UWAGA!

Wielka ucieczka z elbląskiego lotniska

 Elbląg, Witold Schwill w samolocie, którym wraz z kolegą uciekł w 1987 roku do Niemiec
Witold Schwill w samolocie, którym wraz z kolegą uciekł w 1987 roku do Niemiec (fot. archiwum Witolda Schwilla)

To była jedna z najsłynniejszych ucieczek z Polski na Zachód w latach 80. Dwaj elblążanie: Witold Schwill i Marek Socha uciekli samolotem Aeroklubu Elbląskiego do Berlina Zachodniego, lądując na lotnisku Tempelhof i oddając się w ręce Amerykanów. Dzisiaj niewiele osób o tym pamięta, a właśnie mija dokładnie 30 lat od tego wydarzenia.

Rafał Gruchalski: - Jest 1987 rok, a więc czasy socjalizmu. Do naszego kraju z pielgrzymką przyjeżdża papież Jan Paweł II, a Pan z kolegą decyduje się właśnie na ucieczkę z kraju samolotem na Zachód. Udaje się wam tego dokonać 15 czerwca...
      
Witold Schwill: - To nie była przypadkowo wybrana data. 14 czerwca papież wracał z Polski do Watykanu, a z Berlina Zachodniego do USA odlatywał prezydent Ronald Reagan. Liczyliśmy na to, że gotowość pewnych służb następnego dnia, czyli 15 czerwca, trochę spadnie. Okazało się, że to była dobra kalkulacja, bo lot przebiegał bez żadnych utrudnień, nikt nas nie ścigał.
      
       - Jak się do tego dnia przygotowaliście? Jak to wszystko wyglądało? Po tylu latach można chyba o tym opowiedzieć...
      
- Przynajmniej rok wcześniej myśleliśmy o tej ucieczce. Tak późno doszło do realizacji planu, bo mój kolega Marek był wcześniej w wojsku. Wyszedł z koszar niedługo przed 15 czerwca. Przygotowania mieliśmy o tyle ułatwione, że ja pracowałem w Aeroklubie Elbląskim jako mechanik, więc praca w hangarze to było moje codzienne życie. Czekaliśmy więc na okazję.
      
       - Kto pilotował?
      
- Ja. Miałem troszeczkę większe doświadczenie od Marka, chociaż teraz mogę powiedzieć z perspektywy czasu, że nie było ono duże. Niecałe dwa lata wcześniej wyszkoliłem się na samolotach.
      
       - Jak wam się udało ominąć te wszystkie kontrole radarowe? Rozumiem, że lecieliście bardzo nisko, ale to musiało być dość niebezpieczne....
      
- Zgadza się. Urządzenia radarowe są na tyle niedoskonałe, że „widzą” od pewnej wysokości przelatujące samoloty. Lecieliśmy nad ziemią mniej więcej po prostej, jakby pociągnąć kreskę od Elbląga do Berlina. Musieliśmy jedynie ominąć lotnisko w Malborku, by nas nie namierzyli. Minęliśmy Człuchów, potem okolice Gorzowa Wielkopolskiego i Kostrzyn nad Odrą, tam przekraczaliśmy granicę. Przez wschodnie Niemcy też przelecieliśmy bez przeszkód.
      
       - Czy ktokolwiek był wtajemniczony w wasze plany?
      
- Tak, dwie osoby, nasi przyjaciele, ale nie chciałbym zdradzać dzisiaj ich nazwisk. Nasze rodziny o planach ucieczki nie wiedziały.
      
       - Wylądowaliście na lotnisku Tempelhof w Berlinie Zachodnim. Co było dalej?
      
- To było wówczas amerykańskie lotnisko. Przywitali nas początkowo dosyć ostro. Kazali nam wysiąść z samolotu, położyć się na ziemię, skuli nas kajdankami, broń przy głowie... Przetransportowali nas do hangarów. Później atmosfera się rozluźniła, jak dowiedzieli się, że to kolejna ucieczka w sprawie azylu. Wówczas wiele takich samolotów z Polski lądowało na Tempelhof i to dla nich nie była żadna nowość. Oczywiście były przesłuchania, stanęliśmy tego samego dnia przed niemieckim sądem. Chcieli sprawdzić, czy to była kradzież samolotu czy tylko użycie go do ucieczki i czy stworzyliśmy zagrożenie w ruchu lotniczym. Oczywiście stwierdziliśmy, że tego samolotu nie chcemy zatrzymać, zagrożenia też nie było, więc Niemcy od razu umorzyli sprawę i tego samego dnia nas uniewinnili. Trafiliśmy do ośrodka dla uchodźców. Przez pewien czas zajmowali się nami jeszcze Amerykanie.
       Polska strona zgłaszała się do nich z wnioskami o wydalenie nas z Niemiec do Polski. Mieliśmy spotkanie z polskim attache wojskowym w Berlinie, namawiał nas do dobrowolnego powrotu. Mówił, że kara nie będzie surowa. Wiadomo, jak to komunistyczne władze....
       Gdy Amerykanie dowiedzieli się, że impulsem do naszej ucieczki była wizyta Reagana w Berlinie Zachodnim, odwiedził nas adiutant dowódcy amerykańskich sił zbrojnych w Europie Zachodniej i przekazał nam listowne gratulacje od samego prezydenta. To było dla nas bardzo podniosłe wydarzenie.
      
       - Jak długo przebywaliście w ośrodku? Jak urządziliście sobie życie na nowo, w Niemczech?
      
- W ośrodku byliśmy kilka miesięcy, później zaczęło się normalne życie. Amerykanie chcieli, żebyśmy polecieli do Stanów, ale odmówiliśmy. Skok za żelazną kurtynę był na tyle duży, że nie myśleliśmy o tym, by dalej emigrować.
      
       - Jak zarabiał Pan na życie?
      
- Na początku pracowałem na lotnisku w Niemczech Zachodnich, ale to było krótko ponieważ starałem się ściągnąć moją ówczesną dziewczynę, dzisiaj żonę. Łatwiej jej było się dostać do Berlina Zachodniego, więc wróciłem do Berlina i tam pracowałem jako kurier, później jako kierowca.
      
       - Po kilku latach wrócił Pan jednak do Polski...
      
- Zmieniła się sytuacja polityczna, więc wróciłem. Pierwszy raz przyjechałem do Polski po obradach Okrągłego Stołu. Na stałe wróciłem w 1992 lub 1993 roku, trochę tak na raty się przeprowadzałem. Wróciłem zresztą za namową mojej żony. Dopiero w 1997 roku wróciłem do latania, ale teraz już nie latam, z powodów zawodowych, braku czasu. Zajmuję się prowadzeniem działalności gospodarczej.
      
       - Spotkały Pana jakieś konsekwencje tej ucieczki, gdy wrócił Pan do Polski?
      
- Na początku lat 90. wszystkie przestępstwa o podłożu politycznym, a pod takie właśnie podciągnięto tę sprawę, podlegały amnestii. Moja jedyna przygoda z prokuraturą polegała na tym, że podczas jednej z pierwszych wizyt w Polsce po zmianie ustroju, chyba w 1991 roku, poszedłem do prokuratury, złożyłem zeznania i sprawa została umorzona na podstawie tej amnestii.

  Elbląg, To była świadoma decyzja podyktowana warunkami, które wówczas w Polsce panowały. Na pewno tego nie żałuję - mówi dzisiaj Witold Schwill
To była świadoma decyzja podyktowana warunkami, które wówczas w Polsce panowały. Na pewno tego nie żałuję - mówi dzisiaj Witold Schwill (fot. archiwum prywatne)


      
       - A co się stało z samolotem, którym uciekliście?
      
- Samolot został przekazany polskiej stronie. Przyjechał po niego na Tempelhof pilot LOT-u i odprowadził do kraju. Maszyna wróciła do Elbląga, mam nawet w niej zdjęcie z drugiej połowy lat 90., gdy już byłem z powrotem w kraju. Z samolotem jest związana inna ciekawa historia. Pod koniec lat 90. Aeroklub miał poważne problemy finansowe, więc musiał się pozbyć sprzętu, którego nie był w stanie wyremontować. Ten samolot też został wystawiony na sprzedaż. Kupił go... Rosjanin, mieszkający w Niemczech, który poprosił, by przetransportować maszynę na lotnisko nieopodal Berlina. Miałem wtedy okazję z kolegą Darkiem Brzykcym, wówczas szefem wyszkolenia w Aeroklubie, polecieć tym samolotem jeszcze raz w stronę Berlina. To był taki powrót do przeszłości...
      
       - Utrzymuje Pan jeszcze kontakty z kolegą, z którym uciekł 30 lat temu?
      
- Spotykamy się od czasu do czasu. Marek na każdy urlop przyjeżdża do Polski, więc jest okazja do spotkań.
      
       - Będzie Pan świętował w jakikolwiek sposób tę 30. rocznicę?
      
- Nie. Mamy spotkanie na lotnisku z kolegami z tamtych czasów. Nie będziemy celebrować tego dnia jako święto, ale będzie to okazja do spotkania po latach.
      
       - Żałuje Pan tego, co zrobił Pan 30 lat temu?
      
- To była świadoma decyzja podyktowana warunkami, które wówczas w Polsce panowały. Na pewno tego nie żałuję.


Najnowsze artykuły w dziale Wiadomości

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
Reklama