Moja” komisja liczyła dziewięć osób i powinna pracować w sześcioosobowym składzie. Ułożyć układankę, w których godzinach ma pracować jaki członek komisji, tak żeby nie trzeba było siedzieć cały dzień, to zadanie z dziedziny wyższej matematyki. W wyborczą niedzielę okazało się, że wszystkie wyliczenia „wzięły w łeb”, bo jedna osoba nie przyszła (i nie odbierała telefonów). Nikt tak naprawdę nie wiedział, czy nasza komisja w związku z absencją jednego członka liczy nadal dziewięć osób i kworum wynosi sześciu członków. Czy też komisja ma ośmiu członków i kworum wynosi 5,3. Czy te „0,3 członka” należy zaokrąglić w dół i możemy pracować w pięciu, czy też w górę i musi być nas sześciu. Żadnej uchwały w tej sprawie nie podjęliśmy, a wszystkie ustalenia były ustne.
Dziś już wiemy, że osób, które do pracy w komisjach wyborczych nie przyszły, mimo że powinny, było w Elblągu kilkadziesiąt. Z punktu widzenia szeregowego członka komisji było obojętne dlaczego nie przyszły, ale zdezorganizowały innym cały dzień, który i bez tego był męczący.
Co ciekawe: Miejska Komisja Wyborcza stwierdziła, że wystarczą nam cztery stanowiska do obsługi wyborców i przygotowała tylko cztery komplety do zorganizowania sobie punktów wydawania kart wyborczych. Mimo że zgodnie z prawem w lokalu wyborczym musiało stale przebywać sześciu członków komisji. Takie drobiazgi, niby bez znaczenia (dodatkowy osprzęt zrobiliśmy sobie sami), ale pokazujące amatorszczyznę przy organizacji wyborów. Kolejna sprawa to pieczątki: karty do głosowania przyszły z wydrukiem pieczątki Miejskiej lub Okręgowej Komisji Wyborczej. Pieczątkę Obwodowej Komisji przybijałem cały dzień. Nie można było na kartach do głosowania wydrukować gotowej pieczątki obwodowej komisji?
Samo głosowanie przebiegało bez większych incydentów. Chociaż można się było zastanawiać nad stanem wiedzy wśród elektoratu.
- Ile krzyżyków mam postawić na każdej liście?
- Czemu te kartki takie duże?
- Moglibyście Państwo coś zrobić, żeby po wrzuceniu głosów do urny nie było widać jak głosowałam?
- Nikt na moich kartkach nie dopisze mi krzyżyka?
To tylko niewielki wybór pytań, z którymi musieliśmy się zmierzyć. Na szczęście nie musieliśmy nikogo wypraszać, nikogo uspokajać. Można było też zdobyć bezcenne doświadczenie do pracy jako pani w okienku na poczcie – liczba ostemplowanych przeze mnie kart szła w tysiące. To była główna czynność, nad którą spędziłem wyborczą niedzielę – mieszkańcy ulicy, którym miałem wydawać karty zbojkotowali albo mnie, albo wybory: przez cały okres mojej pracy wydałem 16 (słownie: szesnaście) kompletów kart do głosowania.
Kolejna dawka emocji zaczęła się o godz. 21, kiedy do pracy szła tzw. „nocna komisja”, która liczyła głosy. Teoretycznie prosta rzecz, czyli przekazanie dokumentacji z przeprowadzenia wyborów, trwała prawie dwie godziny. I to pomimo tego, że przygotowania zaczęliśmy jeszcze w trakcie głosowania. Były nerwy, niepotrzebne pyskówki. Podpisywanie protokołów, kolejne liczenie kart do głosowania, szukanie pieczątki. Praca od 6 do 23 z czterogodzinną przerwą w środku – wszystko za 300 zł netto.
A za dwa tygodnie powtórka z rozrywki – tym razem za 150 zł. Z punktu widzenia osoby pracującej w komisji może być jeszcze gorzej – rozczarowanie pracą i chaosem wśród członków komisji jest bardzo duże i część z nich może nie przyjść do pracy 4 listopada. Ja mimo wszystko się wybiorę.
Sebastian Malicki