Mentalnie jesteśmy jeszcze daleko od takiego myślenia o wspólnocie lokalnej, że jest to zobowiązanie szlachetne, a nie konieczność; nie darzymy szacunkiem dobra wspólnego, żyjemy w wyimaginowanym homo sowieckim postrzeganiu każdej władzy jako siły sprawczej samej w sobie...
Zgodnie z przysłowiem, podróże, te dalekie i bliskie, kształcą, ale też posiadają tę bezcenną wartość, która pozwala z oddalenia widzieć własną małą ojczyznę w innym kontekście, a wartości, którym jesteśmy wierni, mogą być odniesieniem do postrzeganego świata zewnętrznego.
Moje ostatnie podróże w jakże odległe części Europy są konfrontacją dalece wykraczającą poza zwykłe widzenie, schematyczne porównywanie w natłoku informacyjnego szumu. Z jednej strony Norwegia – bogata, bezpieczna, dobrze zorganizowana, bez drastycznego zróżnicowania społecznego, a z drugiej Ukraina – biedna, niepewna swojej drogi, skorumpowana, z rozwarstwieniem społecznym od skrajnego ubóstwa po pałace z wieżyczkami.
Jedank Ukraina
Tylko z pozoru może się wydawać, że jesteśmy gdzieś tam po środku, ale w istocie rzeczy tak nie jest. Bliżej nam jednak do naszych pobratymców znad Dniepru niż do wikingów z północy i wcale nie mam na myśli statusu materialnego, bo znam wielu bogatych ludzi, a jednak ubogich.
Mówiąc o bliskim powinowactwie z Ukraińcami, mam na myśli ich problem z tożsamością, której tak naprawdę do końca nie potrafią dookreślić, a bardzo by chcieli, z odradzającym się silnie nacjonalizmem, co musi budzić niepokój w relacjach zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Bardzo wyraźnie widoczny jest emocjonalny żal do historii, co może tworzyć iluzję postawy patriotycznej, ale w istocie nią nie jest. Żal do tzw. „Panów Polaków”, którzy ciemiężyli biedny lud, a w niektórych rejonach wręcz nienawiść do Rosjan, po prawdzie uzasadnioną emocjonalnie, ale na co dzień będącą ogromną przeszkodą w podejmowaniu pragmatycznych decyzji dotyczących przyszłości młodego państwa. Wiele decyzji i działań ma wyraźne znamiona oznaczające, że skierowane są przeciw komuś, a nie dla budowania pozytywnego wizerunku młodej Ukrainy i Ukraińców. Przejawia się to częstokroć w takim nierozumnym traktowaniu wspólnej, wielowiekowej historii Ukraińców i Polaków, a ona mogłaby być wielkim kapitałem obu narodów w sensie duchowym, bo komercyjnie to potencjalnie kura znosząca złote jaja przez wiele dziesięcioleci.
Elbląg i Ukraina
Zapewne wielu z państwa zdziwi to moje skojarzenie, taki kontrapunkt w widzeniu bliskości mentalnej nas, elblążan, z dzisiejszym stanem bagażu emocjonalnego Ukraińców. Otóż, będąc z dala od mojego kochanego Elbląga, nie mogę do niego nie powracać myślami, gdy wędruję sentymentalnie po śladach świetności Rzeczpospolitej, gdzie z nieopisanym wzruszeniem pochylam się nad grobami wielkich Polaków, z na przemian następującymi po sobie miejscami dziejowych klęsk, które w konsekwencji doprowadziły do utraty niepodległości.
Mam świadomość, że zestawiam historycznie rzeczy wielkie ze sprawami lokalnymi, ale dla mnie, człowieka dojrzałego, który swoją małą ojczyznę wybrał świadomie, Elbląg jest wielki tak, jak wielki jest mój ból spowodowany jego zastojem i wprost nieuniknioną degradacją. Mam prawo do cierpienia z tego powodu i być może patetycznego stawiania pytań w tym rozważaniu.
Z dwóch jakże różnych zdarzeń historycznych wynikają bardzo podobne postawy. Ukraińcy odzyskali niepodległość, a Elbląg utracił status miasta wojewódzkiego, administracyjnie stając poza głównym nurtem wpływu na przebieg podziału środków na rozwój z budżetu centralnego. To dla Elbląga znaczy tyle, co zmiana szlaku kupieckiego, co zawsze powodowało upadek miast w średniowieczu, ale niekoniecznie teraz.
Przed nami ostatni dzwonek na odrobienie lekcji z historii, co jest warunkiem sine qua non, by nasze wspólne losy zależały od nas, a nie od na przykład zarządu komisarycznego. Musi nastąpić taka publiczna refleksja, poprzedzona otwartym stawianiem trudnych pytań. Jeśli każdy z nas, jeśli my, elblążanie, odpowiemy sobie na wiele, może nawet niewygodnych, pytań, to na końcu odpowiemy na pytanie – kim jesteśmy?
Pierwsze...
Po pierwsze, czy potrafimy pogodzić się z faktami, które zaistniały, których już nie jesteśmy w stanie cofnąć, a nasza szlachetna wściekłość powinna znaleźć upust w pozytywnej pracy na rzecz miasta. Znaleźliśmy się, co prawda, w sytuacji gorszej niż podbita przez Rzymian Grecja, bo żaden cesarz nie przenosił Akropolu do Rzymu, natomiast każdy wojewoda warmińsko-mazurski, niezależnie, z jakiej opcji politycznej się wywodzi, stara się wyrwać z Elbląga wszystko. Taki nasz pech – to barbarzyństwo administracyjne jest nieodzownym etapem rozwoju każdej nowo powstającej struktury, stanem intelektualnego rozwoju, dziedzictwem braku kulturowych zachowań społecznych.
Na to my musimy odpowiedzieć mądrzej, godniej, z klasa przystającą do tradycji historycznej Elbląga. Dla nas samych musimy podnieść się z kolan – bo na to zasługujemy.
Drugie...
Po drugie, czy widzimy stan zagrożenia dla miasta w obecnej sytuacji, która niesie z sobą nieustanne zadłużanie miasta, czy jesteśmy świadomi przyspieszonego drenażu budżetu miasta poprzez obsługę zadłużenia. Za te miliony, które są zyskiem dla banków, a stratą dla miasta, nie zostanie wybudowany ani kilometr drogi, nie będzie wyremontowana żadna uliczka. Czy mamy świadomość, że poszukiwanie kredytu na spłatę innego kredytu to początek końca, że potrzebny jest ratunek ze strony nas, elblążan, inaczej jak Kamieniec Podolski padniemy pod naporem długów i pójdziemy w jasyr na wiele lat.
Nie ma znaczenia, kto te długi zaciągnął. My musimy je spłacić, a Prezydent i Rada Miasta nie mogą ze strachu przed kolejnymi wyborami iść na łatwiznę, „zamiatając problem pod dywan” na koszt tych, co po nas. Szukanie banku, który udzieli kredytu w innym banku, nie wynika z lepszej oferty kredytowej, gdyż przy rosnącym oprocentowaniu nie można oczekiwać mniejszej raty, można co najwyżej ją pomniejszyć poprzez wydłużenie okresu kredytowania, a to oznacza, że jest realny problem z obsługą zadłużenia.
Mandat społeczny na rządzenie nie jest równoznaczny z przyzwoleniem na bezgraniczne zadłużanie. Ten mandat dotyczy bardziej trudnych decyzji służących miastu, niż pokusy popularności wynikającej z nic nierobienia, czyli nie podpadania nikomu. Czy my, elblążanie, jesteśmy gotowi powiedzieć „nie” dalszemu zadłużaniu miasta? Czy jesteśmy w stanie powiedzieć włodarzom Elbląga, bez względu na to, z jakiej są formacji, że jesteśmy gotowi do pracy i wyrzeczeń, a także do ponoszenia finansowych ciężarów na rzecz ratowania i rozwoju naszego Elbląga? – każdy stosownie do możliwości i partycypacji w korzystaniu ze wspólnej przestrzeni.
Trzecie...
Wreszcie, po trzecie, co my jesteśmy w stanie zrobić dla swojego miasta, jaki wysiłek jesteśmy w stanie ponieść? Czy rozumiemy procesy, jakie zachodzą w mieście, a wynikają z naszych potrzeb? Jak rozumiemy swoje powinności – czy tylko stawiamy żądania, władza ma, władza da?
Czy stać nas na taki patriotyzm lokalny, jak lwowskiego profesora Stefana Banacha, któremu złożono ofertę umowy o prace na dowolnym uniwersytecie amerykańskim, w której w pozycji wynagrodzenie wpisano jedynkę z ustnym komentarzem, że liczbę zer, jaką uzna za stosowną, może sobie wpisać sam. Na co profesor odpowiedział, iż istotnie, z cyframi jest obyty i trudno go w tej materii zaskoczyć, niemniej jednak nie istnieje liczba, za którą on by opuścił ojczyznę.
Czy dla naszej małej ojczyzny, której najbardziej widocznym przejawem degradacji są drogi i ulice – których stan nieuchronnie zbliża się do stanu wodociągów miasta Lwowa z czasów radzieckich – jesteśmy gotowi do wieloletniej daniny na rzecz ich gruntownej modernizacji.
To samo miasto Lwów zbudowało w 1930 roku gmach teatru miejskiego w trzy lata, budynek, którym nie każda metropolia w Europie może się poszczycić, a my nie możemy sobie poradzić z utrzymaniem w dobrym stanie nawierzchni ulic i dróg w mieście – w tym elemencie jesteśmy na tym samym poziomie, co Ukraińcy. Po ich drogach poruszenie się jest wymyślną torturą. Jesteśmy bliscy momentu, gdy, wzorem Lwowa z czasów radzieckich, korzystanie z infrastruktury drogowej będzie musiało być ograniczone. Mieszkańcy Lwowa korzystali z wody tylko przez sześć godzin dziennie.
Coś się w Elblągu przez ostatnie dwadzieścia lat zmieniło, liczba samochodów wzrosła ponad dwudziestokrotnie, ładowność samochodów ciężarowych jest czterokrotnie większa, parametry techniczne ulic są z czasów Elbinga, a wybudowane później noszą znamię PRL-owskiej bylejakości. Użytkownikami tej wspólnej przestrzeni są wszyscy kierowcy i wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za ich coraz bardziej przyśpieszone zużycie. To na zmotoryzowanych mieszkańcach Elbląga spoczywa ciężar utrzymania ich w należytym stanie – im wcześniej do tego dojrzejemy, tym lepiej dla naszych kieszeni i dla miasta. Taka decyzja o solidarnym właścicieli samochodów łożeniu na fundusz utrzymania elbląskich ulic, jest dzisiaj taką koniecznością, jak obrona Lwowa w roku 1920 – tam ceną było życie za niepodległość, tu nieduże pieniądze za komfort naszego życia.
W skali roku musimy gromadzić na ten cel nie mniej niż piętnaście milionów złotych, aby rozpocząć planową, generalną przebudowę, powiązaną z dostosowaniem podłoża i tam, gdzie to konieczne, wymianą podziemnych mediów celem dostosowania ich do standardów współczesnych, tak, aby do tak przebudowanej ulicy nie powracać przez najbliższe trzydzieści lat. To nasz patriotyzm, to nasza powinność obywatelska.
Żaden nowy plan rozwoju Elbląga – który tak naprawdę nie istnieje – żadna kampania wyborcza złożona z magicznych obietnic wyborczych, nie przełoży się na stan ulic w Elblągu teraz ani w przyszłości. Owszem, ważne w promowaniu zdrowego stylu życia są rowerowe wycieczki Prezydenta wspólnie z elblążanami, równie istotne dla elbląskich działkowców są narady Wiceprezydenta w sprawie hukowego odstraszania dzików czy też igrzyska rozrywki w czasie Dni Elbląga. Niemniej jednak są to wszystko kwiatki do kożucha toczonego od wielu lat przez mole. Sztuczki wyborcze ośmieszają nie tych, co je zgłaszają, ale nas, elblążan, ponieważ dajemy się na nie nabierać, tak jak Chmielnicki dal się nabrać Rosjanom na obietnicę większej wolności .
Wspólne dobro – Elbląg
Czy przez ponad sto pięćdziesiąt lat od czasów Cypriana Kamila Norwida, który wypowiada te słowa: „być może jako naród jesteśmy wielcy, ale jako społeczeństwo jesteśmy niczym”, nic lub niewiele się zmieniło? Mentalnie jesteśmy jeszcze daleko od takiego myślenia o wspólnocie lokalnej, że jest to zobowiązanie szlachetne, a nie konieczność, nie darzymy szacunkiem dobra wspólnego, żyjemy w wyimaginowanym homo sowieckim postrzeganiu każdej władzy jako siły sprawczej samej w sobie.
Jesteśmy, według wschodniej tradycji, skorzy do budowania płotów, wysokich, szczelnych bram, za którymi tworzymy małe pałacyki, a już na klatkach schodowych nie razi nas nieporządek, by nie powiedzieć – bałagan. W naszym ogrodzie piesek nie może nabrudzić, ale na trawniku czy piaskownicy może to robić do woli, bo przecież płacimy podatek za pieska. Trochę wstydliwie z niesmakiem odwracamy głowę, by nie widzieć aktów wandalizmu, bo przecież w swojej szlachetności nie będziemy donosić żadnej władzy, ale z lubością opowiadamy na przysłowiowych imieninach u cioci, jak to pięknie utrzymane są osiedla u naszych sąsiadów za Odrą, tam nie do pomyślenia jest, by piesek narobił w miejscu publicznym, a właściciel nie posprzątał, nie do pomyślenia jest, by zaparkować na miejscu sąsiada, bo zawiadomi stosowne służby.
A już szczególny nasz podziw budzi fakt, że w Skandynawii psy w ogóle nie szczekają, a kierowcy na drogach jeżdżą zgodnie z przepisami. I nie oburza nas, że na piratów drogowych kierowcy donoszą telefonicznie na policję. Podobnie jak na wschodzie, nie potrafimy się uwolnić od myślenia roszczeniowego, mało wymagając od siebie. Ta sprzeczność pomiędzy sferą naszych oczekiwań, a niechęcią do gotowości ich realizacji za własne pieniądze, swoją pracę na rzecz wspólnoty, trzyma nas w degradującym, śmiertelnym klinczu, który skazuje nas na porażkę w konfrontacji z tymi, którzy od nas różnią się tym tylko, że przekazują z pokolenia na pokolenie twórczą wartość dodaną wspólnej pracy pozytywnej. Norwegowie, zanim odkryli gaz i ropę naftową, byli narodem biednym, ale to, co wtedy zbudowali, jest trwałe do dzisiaj i służy wszystkim.
Nie uciekniemy od tego, co spoczywa na nas, bo nie ma innej drogi jak praca, którą my wszyscy musimy wykonać, a są takie środowiska, od których zależy po dwakroć więcej i po dwakroć więcej muszą na siebie wziąć powinności. Etos, etyka i honor osób zaufania publicznego takie podwójne wyzwania stawia przed wieloma środowiskami, a przed światem dziennikarskim Elbląga w sposób szczególny – bo to przyjazne miastu środowisko zawodowe ma wszystkie narzędzia, by taką pozytywistyczna pracę wykonać. To praca na rzecz miasta i dla nas, praca nad sobą, by nie ulec łatwej pokusie walki z kimś, lecz o coś, praca nad nami, elblążanami, byśmy poprzez publiczną wymianę myśli dojrzewali społecznie do gotowości świadomego brania zobowiązań wobec wspólnego dobra, jakim jest miasto Elbląg.
My, elblążanie – jacy jesteśmy?…
Moje ostatnie podróże w jakże odległe części Europy są konfrontacją dalece wykraczającą poza zwykłe widzenie, schematyczne porównywanie w natłoku informacyjnego szumu. Z jednej strony Norwegia – bogata, bezpieczna, dobrze zorganizowana, bez drastycznego zróżnicowania społecznego, a z drugiej Ukraina – biedna, niepewna swojej drogi, skorumpowana, z rozwarstwieniem społecznym od skrajnego ubóstwa po pałace z wieżyczkami.
Jedank Ukraina
Tylko z pozoru może się wydawać, że jesteśmy gdzieś tam po środku, ale w istocie rzeczy tak nie jest. Bliżej nam jednak do naszych pobratymców znad Dniepru niż do wikingów z północy i wcale nie mam na myśli statusu materialnego, bo znam wielu bogatych ludzi, a jednak ubogich.
Mówiąc o bliskim powinowactwie z Ukraińcami, mam na myśli ich problem z tożsamością, której tak naprawdę do końca nie potrafią dookreślić, a bardzo by chcieli, z odradzającym się silnie nacjonalizmem, co musi budzić niepokój w relacjach zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Bardzo wyraźnie widoczny jest emocjonalny żal do historii, co może tworzyć iluzję postawy patriotycznej, ale w istocie nią nie jest. Żal do tzw. „Panów Polaków”, którzy ciemiężyli biedny lud, a w niektórych rejonach wręcz nienawiść do Rosjan, po prawdzie uzasadnioną emocjonalnie, ale na co dzień będącą ogromną przeszkodą w podejmowaniu pragmatycznych decyzji dotyczących przyszłości młodego państwa. Wiele decyzji i działań ma wyraźne znamiona oznaczające, że skierowane są przeciw komuś, a nie dla budowania pozytywnego wizerunku młodej Ukrainy i Ukraińców. Przejawia się to częstokroć w takim nierozumnym traktowaniu wspólnej, wielowiekowej historii Ukraińców i Polaków, a ona mogłaby być wielkim kapitałem obu narodów w sensie duchowym, bo komercyjnie to potencjalnie kura znosząca złote jaja przez wiele dziesięcioleci.
Elbląg i Ukraina
Zapewne wielu z państwa zdziwi to moje skojarzenie, taki kontrapunkt w widzeniu bliskości mentalnej nas, elblążan, z dzisiejszym stanem bagażu emocjonalnego Ukraińców. Otóż, będąc z dala od mojego kochanego Elbląga, nie mogę do niego nie powracać myślami, gdy wędruję sentymentalnie po śladach świetności Rzeczpospolitej, gdzie z nieopisanym wzruszeniem pochylam się nad grobami wielkich Polaków, z na przemian następującymi po sobie miejscami dziejowych klęsk, które w konsekwencji doprowadziły do utraty niepodległości.
Mam świadomość, że zestawiam historycznie rzeczy wielkie ze sprawami lokalnymi, ale dla mnie, człowieka dojrzałego, który swoją małą ojczyznę wybrał świadomie, Elbląg jest wielki tak, jak wielki jest mój ból spowodowany jego zastojem i wprost nieuniknioną degradacją. Mam prawo do cierpienia z tego powodu i być może patetycznego stawiania pytań w tym rozważaniu.
Z dwóch jakże różnych zdarzeń historycznych wynikają bardzo podobne postawy. Ukraińcy odzyskali niepodległość, a Elbląg utracił status miasta wojewódzkiego, administracyjnie stając poza głównym nurtem wpływu na przebieg podziału środków na rozwój z budżetu centralnego. To dla Elbląga znaczy tyle, co zmiana szlaku kupieckiego, co zawsze powodowało upadek miast w średniowieczu, ale niekoniecznie teraz.
Przed nami ostatni dzwonek na odrobienie lekcji z historii, co jest warunkiem sine qua non, by nasze wspólne losy zależały od nas, a nie od na przykład zarządu komisarycznego. Musi nastąpić taka publiczna refleksja, poprzedzona otwartym stawianiem trudnych pytań. Jeśli każdy z nas, jeśli my, elblążanie, odpowiemy sobie na wiele, może nawet niewygodnych, pytań, to na końcu odpowiemy na pytanie – kim jesteśmy?
Pierwsze...
Po pierwsze, czy potrafimy pogodzić się z faktami, które zaistniały, których już nie jesteśmy w stanie cofnąć, a nasza szlachetna wściekłość powinna znaleźć upust w pozytywnej pracy na rzecz miasta. Znaleźliśmy się, co prawda, w sytuacji gorszej niż podbita przez Rzymian Grecja, bo żaden cesarz nie przenosił Akropolu do Rzymu, natomiast każdy wojewoda warmińsko-mazurski, niezależnie, z jakiej opcji politycznej się wywodzi, stara się wyrwać z Elbląga wszystko. Taki nasz pech – to barbarzyństwo administracyjne jest nieodzownym etapem rozwoju każdej nowo powstającej struktury, stanem intelektualnego rozwoju, dziedzictwem braku kulturowych zachowań społecznych.
Na to my musimy odpowiedzieć mądrzej, godniej, z klasa przystającą do tradycji historycznej Elbląga. Dla nas samych musimy podnieść się z kolan – bo na to zasługujemy.
Drugie...
Po drugie, czy widzimy stan zagrożenia dla miasta w obecnej sytuacji, która niesie z sobą nieustanne zadłużanie miasta, czy jesteśmy świadomi przyspieszonego drenażu budżetu miasta poprzez obsługę zadłużenia. Za te miliony, które są zyskiem dla banków, a stratą dla miasta, nie zostanie wybudowany ani kilometr drogi, nie będzie wyremontowana żadna uliczka. Czy mamy świadomość, że poszukiwanie kredytu na spłatę innego kredytu to początek końca, że potrzebny jest ratunek ze strony nas, elblążan, inaczej jak Kamieniec Podolski padniemy pod naporem długów i pójdziemy w jasyr na wiele lat.
Nie ma znaczenia, kto te długi zaciągnął. My musimy je spłacić, a Prezydent i Rada Miasta nie mogą ze strachu przed kolejnymi wyborami iść na łatwiznę, „zamiatając problem pod dywan” na koszt tych, co po nas. Szukanie banku, który udzieli kredytu w innym banku, nie wynika z lepszej oferty kredytowej, gdyż przy rosnącym oprocentowaniu nie można oczekiwać mniejszej raty, można co najwyżej ją pomniejszyć poprzez wydłużenie okresu kredytowania, a to oznacza, że jest realny problem z obsługą zadłużenia.
Mandat społeczny na rządzenie nie jest równoznaczny z przyzwoleniem na bezgraniczne zadłużanie. Ten mandat dotyczy bardziej trudnych decyzji służących miastu, niż pokusy popularności wynikającej z nic nierobienia, czyli nie podpadania nikomu. Czy my, elblążanie, jesteśmy gotowi powiedzieć „nie” dalszemu zadłużaniu miasta? Czy jesteśmy w stanie powiedzieć włodarzom Elbląga, bez względu na to, z jakiej są formacji, że jesteśmy gotowi do pracy i wyrzeczeń, a także do ponoszenia finansowych ciężarów na rzecz ratowania i rozwoju naszego Elbląga? – każdy stosownie do możliwości i partycypacji w korzystaniu ze wspólnej przestrzeni.
Trzecie...
Wreszcie, po trzecie, co my jesteśmy w stanie zrobić dla swojego miasta, jaki wysiłek jesteśmy w stanie ponieść? Czy rozumiemy procesy, jakie zachodzą w mieście, a wynikają z naszych potrzeb? Jak rozumiemy swoje powinności – czy tylko stawiamy żądania, władza ma, władza da?
Czy stać nas na taki patriotyzm lokalny, jak lwowskiego profesora Stefana Banacha, któremu złożono ofertę umowy o prace na dowolnym uniwersytecie amerykańskim, w której w pozycji wynagrodzenie wpisano jedynkę z ustnym komentarzem, że liczbę zer, jaką uzna za stosowną, może sobie wpisać sam. Na co profesor odpowiedział, iż istotnie, z cyframi jest obyty i trudno go w tej materii zaskoczyć, niemniej jednak nie istnieje liczba, za którą on by opuścił ojczyznę.
Czy dla naszej małej ojczyzny, której najbardziej widocznym przejawem degradacji są drogi i ulice – których stan nieuchronnie zbliża się do stanu wodociągów miasta Lwowa z czasów radzieckich – jesteśmy gotowi do wieloletniej daniny na rzecz ich gruntownej modernizacji.
To samo miasto Lwów zbudowało w 1930 roku gmach teatru miejskiego w trzy lata, budynek, którym nie każda metropolia w Europie może się poszczycić, a my nie możemy sobie poradzić z utrzymaniem w dobrym stanie nawierzchni ulic i dróg w mieście – w tym elemencie jesteśmy na tym samym poziomie, co Ukraińcy. Po ich drogach poruszenie się jest wymyślną torturą. Jesteśmy bliscy momentu, gdy, wzorem Lwowa z czasów radzieckich, korzystanie z infrastruktury drogowej będzie musiało być ograniczone. Mieszkańcy Lwowa korzystali z wody tylko przez sześć godzin dziennie.
Coś się w Elblągu przez ostatnie dwadzieścia lat zmieniło, liczba samochodów wzrosła ponad dwudziestokrotnie, ładowność samochodów ciężarowych jest czterokrotnie większa, parametry techniczne ulic są z czasów Elbinga, a wybudowane później noszą znamię PRL-owskiej bylejakości. Użytkownikami tej wspólnej przestrzeni są wszyscy kierowcy i wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za ich coraz bardziej przyśpieszone zużycie. To na zmotoryzowanych mieszkańcach Elbląga spoczywa ciężar utrzymania ich w należytym stanie – im wcześniej do tego dojrzejemy, tym lepiej dla naszych kieszeni i dla miasta. Taka decyzja o solidarnym właścicieli samochodów łożeniu na fundusz utrzymania elbląskich ulic, jest dzisiaj taką koniecznością, jak obrona Lwowa w roku 1920 – tam ceną było życie za niepodległość, tu nieduże pieniądze za komfort naszego życia.
W skali roku musimy gromadzić na ten cel nie mniej niż piętnaście milionów złotych, aby rozpocząć planową, generalną przebudowę, powiązaną z dostosowaniem podłoża i tam, gdzie to konieczne, wymianą podziemnych mediów celem dostosowania ich do standardów współczesnych, tak, aby do tak przebudowanej ulicy nie powracać przez najbliższe trzydzieści lat. To nasz patriotyzm, to nasza powinność obywatelska.
Żaden nowy plan rozwoju Elbląga – który tak naprawdę nie istnieje – żadna kampania wyborcza złożona z magicznych obietnic wyborczych, nie przełoży się na stan ulic w Elblągu teraz ani w przyszłości. Owszem, ważne w promowaniu zdrowego stylu życia są rowerowe wycieczki Prezydenta wspólnie z elblążanami, równie istotne dla elbląskich działkowców są narady Wiceprezydenta w sprawie hukowego odstraszania dzików czy też igrzyska rozrywki w czasie Dni Elbląga. Niemniej jednak są to wszystko kwiatki do kożucha toczonego od wielu lat przez mole. Sztuczki wyborcze ośmieszają nie tych, co je zgłaszają, ale nas, elblążan, ponieważ dajemy się na nie nabierać, tak jak Chmielnicki dal się nabrać Rosjanom na obietnicę większej wolności .
Wspólne dobro – Elbląg
Czy przez ponad sto pięćdziesiąt lat od czasów Cypriana Kamila Norwida, który wypowiada te słowa: „być może jako naród jesteśmy wielcy, ale jako społeczeństwo jesteśmy niczym”, nic lub niewiele się zmieniło? Mentalnie jesteśmy jeszcze daleko od takiego myślenia o wspólnocie lokalnej, że jest to zobowiązanie szlachetne, a nie konieczność, nie darzymy szacunkiem dobra wspólnego, żyjemy w wyimaginowanym homo sowieckim postrzeganiu każdej władzy jako siły sprawczej samej w sobie.
Jesteśmy, według wschodniej tradycji, skorzy do budowania płotów, wysokich, szczelnych bram, za którymi tworzymy małe pałacyki, a już na klatkach schodowych nie razi nas nieporządek, by nie powiedzieć – bałagan. W naszym ogrodzie piesek nie może nabrudzić, ale na trawniku czy piaskownicy może to robić do woli, bo przecież płacimy podatek za pieska. Trochę wstydliwie z niesmakiem odwracamy głowę, by nie widzieć aktów wandalizmu, bo przecież w swojej szlachetności nie będziemy donosić żadnej władzy, ale z lubością opowiadamy na przysłowiowych imieninach u cioci, jak to pięknie utrzymane są osiedla u naszych sąsiadów za Odrą, tam nie do pomyślenia jest, by piesek narobił w miejscu publicznym, a właściciel nie posprzątał, nie do pomyślenia jest, by zaparkować na miejscu sąsiada, bo zawiadomi stosowne służby.
A już szczególny nasz podziw budzi fakt, że w Skandynawii psy w ogóle nie szczekają, a kierowcy na drogach jeżdżą zgodnie z przepisami. I nie oburza nas, że na piratów drogowych kierowcy donoszą telefonicznie na policję. Podobnie jak na wschodzie, nie potrafimy się uwolnić od myślenia roszczeniowego, mało wymagając od siebie. Ta sprzeczność pomiędzy sferą naszych oczekiwań, a niechęcią do gotowości ich realizacji za własne pieniądze, swoją pracę na rzecz wspólnoty, trzyma nas w degradującym, śmiertelnym klinczu, który skazuje nas na porażkę w konfrontacji z tymi, którzy od nas różnią się tym tylko, że przekazują z pokolenia na pokolenie twórczą wartość dodaną wspólnej pracy pozytywnej. Norwegowie, zanim odkryli gaz i ropę naftową, byli narodem biednym, ale to, co wtedy zbudowali, jest trwałe do dzisiaj i służy wszystkim.
Nie uciekniemy od tego, co spoczywa na nas, bo nie ma innej drogi jak praca, którą my wszyscy musimy wykonać, a są takie środowiska, od których zależy po dwakroć więcej i po dwakroć więcej muszą na siebie wziąć powinności. Etos, etyka i honor osób zaufania publicznego takie podwójne wyzwania stawia przed wieloma środowiskami, a przed światem dziennikarskim Elbląga w sposób szczególny – bo to przyjazne miastu środowisko zawodowe ma wszystkie narzędzia, by taką pozytywistyczna pracę wykonać. To praca na rzecz miasta i dla nas, praca nad sobą, by nie ulec łatwej pokusie walki z kimś, lecz o coś, praca nad nami, elblążanami, byśmy poprzez publiczną wymianę myśli dojrzewali społecznie do gotowości świadomego brania zobowiązań wobec wspólnego dobra, jakim jest miasto Elbląg.
My, elblążanie – jacy jesteśmy?…