UWAGA!

MotoGóry - z kaukaskich szczytów do domu

 Elbląg, MotoGóry - z kaukaskich szczytów do domu
fot. nadesłane

Gdy jesteśmy już sporo wyżej, docierając do poziomu 2000 m n.p.m., kończą się lasy, a wokół nas jest coraz więcej przestrzeni. Droga wije się potężnym masywem, przecinanym spływającymi z góry potokami – to już ostatnia część relacji z wyprawy na Kaukaz Tomasza Sulicha i Ernesta Jóźwika. Zobacz zdjęcia.

Ostatnie dni w Armenii były ciężkie dla Ernesta. Potężna angina jaka zaatakowała jego gardło sprawiła, że nawet nie myśleliśmy o wejściu na Aragats, najwyższy szczyt kraju. Niskie temperatury panujące przez większość czasu też nie pomagały w jej zwalczeniu. Dlatego po powrocie do Gruzji znowu meldujemy się w Hostelu Opera w Tbilisi. Noc w ciepłych warunkach plus dawka medykamentów sprawiają, że rankiem stan Ernesta jest już znacząco lepszy.
       Niestety goni nas czas. Ważność naszych wiz rosyjskich nieubłaganie dobiega końca i mamy tylko pięć dni na opuszczenie Federacji Rosyjskiej. A jeszcze nic nie widzieliśmy w Gruzji! Postanawiamy zaryzykować i poświęcić dwa dni, aby pojechać do Omalo - malutkiej, zagubionej w potężnym łańcuchu Kaukazu, wioski. Szczęśliwie sprzyja nam pogoda. Piękne jesienne słońce i przyzwoita temperatura powodują, że aż chce się jechać. Z Tbilisi wyjeżdżamy na północ. Gruzińskie drogi znowu nas zaskakują, czasem zwyczajnie jedziemy jakimś leśnym duktem, po totalnych wertepach. I takie właśnie drogi łączą ze sobą kolejne miejscowości, a widoki z każdą minutą coraz lepsze. Dokoła wzgórza, łąki i złocące się lasy, w międzyczasie również malowniczo położone jezioro Sioni. W pewnym momencie na horyzoncie zaczynamy dostrzegać potężne, bielejące w słońcu szczyty Kaukazu. Na chwilę zjeżdżamy nieco w bok aby zobaczyć ruiny Kvetery, dawnej fortecy datowanej na VIII wiek oraz znajdującego się na jej terenie X wiecznego kościoła. Ruiny położone są na wzgórzu porośniętym lasem, w związku z czym widoku na okolicę brak. Wracamy dalej na naszą drogę. W miejscowości Pshaveli uzupełniamy zapasy benzyny i prowiantu. W górach stacji benzynowej się nie spodziewamy. Skręcamy z asfaltowej drogi na tę, która będzie już ostatecznie prowadzić nas do celu. Jej początek znajduje się na wysokości ok. 700 m n.p.m. i jest to dosyć szeroki odcinek szutrowo-asfaltowy biegnący przez dolinę. Im dalej, tym bardziej dolina się zacieśnia, aż staje się wąwozem. Nasza wysokość powoli wzrasta, droga staje się coraz mniej cywilizowana. W dole płynie wartka rzeka, do której co rusz spadają fantastyczne wodospady. Wiele z nich przecina naszą drogą i musimy przez nie przejeżdżać. Sama droga to już mnóstwo kamieni, często gołej i śliskiej skały. Im wyżej tym więcej zakrętów, w końcu jakoś musi ona pokonywać różnice wysokości. Wielokrotnie napotykamy wracające z gór stada owiec, liczące po kilkaset sztuk. Ciężko lawirować między nimi na środku drogi, ścianą po jednej i przepaścią po drugiej stronie. Pasterze przychylnie odpowiadają na nasze pozdrowienia, a psy pasterskie łaskawie nie zwiększają naszego poziomu wrażeń szczekaniem. Ponieważ wyruszyliśmy tu już z pełnym ekwipunkiem jazda nie jest najłatwiejsza. Wąskie zakręty trzeba pokonywać jak najszerzej, choć nie ma ku temu warunków, aby ciężar motocykla nie ściągnął nas do parteru. Gdy jesteśmy już sporo wyżej, docierając do poziomu 2000 m n.p.m., kończą się lasy a wokół nas jest coraz więcej przestrzeni. Droga wije się potężnym masywem, przecinanym spływającymi z góry potokami. Nadal co jakiś czas spotykamy powracające stada, a w jednym miejscu biwakujących przy drodze pasterzy. Niesamowite wrażenie robią pasterze, jak za dawnych lat, poruszający się na koniach, z pełnym ekwipunkiem. Od pewnego momentu mój motocykl na wolnych i trudnych nawijkach zaczyna się dławić. Na tej wysokości powietrze jest już na tyle rozrzedzone, że do gaźników nie trafia jego odpowiednia ilość. Kilka razy tak staje w środku zakrętu i zwyczajnie zaczynam się staczać, bo przedni hamulec nie jest w stanie utrzymać ciężkiego motocykla na śliskiej nawierzchni. A z takiej pozycji naprawdę ciężko ruszyć, zwłaszcza kiedy brakuje mocy. Wreszcie, już na granicy dnia i nocy, przy świecącym księżycu docieramy do przełęczy Abano na wysokości około 2900 m n.p.m.. Jesteśmy znacznie wyżej niż tatrzańskie Rysy i to na kołach. Otaczają nas potężne trzytysięczniki. Tu rozbijamy namiot i spędzamy noc.
       Wita nas piękny słoneczny poranek. Słońce odbijające się od śniegu oślepia nas. Jest wyjątkowo zimno i wietrznie więc zwijanie obozu mocno daje nam się we znaki. Szczególnie dotkliwie odczuwają to dłonie. Na szczęście motocykle odpalają bez zająknięcia. Bardzo żałujemy, że nie możemy jechać dalej aż do leżącego w dolnie Omalo i kolejnych wiosek. Boimy się nawet myśleć jakie drogi tam prowadzą, skoro nie ma ich na naszej mapie. Mimo to czujemy niedosyt.
       Wracamy więc tą samą drogą tym razem widząc ją w innym świetle, przy inaczej padających promieniach słońca. Jest tak samo widowiskowa i piękna. Do Akhmety jedziemy tą samą drogą po własnych śladach. Tu jednak skręcamy na drogę prowadzącą do Gruzińskiej Drogi Wojennej, tak ażeby nie jechać ponownie przez Tbilisi. Wokół piękna gruzińska, złota jesień. Na Gruzińskiej Drodze Wojennej, będącej głównym traktem przecinającym szczyty Kaukazu, wita nas równiutki asfalt. A jeszcze kilka lat temu, tędy również prowadziła szutrowa droga. Zresztą w kilku miejscach wciąż widać po niej ślady, a im bliżej granicy rosyjskiej tym więcej szutrowych odcinków i prac drogowych. Docieramy do Stepantsmindy i krętym offem podjeżdżamy pod klasztor Gergeti. Tu rozbijamy nasz obóz w cieniu potężnego Kazbeka. Kilka tygodni temu, w czasie wspinaczki na ten szczyt, po załamaniu pogody zginęło tu trzech polaków. My też planowaliśmy jego zdobycie, niestety nie mamy już na to czasu. A pogoda jest piękna. Jeszcze przed rozbiciem obozu spotykamy grupkę młodych podróżników z Ukrainy i Słowacji, których pod klasztor przywiózł Enzo. Enzo był już mocno wcięty i głęboko wierzył, że jego mercedes sprinter jest pojazdem o dużych możliwościach terenowych. Próbował się nawet z land cruiserem, niestety napęd jedynie na tylną oś już na wejściu ustawił go na przegranej pozycji. Enzo też bardzo chciał pojeździć moim transalpem przekonując, że świetnie jeździ motocyklem. Po takiej ilości czaczy ja też bym uwierzył, że świetnie wszystkim jeżdżę, nawet czołgiem.
       Rano ruszamy ku granicy. Tu czeka nas trochę formalności, na szczęście idzie to w miarę szybko. Lecimy na Władykaukaz i dalej w kierunku Rostowa. Mamy dwa dni na opuszczenie Rosji, więc ograniczamy się tylko do jazdy. Kolejną noc spędzamy na polu. Pogoda się pogarsza, za to jest cieplej.
       Kolejny dzień to dalsze kilometry w siodle. Widoki i klimat sprawiają, że czujemy się bardzo swojsko. Na przejściu z Ukrainą ruch znikomy i przejście mijamy szybko. Na Ukrainie droga jest już zdecydowanie gorszej jakości. Śpimy gdzieś w szerokim stepie.

 

I znowu dzień spędzamy w siodle, mijamy Charków i wieczorem dojeżdżamy do Kijowa. Intensywny ruch i korki sprawiają, że tracimy siebie z oczu i odnajdujemy dopiero na stacji benzynowej za miastem. Zaczyna padać i jest ciemno. W międzyczasie zdecydowaliśmy, że jedziemy bez przerwy do Polski. Jedzie się naprawdę fatalnie, deszcz zacina coraz intensywniej, widoczność jest mocno ograniczona. Cieszymy się kiedy możemy siedzieć na ogonie na zmianę autobusowi albo tirowi. Trzymanie się kilkadziesiąt metrów za nimi sprawia, że jedziemy jak na autopilocie. Kiedy oni zjeżdżają na odpoczynek nasza prędkość drastycznie spada. Do granicy docieramy około 4 rano. Stwierdzamy, że trzeba gdzieś szukać miejsca, żeby chociaż kilka godzin odpocząć. Niestety ciemna noc, gęsta mgła a przede wszystkim nieustające pola uprawne albo miejscowości sprawiają, że powoli wpadamy we frustrację. W Chełmie decydujemy, że jedziemy dalej. Tyle, że już każdy w swoją stronę, najkrótszą drogą prosto do domu.
       Jestem przemoczony i wyziębiony, coraz bardziej senny. Zjeżdżam najpierw aby się ubrać a potem zatrzymuje się na stacji benzynowej aby zregenerować siły przy kawie. Po godzinie dochodzę do siebie i ruszam dalej. Mgła opada dopiero przed Warszawą. Dopiero za stolicą wychodzi słońce. Po 1800 km i 30 godzinach jazdy wreszcie docieram do Elbląga. Ernest miał bliżej więc był w domu nieco szybciej.
       W podróży spędziliśmy 36 dni, pokonując 10,5 tyś. km na motocyklach oraz około 3 tysięcy innymi środkami lokomocji. Udało nam się zdobyć pięciotysięcznik, choć wcześniej pokonał nas szczyt o półtora kilometra niższy. Na naszej drodze spotykaliśmy niesamowitych, życzliwych i pomocnych ludzi. Z częścią z nich nadal pozostajemy w kontakcie. Nie udało nam się zrealizować wszystkiego co planowaliśmy w zamian za to było sporo rzeczy nieplanowanych. Nie zawiódł nas sprzęt, choć były momenty kiedy zawodziliśmy sami. Tysiące zdjęć, gigabajty nagrań filmowych a nic z tego nie odda tego co przeżyliśmy. Przywieźliśmy ze sobą mnóstwo wspomnień i to one z nami zostaną na zawsze. A w tamte rejony z pewnością będziemy chcieli wrócić.


       Patronem medialnym wyprawy jest Elbląska Gazeta Internetowa portEl.pl

      
Tomasz Sulich

Najnowsze artykuły w dziale Społeczeństwo

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
A moim zdaniem...
Reklama