Gdybym była nieco silniejsza, a prezydent nieco mniejszy, gotowa byłabym go nosić na rękach, za szczęście, do jakiego mnie przymusił i niechcący obdarzył. Niech żyje emerytura!
Sama nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele kosztowały mnie ostatnie lata w muzeum. Mimo że naprawdę kocham to miejsce i zostawiłam tam swoje serce – dłużej nie byłam w stanie w nim tkwić. Na szczęście żyję tu i teraz i mogę się cieszyć wesołym życiem staruszki. Współczesnej, oczywiście, bo dawniej różnie bywało. W starożytnej Grecji generalnie starość uważano za ciężką przywarę. Strabon opisywał, że na niektórych wyspach osobniki po 60-tce zobowiązane były do popełnienia samobójstwa. Nawet Arystoteles uważał, że ludzie starzy są nieprzydatni, bo nie znają bezinteresownej przyjaźni, są nastawieni egoistycznie, bywają często podejrzliwi, nieżyczliwi, oziębli i kierują się wyrachowaniem zamiast wartości etycznych. Trochę lepiej było w Rzymie, ale tylko mężczyznom. Rzymski senat składał się głównie z osób w podeszłym wieku, które właściwie reprezentowały powagę sprawowanego urzędu. Ale to Cyceron w dialogu „O starości” wskazywał, że „(…) trzeba spokojnie przyjąć i ten okres życia, nie rezygnować z dostępnych rodzajów aktywności, zdobywając tym szacunek, a nie tylko nań czekając.”
Podążając za Cyceronem korzystam na całego z dostępnych aktywności – czytam, piszę, pływam, zajmuję się mężem, domem i kotami, spotykam z przyjaciółmi. Każdego dnia wstaję z przyjemnością, życie znowu sprawia mi radość. Depresja i nerwica definitywnie minęły. I żadne hejty czy konferencje prasowe tego poczucia szczęścia i wolności mi nie zaburzają.
Piszę, bo lubię i wierzę w Słowo. Ono było pierwsze. Ono ma moc. Ludzie zaś wymyślili pismo, by się ze sobą komunikować. Chciałabym, by moje felietony zbliżały do siebie mieszkańców Elbląga. Dlatego czytam wszystkie komentarze. I będę czasami się do nich odnosić.
Zanim prezydent Słonina powołał mnie na stanowisko dyrektora muzeum, robiłam różne rzeczy. Angażowałam się politycznie, prowadziłam działalność gospodarczą, sporo pisałam. I zawsze miałam dużo do powiedzenia. Trzepałam jęzorem szybciej niż myślałam. Po pewnym czasie od objęcia stanowiska pan prezydent spokojnie poprosił mnie, abym - póki będę tym dyrektorem - zajmowała się tylko muzeum. Oczywiście na początku się oburzyłam. Szanowałam jednak bardzo prezydenta i wiedziałam, że zawsze działa w interesie miasta. Mimo że był raptusem i miał zapędy dyktatorskie, to nie koterie czy partyjne układanki, ale miasto i mieszkańcy byli dla niego priorytetem. Uznałam więc, że ma tutaj sporo racji i skoro się najęłam na psa, to szczekać trzeba i obejścia pilnować, a nie miauczeć i po krzakach ganiać. I nie płynęłam jak g…. z nurtem, lecz walcząc o muzeum, z każdą władzą w niejeden mniejszy lub większy konflikt weszłam. Tyle że prezydenci Słonina, Nowaczyk czy Wilk nigdy nie byli małostkowi i nawet bardzo przeze mnie wkurzeni, doceniali pracę i znaczenie muzeum. A najważniejsze, że oddzielali osobiste relacje z ludźmi od interesu miasta czy mieszkańców.
Poprzedni felieton chciałam zakończyć anegdotką o tym, jak często życie zmusza nas do wyboru między strachem a rozumem w najdziwniejszych okolicznościach. A brzmiało to tak:
Zbierałam kurki w gęstym zagajniku w Puszczy Augustowskiej, gdy matka natura kazała mi w wiadomym celu przykucnąć. Pewna całkowitej samotni oddawałam się naturalnym czynnościom, gdy ze stanu błogości wyrwał mnie rozlegający się z tyłu tubalny głos: „Ja Panią przepraszam.” Widziana od dołu postać z nożem w ręce wydawała się ogromna. Zamarłam zastanawiając się – krzyczeć, uciekać czy czekać. Postanowiłam czekać na ciąg dalszy. „Ja się zgubiłem.” – zakomunikował przerażający typ. „W tej chwili byłoby mi trudno panu pomóc” – odrzekłam skonfundowana. Łaskawca się nieco usunął, ale z oka mnie nie spuszczał. Był wystraszony. Co było robić, godność własną odsunęłam na bok i wyprowadziłam człowieka z lasu. Wybierając drogę ucieczki, mogłabym się tylko jeszcze bardziej ośmieszyć i nieźle poturbować. Poza tym znowu okazało się, że ci, którzy wydają się najbardziej groźni, sami potrzebują pomocy.
Kiedy mój mąż, który jest pierwszym i najgorszym dla mnie cenzorem, przeczytał ten fragment, kazał go natychmiast wyrzucić. Stwierdził, że od razu hejterzy napiszą mi, że to felieton o sraniu, nie o strachu. Wyrzuciłam potulnie i zapytałam, co teraz napiszą. Normalnie – odparł – że głupia jesteś i pisać nie umiesz. No i w porządku. Wiadomo przecież, że nie da się zadowolić wszystkich. Piszę dla ludzi, którzy podobnie do mnie czują wewnętrzny bunt. Bunt z powodu deptania fundamentów demokracji i zawłaszczania przestrzeni publicznej przez jednostki, koterie i partie polityczne. Dla ludzi, którym naprawdę zależy na naszym mieście i których boli jego degradacja. Żeby wiedzieli, że nie są osamotnieni; że nie są jedynymi w tłumie pochlebców, którzy widzą, że król jest nagi. I póki będę otrzymywać głosy potwierdzające taką potrzebę - a jest ich naprawdę wiele – będę pisać. A jeśli ich zabraknie, na pewno znajdę nowe pole do aktywności. Bo dzisiaj starość rysuje się w różowych barwach. Dziesiątki programów: 50+, 60+, 75+, wesoły senior, radosna seniorka, itp., itd. Świat wariuje w drugą stronę. Rusza w mieście „Akademia +60”. Będę mogła nauczyć się obsługi smartfona, wpłynąć na swój system energetyczny, doznać uczucia szczęścia i radości, a nawet nauczyć się robić własnoręcznie prezenty czy ozdoby. Może z czasem. Naprawdę doceniam te inicjatywy, ale żal mi młodych. Oni tu są; jeszcze są. Przed nimi całe życie, a to, co miasto funduje im w perspektywie, optymizmem nie napawa. Szanuję dorobek starszych, ale uwielbiam entuzjazm i kreatywność młodych. Czekam na nich niecierpliwie, bo już najwyższy czas, by sięgnęli po władzę. Wtedy może nawet nauczę się piec i haftować.
Maria Kasprzycka, elblążanka
PS. Pierwsze wydanie nowej, papierowej gazety w Elblągu, o której pisałam w poprzednim felietonie, zostało wstrzymane z powodów czysto formalno-prawnych. Co nie znaczy, że na zawsze. Może we wrześniu nastąpi kolejna odsłona.