Krasnoludki na murach, kolorowe krawaty, jazz czy hipisi - każda dekada miała swoje „kolorowe ptaki” i ich symbole. Bowiem historia PRL-u nie kończy się na „Solidarności”, walkach ulicznych i MO. To także historia tego, jak społeczeństwo radziło sobie z ówczesną rzeczywistością.
– Zdarza się, że w potocznym dyskursie medialnym subkultura i kontrkultura stają się synonimami, tymczasem nimi nie są. Wystarczy jednak zauważyć różnicę w przedrostkach - „sub” oznacza „pod”, a „kontr”-„przeciwko” – wyjaśniał Mirosław Pęczak na samym początku środowego (13 marca) Salonu Polityki, którego tematem były subkultury w PRL-u.
Czym zatem jest subkultura?
– Subkultura w tradycji amerykańskich badań społecznych traktowana była jako podsystem, czyli coś, co jest takim marginalnym segmentem mainstreamu. W europejskiej tradycji jest z tym trochę inaczej. Albo mówiło się o podrzędności, na przykład o takim parakryminalnym charakterze tego zjawiska, albo, że jest to jakiś „nurt podskórny”, mniej oficjalny – opowiadał Mirosław Pęczak. – Uważam, że o subkulturach mówimy wtedy, gdy nie chodzi o jakąkolwiek ideologię, a o chęć wyróżnienia się ze społecznego tła. Często jest to efekt zauroczenia modą, stylem, ale także impulsu, który ma pokazać światu, że jestem przeciwko temu, co widzę naokoło.
Kolorowe skarpetki i jazz
Jedną z subkultur, o której opowiadano podczas spotkania byli bikinarze (uchodzący za pierwszą polską subkulturę, funkcjonującą do końca lat 50. XX w.) , noszący kolorowe skarpetki, buty „na słoninie” i fantazyjne krawaty. Jak mówił Mirosław Pęczak ich istnienie było lokalnym przejawem fascynacji młodego, powojennego pokolenia Ameryką, którą wyobrażano sobie jako kraj ludzi wolnych i odważnych. Jest to na tyle interesujące zjawisko, że w owych czasach źródła informacji były bardzo ograniczone.
– Okazuje się, że takim wewnętrznym środowiskiem bikiniarzy była młodzież inteligencka, która miała kontakty z Zachodem – mówił Pęczak. – Były to kontakty pośrednie i bezpośrednie, bo na przykład ktoś miał rodzinę w Ameryce, w każdym razie te kanały informacji miały bardziej prywatny charakter niż medialny
Jedną z cech bikiniarzy była również fascynacja jazzem. Jak mówił Pęczak, kojarzony z bikiniarzami Leopold Tyrmand bikiniarzem…nie był. Dlaczego? Dlatego, że był już na to zbyt dojrzały, należał raczej do mentorów tego środowiska.
Gitowcy a grypsera
Inną subkulturą kojarzoną z czasami PRL-u, o której opowiadano w czasie spotkania byli gitowcy i to, jak bardzo byli powiązani z grypsującymi. Gitowcy swoje wzorce czerpali z „folkloru więziennego”, ale jak mówił Mirosław Pęczak było to niebywałe, gdyż z murów więziennych wyprowadzony został swego rodzaju tajemny kod.
Z kolei Krzysztof Skiba wyjaśniał, że subkultura grypsery istnieje nadal, w zakładach karnych, gdzie jest przestrzegana. Zasad i określeń jest wiele, na przykład nie podaje się ręki osobie, której się nie zna, gdyż wtedy można się „przecwelić”, natomiast herbatę się „sypie”, bo „lać” można do ubikacji.
– Jeden z moich kolegów, Wojtek „Jacob” Jankowski, który był uczestnikiem ruchu „Wolność i pokój”, w latach 80. siedział w więzieniu za odmowę służby wojskowej opowiedział mi zupełnie absurdalną historię – opowiadał Krzysztof Skiba. – Grypsujący pod celą dostali obiad i była to ryba. Podczas, gdy była ona jedzona przywódca grypsujących powiedział „Cwel kąpał się w morzu” i nagle wszyscy przestali jeść rybę. Do jakiego absurdu tutaj dochodzi: homoseksualista kąpał się morzu, ryba pływała w morzu, on „przecwelił” rybę czyli nie można jej jeść.
Hipis polski a hipis amerykański
– Z jednej strony była to „roślina przesadzona”, z drugiej miało to koloryt lokalny, który przejawiał się chociażby w tym, że hipis polski wielbił wszystko to, co zachodnie, podczas gdy hipis amerykański nienawidził tego. Ruch hipisowski zasadniczo był antykonsumpcyjny, a przecież w Polsce nie było społeczeństwa konsumpcyjnego – mówił Mirosław Pęczak. – Inna sprawa to narkotyki, które miały charakter rytualny. Były to halucynogeny, a zwłaszcza LSD. W Polsce natomiast podstawowym środkiem odurzenia było tri czyli środek czyszczący. Działało to na zasadzie otępienia, odurzenia i nie miało nic wspólnego z właściwościami halucynogennymi.
Jak krasnoludki obalały PRL
Jednym z najciekawszych zjawisk lat 80. był ruch „Pomarańczowa alternatywa”, jednakże jak podkreślał Mirosław Pęczak nie była to subkultura. Zainicjowana we Wrocławiu, z charyzmatycznym liderem Waldemarem „Majorem” Frydrychem, organizowała takie akcje jak słynna „Wigilia Rewolucji Październikowej” czy „Rewolucja krasnoludków”.
– Jedną z form oporu społecznego w stanie wojennym było malowanie na murach, tzw. mały sabotaż znany jeszcze z czasów okupacji. Pojawiały się zatem różne hasła: „precz z komuną” czy „won WRON”, bardzo szybko było to zamalowywane przez służby porządkowe, powstawały więc takie „placki” – opowiadał Krzysztof Skiba, który był liderem Galerii Działań Maniakalnych, łódzkiego oddziału Pomarańczowej Alternatywy. – Zatem „Major” wymyślił, aby malować na nich krasnoludki. Taki krasnoludek nie ma brody i zwykle trzyma kwiatka, w którym widnieje znak anarchii. Najpierw pojawiły się one we Wrocławiu, później w Krakowie, Warszawie czy Gdańsku. Zarówno władza, jak i podziemie nie wiedziała co to takiego. Władza była przekonana, że to tajny znak podziemia, natomiast podziemie było przekonane, że krasnoludki maluje SB po to, aby na tej plamie nie zrobić kolejnego napisu.
W drugiej połowie lat 80. działacze Pomarańczowej Alternatywy zaczęli organizować happeningi, które swoją absurdalnością obnażały rzeczywistość schyłkowego PRL-u.
– Największym happeningiem, który udało się zorganizować był ten we Wrocławiu, gdzie miasto zostało opanowane przez 10 tys. krasnoludków – mówił Skiba. – Na początku jednak odbywały się mniejsze happeningi, milicjanci mieli nakaz, aby te krasnoludki zatrzymywać i gonić, gdyż jest to nielegalna demonstracja, ale milicjant, który goni krasnoludka nie wygląda zbyt poważnie. Oczywiście chodziło tu o wciągnięcie służb porządkowych w takie absurdalne działania. Nawet milicjant musiał widzieć sens swojej pracy, ci ludzie byli tak szkoleni, że jeśli ktoś ucieka to należy go gonić, a Pomarańczowa Alternatywa złamała ten schemat.
– Pamiętam taki happening we Wrocławiu, który nazywał się „Pierwsze rozdanie papieru toaletowego”. Jednym z elementów wydarzenia był bieg z ogonem zrobionym z papieru toaletowego – dodał Mirosław Pęczak. – Milicjant biegł za happenerem, który uciekał, a ogon z papieru toaletowego powiewał na wietrze.
Jako, że spotkanie było poświęcone książce Mirosława Pęczaka „Subkultury w PRL. Opór, kreacja, imitacja” (gdzie można znaleźć szersze opisy danych subkultur) tym razem gospodarz elbląskiego Salonu „Polityki” wystąpił w roli gościa, towarzyszył mu Krzysztof Skiba, a spotkanie prowadził Jacek Nowiński, dyrektor Biblioteki Elbląskiej. Atrakcje muzyczne zapewnił syn Mirosława Pęczaka – Janek.
Czym zatem jest subkultura?
– Subkultura w tradycji amerykańskich badań społecznych traktowana była jako podsystem, czyli coś, co jest takim marginalnym segmentem mainstreamu. W europejskiej tradycji jest z tym trochę inaczej. Albo mówiło się o podrzędności, na przykład o takim parakryminalnym charakterze tego zjawiska, albo, że jest to jakiś „nurt podskórny”, mniej oficjalny – opowiadał Mirosław Pęczak. – Uważam, że o subkulturach mówimy wtedy, gdy nie chodzi o jakąkolwiek ideologię, a o chęć wyróżnienia się ze społecznego tła. Często jest to efekt zauroczenia modą, stylem, ale także impulsu, który ma pokazać światu, że jestem przeciwko temu, co widzę naokoło.
Kolorowe skarpetki i jazz
Jedną z subkultur, o której opowiadano podczas spotkania byli bikinarze (uchodzący za pierwszą polską subkulturę, funkcjonującą do końca lat 50. XX w.) , noszący kolorowe skarpetki, buty „na słoninie” i fantazyjne krawaty. Jak mówił Mirosław Pęczak ich istnienie było lokalnym przejawem fascynacji młodego, powojennego pokolenia Ameryką, którą wyobrażano sobie jako kraj ludzi wolnych i odważnych. Jest to na tyle interesujące zjawisko, że w owych czasach źródła informacji były bardzo ograniczone.
– Okazuje się, że takim wewnętrznym środowiskiem bikiniarzy była młodzież inteligencka, która miała kontakty z Zachodem – mówił Pęczak. – Były to kontakty pośrednie i bezpośrednie, bo na przykład ktoś miał rodzinę w Ameryce, w każdym razie te kanały informacji miały bardziej prywatny charakter niż medialny
Jedną z cech bikiniarzy była również fascynacja jazzem. Jak mówił Pęczak, kojarzony z bikiniarzami Leopold Tyrmand bikiniarzem…nie był. Dlaczego? Dlatego, że był już na to zbyt dojrzały, należał raczej do mentorów tego środowiska.
Gitowcy a grypsera
Inną subkulturą kojarzoną z czasami PRL-u, o której opowiadano w czasie spotkania byli gitowcy i to, jak bardzo byli powiązani z grypsującymi. Gitowcy swoje wzorce czerpali z „folkloru więziennego”, ale jak mówił Mirosław Pęczak było to niebywałe, gdyż z murów więziennych wyprowadzony został swego rodzaju tajemny kod.
Z kolei Krzysztof Skiba wyjaśniał, że subkultura grypsery istnieje nadal, w zakładach karnych, gdzie jest przestrzegana. Zasad i określeń jest wiele, na przykład nie podaje się ręki osobie, której się nie zna, gdyż wtedy można się „przecwelić”, natomiast herbatę się „sypie”, bo „lać” można do ubikacji.
– Jeden z moich kolegów, Wojtek „Jacob” Jankowski, który był uczestnikiem ruchu „Wolność i pokój”, w latach 80. siedział w więzieniu za odmowę służby wojskowej opowiedział mi zupełnie absurdalną historię – opowiadał Krzysztof Skiba. – Grypsujący pod celą dostali obiad i była to ryba. Podczas, gdy była ona jedzona przywódca grypsujących powiedział „Cwel kąpał się w morzu” i nagle wszyscy przestali jeść rybę. Do jakiego absurdu tutaj dochodzi: homoseksualista kąpał się morzu, ryba pływała w morzu, on „przecwelił” rybę czyli nie można jej jeść.
Hipis polski a hipis amerykański
– Z jednej strony była to „roślina przesadzona”, z drugiej miało to koloryt lokalny, który przejawiał się chociażby w tym, że hipis polski wielbił wszystko to, co zachodnie, podczas gdy hipis amerykański nienawidził tego. Ruch hipisowski zasadniczo był antykonsumpcyjny, a przecież w Polsce nie było społeczeństwa konsumpcyjnego – mówił Mirosław Pęczak. – Inna sprawa to narkotyki, które miały charakter rytualny. Były to halucynogeny, a zwłaszcza LSD. W Polsce natomiast podstawowym środkiem odurzenia było tri czyli środek czyszczący. Działało to na zasadzie otępienia, odurzenia i nie miało nic wspólnego z właściwościami halucynogennymi.
Jak krasnoludki obalały PRL
Jednym z najciekawszych zjawisk lat 80. był ruch „Pomarańczowa alternatywa”, jednakże jak podkreślał Mirosław Pęczak nie była to subkultura. Zainicjowana we Wrocławiu, z charyzmatycznym liderem Waldemarem „Majorem” Frydrychem, organizowała takie akcje jak słynna „Wigilia Rewolucji Październikowej” czy „Rewolucja krasnoludków”.
– Jedną z form oporu społecznego w stanie wojennym było malowanie na murach, tzw. mały sabotaż znany jeszcze z czasów okupacji. Pojawiały się zatem różne hasła: „precz z komuną” czy „won WRON”, bardzo szybko było to zamalowywane przez służby porządkowe, powstawały więc takie „placki” – opowiadał Krzysztof Skiba, który był liderem Galerii Działań Maniakalnych, łódzkiego oddziału Pomarańczowej Alternatywy. – Zatem „Major” wymyślił, aby malować na nich krasnoludki. Taki krasnoludek nie ma brody i zwykle trzyma kwiatka, w którym widnieje znak anarchii. Najpierw pojawiły się one we Wrocławiu, później w Krakowie, Warszawie czy Gdańsku. Zarówno władza, jak i podziemie nie wiedziała co to takiego. Władza była przekonana, że to tajny znak podziemia, natomiast podziemie było przekonane, że krasnoludki maluje SB po to, aby na tej plamie nie zrobić kolejnego napisu.
W drugiej połowie lat 80. działacze Pomarańczowej Alternatywy zaczęli organizować happeningi, które swoją absurdalnością obnażały rzeczywistość schyłkowego PRL-u.
– Największym happeningiem, który udało się zorganizować był ten we Wrocławiu, gdzie miasto zostało opanowane przez 10 tys. krasnoludków – mówił Skiba. – Na początku jednak odbywały się mniejsze happeningi, milicjanci mieli nakaz, aby te krasnoludki zatrzymywać i gonić, gdyż jest to nielegalna demonstracja, ale milicjant, który goni krasnoludka nie wygląda zbyt poważnie. Oczywiście chodziło tu o wciągnięcie służb porządkowych w takie absurdalne działania. Nawet milicjant musiał widzieć sens swojej pracy, ci ludzie byli tak szkoleni, że jeśli ktoś ucieka to należy go gonić, a Pomarańczowa Alternatywa złamała ten schemat.
– Pamiętam taki happening we Wrocławiu, który nazywał się „Pierwsze rozdanie papieru toaletowego”. Jednym z elementów wydarzenia był bieg z ogonem zrobionym z papieru toaletowego – dodał Mirosław Pęczak. – Milicjant biegł za happenerem, który uciekał, a ogon z papieru toaletowego powiewał na wietrze.
Jako, że spotkanie było poświęcone książce Mirosława Pęczaka „Subkultury w PRL. Opór, kreacja, imitacja” (gdzie można znaleźć szersze opisy danych subkultur) tym razem gospodarz elbląskiego Salonu „Polityki” wystąpił w roli gościa, towarzyszył mu Krzysztof Skiba, a spotkanie prowadził Jacek Nowiński, dyrektor Biblioteki Elbląskiej. Atrakcje muzyczne zapewnił syn Mirosława Pęczaka – Janek.