Mówi, że o sobie jest opowiadać najtrudniej. Śpiewanie towarzyszyło jej od małego, ponieważ jej tata był nauczycielem muzyki. Gdy nie śpiewa i nie pracuje, najchętniej oddaje się pracy w swoim ukochanym i pięknym ogrodzie. O muzyce i nie tylko rozmawiamy z kolejną chórzystką Cantaty, Marzeną Pokorowską.
- Opowiadać o sobie jest najtrudniej. A może jednak zdradzi Pani o sobie co nieco?
- Marzena Pokorowska: - Mogę powiedzieć tylko tyle, że jestem matką, osobą pracującą i kobietą po przejściach. Znak zodiaku Strzelec. Dodam, ze nie do końca ufam ludziom, stąd moja tajemniczość. Tyle.
- Jak zaczęła się Pani przygoda ze śpiewem?
- Mój ojciec, pracujący jako nauczyciel śpiewu i muzyki w szkole, prowadził różne chóry i zespoły instrumentalne. Dodam, że jego orkiestra mogła liczyć do 120 osób, a chór oscylował w granicach 40 do 80 osób. W prowadzeniu orkiestry pomagali mu nauczyciele ze szkoły muzycznej. To było Coś, nie słyszałam, by w obecnym czasie ktoś prowadził tak duże przedsięwzięcie. To tak na marginesie. Jako że nauczyciele nie zarabiali wtedy wystarczająco, musiał sobie w jakiś sposób pomóc. Założył zespół „dorabiający”, a jego próby odbywały się w naszym mieszkaniu, na 48 metrach.
- Pani mama też brała udział w tym przedsięwzięciu?
- Mama czasem aktywnie brała udział w tych spotkaniach, a ponadto śpiewała „solówki” na akademiach szkolnych i w chórze akademickim. Od małego miałam więc kontakt z muzyką, głównie rozrywkową. Po przejściu w stan spoczynku od szkolnictwa, tata grał jako organista w kościele. Gdy nie miałam ciekawszych zajęć, pomagałam mu swoim śpiewem. Było to na granicy szkoły podstawowej i średniej. Potem trafiłam do zespołu pieśni i tańca „Ziemia Elbląska”. Lubiłam śpiewać, ale byłam tam trochę z wyrachowania. Wytrzymałam do klasy maturalnej. Zawsze miałam problemy z przedmiotów ścisłych, a w takich przypadkach trzeba było „kombinować”. Matematyki uczyła mnie pani, której mąż był założycielem „Ziemi Elbląskiej”. Był to pan Czesław Kujawski. I jak mnie owa pani zobaczyła śpiewającą na scenie, machnęła ręką na moje umiejętności i już miałam zapewnioną tę trójkę z matematyki (śmiech).
- Czyli śpiewanie od małego było Pani pasją?
- Było raczej przyjemnością. Pasja to za duże słowo.
- A jak wspomina Pani swoje początki w chórze Cantata?
- Do chóru trafiłam, gdy Cantata obchodziła swoje dwudziestolecie czyli około dziesięć lat temu.
- Czyli jeszcze za poprzedniego dyrygenta… Jaka była wtedy Cantata, a jaka jest dziś?
- Pewnego razu spotkałam się z koleżanką, której siostra była ówczesnym prezesem Cantaty. A że byłyśmy wtedy na imprezie, to były między innymi i śpiewy. Koleżanka zapytała mnie wtedy, czy bym nie chciała pójść na casting do Cantaty. Poszłam, zaśpiewałam i tak zostałam. Gdy przyszłam do Cantaty, nie znałam nikogo i czułam się dość wyobcowana. W moim odczuciu obecnie przyjmujemy nowych ludzi z większym zaufaniem i otwartością. A w tamtym czasie nikt na mnie nie zwracał uwagi. Brałam nawet pod uwagę odejście z chóru. Obecnie atmosfera jest zupełnie inna. Inne były też stroje. Kiedyś nosiliśmy czarne spódnice, białe bluzki i bordowe kamizelki, tak trochę po babcinemu. Moda więc też się zmieniła. Wyższa była też średnia wieku chórzystów. Obecnie jest wiele ludzi młodych. Zaangażowanie chórzystów było podobne. Podobnie jak i teraz jeździliśmy sporo po świecie. Nasz ówczesny dyrygent Waldemar Górski jest nauczycielem Akademii Muzycznej w Gdańsku. Doktoryzował się na Cantacie, więc musiał się w pracę chóru mocno angażować, by ten tytuł doktorski osiągnąć.
- Co daje Pani śpiewanie w tym chórze?
- Satysfakcję. Bardzo chętnie chodzę na próby, na koncerty. Lubię śpiewać, atmosfera jest wspaniała. Śmiejemy się, żartujemy sobie. Czasami żal mi naszej dyrygentki, ponieważ zdarza się, że trudno jest jej opanować ponad trzydziestoosobową grupę. Czy to młodszy osobnik, czy starszy, poczucie humoru ma prawie każdy i czasem doprowadzić próbę do końca jest naprawdę trudno. Marta stara się (z różnym skutkiem) mocno trzymać nas w ryzach. Czasami przeprowadza z nami rozmowy uświadamiające typu: „kto tu rządzi?!”, przekonujące nas, że na wszystko jest miejsce i czas, że próba jest do nauki, a żarty i zabawę należy zostawić na wieczór po wielogodzinnych warsztatach. Podziwiam naszą dyrygentkę. Pracuje zawodowo, ma dwójkę małych dzieci, dom do ogarnięcia. A ona często bywa od rana do wieczora w pracy. W poniedziałek jest próba z panami, we wtorek z paniami, w czwartek jest próba wspólna, a przed koncertem jest często pięć prób w tygodniu. Nie znam nikogo równie oddanego swojej pasji, bo w tym przypadku można mówić o pasji.
- Tylko podziwiać jej męża!
-Tak, wielokrotnie powtarza, że ma wspaniałego męża, który jej bardzo pomaga.
- Podobno Wasze próby odbywają się w niezbyt dogodnych warunkach?
- Z przykrością muszę przyznać, że jesteśmy traktowani przez władze miasta trochę po macoszemu. Czujemy się niedocenieni. A istniejemy przecież już trzydzieści lat, zdobywamy nagrody, reprezentujemy nasze miasto nie tylko w Polsce, ale także poza granicami kraju. Rzeczywiście pracujemy w niesprzyjających warunkach. Nasza salka do prób jest wielkości dużego pokoju w mieszkaniu. Jakiś czas temu staraliśmy się o udostępnienie nam do prób jednej z sal w Ratuszu Staromiejskim. Sali bez specjalnych wymagań. Okazało się tak, jak w jednym z utworów przez nas wykonywanych „…nie było miejsca dla ciebie…” Tak wiele stowarzyszeń korzysta z pomieszczeń ratusza, że dla stowarzyszenia Cantata już zabrakło miejsca. Może gdyby Cantata była chórem miejskim, rozmowa z włodarzami miasta byłaby inna i miejsce by się znalazło, ale nie warto płakać nad rozlanym mlekiem. Żeby postawić kropkę nad i powiem, że miasto powinno nas traktować jako perełkę regionu.
- Jakie wspomnienie zapadło Pani szczególnie w pamięci w związku z Cantatą?
- Najmilej wspominam koncert na Ukrainie kilka lat temu. Była to podróż z przygodami. Zepsuł się nam autokar. Pchaliśmy go kilka kilometrów do granicy. Tam czekaliśmy cały następny dzień na kolejny autokar z Elbląga. Jakoś dojechaliśmy i zdobyliśmy drugie miejsce. To wspomnienie zapamiętam na bardzo długo.
- Jakiej muzyki Pani słucha?
- Nie potrafię jej zdefiniować. Najważniejsza jest dla melodia, „wpadająca” w ucho, rzewna, sentymentalna, taka, którą mogę razem nucić, przy której mogę się rozmarzyć, taka, która przywołuje wspomnienia, tęsknotę za czymś, co było, uleciało, co jest nieosiągalne. Jestem romantyczką. Treść jest drugoplanowa, choć ważna, gdy wiem, o czym śpiewają, bo wstyd się przyznać, jestem osobą polskojęzyczną i często nie wiem, co inni chcą mi przekazać.
- Ma Pani jeszcze jakieś inne pasje?
- Pasja to za wielkie słowo. Mogę powiedzieć raczej o przyjemności. Zawsze czekam na wolne dni w czasie letnim. Lubię wtedy przebywać w swoim ogrodzie, w otoczeniu zieleni, drzew, krzewów, śpiewających ptaków. To jest mój azyl. Właśnie wtedy puszczam cichutko ulubioną muzykę i odpoczywam, pielę, przycinam, sadzę, zbieram owoce.
- Ma Pani jakieś muzyczne marzenia?
- Będę śpiewać, dopóki Marta nie „wydali” mnie na śpiewaczą emeryturę (śmiech).
- Marzena Pokorowska: - Mogę powiedzieć tylko tyle, że jestem matką, osobą pracującą i kobietą po przejściach. Znak zodiaku Strzelec. Dodam, ze nie do końca ufam ludziom, stąd moja tajemniczość. Tyle.
- Jak zaczęła się Pani przygoda ze śpiewem?
- Mój ojciec, pracujący jako nauczyciel śpiewu i muzyki w szkole, prowadził różne chóry i zespoły instrumentalne. Dodam, że jego orkiestra mogła liczyć do 120 osób, a chór oscylował w granicach 40 do 80 osób. W prowadzeniu orkiestry pomagali mu nauczyciele ze szkoły muzycznej. To było Coś, nie słyszałam, by w obecnym czasie ktoś prowadził tak duże przedsięwzięcie. To tak na marginesie. Jako że nauczyciele nie zarabiali wtedy wystarczająco, musiał sobie w jakiś sposób pomóc. Założył zespół „dorabiający”, a jego próby odbywały się w naszym mieszkaniu, na 48 metrach.
- Pani mama też brała udział w tym przedsięwzięciu?
- Mama czasem aktywnie brała udział w tych spotkaniach, a ponadto śpiewała „solówki” na akademiach szkolnych i w chórze akademickim. Od małego miałam więc kontakt z muzyką, głównie rozrywkową. Po przejściu w stan spoczynku od szkolnictwa, tata grał jako organista w kościele. Gdy nie miałam ciekawszych zajęć, pomagałam mu swoim śpiewem. Było to na granicy szkoły podstawowej i średniej. Potem trafiłam do zespołu pieśni i tańca „Ziemia Elbląska”. Lubiłam śpiewać, ale byłam tam trochę z wyrachowania. Wytrzymałam do klasy maturalnej. Zawsze miałam problemy z przedmiotów ścisłych, a w takich przypadkach trzeba było „kombinować”. Matematyki uczyła mnie pani, której mąż był założycielem „Ziemi Elbląskiej”. Był to pan Czesław Kujawski. I jak mnie owa pani zobaczyła śpiewającą na scenie, machnęła ręką na moje umiejętności i już miałam zapewnioną tę trójkę z matematyki (śmiech).
- Czyli śpiewanie od małego było Pani pasją?
- Było raczej przyjemnością. Pasja to za duże słowo.
- A jak wspomina Pani swoje początki w chórze Cantata?
- Do chóru trafiłam, gdy Cantata obchodziła swoje dwudziestolecie czyli około dziesięć lat temu.
- Czyli jeszcze za poprzedniego dyrygenta… Jaka była wtedy Cantata, a jaka jest dziś?
- Pewnego razu spotkałam się z koleżanką, której siostra była ówczesnym prezesem Cantaty. A że byłyśmy wtedy na imprezie, to były między innymi i śpiewy. Koleżanka zapytała mnie wtedy, czy bym nie chciała pójść na casting do Cantaty. Poszłam, zaśpiewałam i tak zostałam. Gdy przyszłam do Cantaty, nie znałam nikogo i czułam się dość wyobcowana. W moim odczuciu obecnie przyjmujemy nowych ludzi z większym zaufaniem i otwartością. A w tamtym czasie nikt na mnie nie zwracał uwagi. Brałam nawet pod uwagę odejście z chóru. Obecnie atmosfera jest zupełnie inna. Inne były też stroje. Kiedyś nosiliśmy czarne spódnice, białe bluzki i bordowe kamizelki, tak trochę po babcinemu. Moda więc też się zmieniła. Wyższa była też średnia wieku chórzystów. Obecnie jest wiele ludzi młodych. Zaangażowanie chórzystów było podobne. Podobnie jak i teraz jeździliśmy sporo po świecie. Nasz ówczesny dyrygent Waldemar Górski jest nauczycielem Akademii Muzycznej w Gdańsku. Doktoryzował się na Cantacie, więc musiał się w pracę chóru mocno angażować, by ten tytuł doktorski osiągnąć.
- Co daje Pani śpiewanie w tym chórze?
- Satysfakcję. Bardzo chętnie chodzę na próby, na koncerty. Lubię śpiewać, atmosfera jest wspaniała. Śmiejemy się, żartujemy sobie. Czasami żal mi naszej dyrygentki, ponieważ zdarza się, że trudno jest jej opanować ponad trzydziestoosobową grupę. Czy to młodszy osobnik, czy starszy, poczucie humoru ma prawie każdy i czasem doprowadzić próbę do końca jest naprawdę trudno. Marta stara się (z różnym skutkiem) mocno trzymać nas w ryzach. Czasami przeprowadza z nami rozmowy uświadamiające typu: „kto tu rządzi?!”, przekonujące nas, że na wszystko jest miejsce i czas, że próba jest do nauki, a żarty i zabawę należy zostawić na wieczór po wielogodzinnych warsztatach. Podziwiam naszą dyrygentkę. Pracuje zawodowo, ma dwójkę małych dzieci, dom do ogarnięcia. A ona często bywa od rana do wieczora w pracy. W poniedziałek jest próba z panami, we wtorek z paniami, w czwartek jest próba wspólna, a przed koncertem jest często pięć prób w tygodniu. Nie znam nikogo równie oddanego swojej pasji, bo w tym przypadku można mówić o pasji.
- Tylko podziwiać jej męża!
-Tak, wielokrotnie powtarza, że ma wspaniałego męża, który jej bardzo pomaga.
- Podobno Wasze próby odbywają się w niezbyt dogodnych warunkach?
- Z przykrością muszę przyznać, że jesteśmy traktowani przez władze miasta trochę po macoszemu. Czujemy się niedocenieni. A istniejemy przecież już trzydzieści lat, zdobywamy nagrody, reprezentujemy nasze miasto nie tylko w Polsce, ale także poza granicami kraju. Rzeczywiście pracujemy w niesprzyjających warunkach. Nasza salka do prób jest wielkości dużego pokoju w mieszkaniu. Jakiś czas temu staraliśmy się o udostępnienie nam do prób jednej z sal w Ratuszu Staromiejskim. Sali bez specjalnych wymagań. Okazało się tak, jak w jednym z utworów przez nas wykonywanych „…nie było miejsca dla ciebie…” Tak wiele stowarzyszeń korzysta z pomieszczeń ratusza, że dla stowarzyszenia Cantata już zabrakło miejsca. Może gdyby Cantata była chórem miejskim, rozmowa z włodarzami miasta byłaby inna i miejsce by się znalazło, ale nie warto płakać nad rozlanym mlekiem. Żeby postawić kropkę nad i powiem, że miasto powinno nas traktować jako perełkę regionu.
- Jakie wspomnienie zapadło Pani szczególnie w pamięci w związku z Cantatą?
- Najmilej wspominam koncert na Ukrainie kilka lat temu. Była to podróż z przygodami. Zepsuł się nam autokar. Pchaliśmy go kilka kilometrów do granicy. Tam czekaliśmy cały następny dzień na kolejny autokar z Elbląga. Jakoś dojechaliśmy i zdobyliśmy drugie miejsce. To wspomnienie zapamiętam na bardzo długo.
- Jakiej muzyki Pani słucha?
- Nie potrafię jej zdefiniować. Najważniejsza jest dla melodia, „wpadająca” w ucho, rzewna, sentymentalna, taka, którą mogę razem nucić, przy której mogę się rozmarzyć, taka, która przywołuje wspomnienia, tęsknotę za czymś, co było, uleciało, co jest nieosiągalne. Jestem romantyczką. Treść jest drugoplanowa, choć ważna, gdy wiem, o czym śpiewają, bo wstyd się przyznać, jestem osobą polskojęzyczną i często nie wiem, co inni chcą mi przekazać.
- Ma Pani jeszcze jakieś inne pasje?
- Pasja to za wielkie słowo. Mogę powiedzieć raczej o przyjemności. Zawsze czekam na wolne dni w czasie letnim. Lubię wtedy przebywać w swoim ogrodzie, w otoczeniu zieleni, drzew, krzewów, śpiewających ptaków. To jest mój azyl. Właśnie wtedy puszczam cichutko ulubioną muzykę i odpoczywam, pielę, przycinam, sadzę, zbieram owoce.
- Ma Pani jakieś muzyczne marzenia?
- Będę śpiewać, dopóki Marta nie „wydali” mnie na śpiewaczą emeryturę (śmiech).
Na portEl.pl co niedzielę prezentujemy wywiady z członkami chóru Cantata, nad którym nasza gazeta sprawuje medialny patronat.
rozmawiała Dominika Kiejdo