
Leżymy nie dłużej niż pół godziny, kiedy słychać odgłos samochodu. Chyba wrócił Nesim, który wpada do domu Selima i naszego pokoju, budzi nas, każe wstawać i zabierać rzeczy. Pakujemy się do samochodu i wysiadamy pod jego domem. To „nocne porwanie” zawdzięczamy chyba temu, że Nesim jako ten, który przywitał nas poprzedniego dnia, ale też jako najważniejsza (czytaj najbogatsza) persona w osadzie, czuje się za nas odpowiedzialny – o spotkaniach z Kurdami, pogodzie, która nieźle daje w kość i roztaczających się widokach opowiada duet projektu Motogóry – Kaukaz 2013. Za nimi 5 tys. km, drugie tyle przed. Zobacz zdjęcia.
Rano budzi nas wspaniały widok na całą dolinę i krętą drogę, którą jechaliśmy poprzedniego wieczora. Kiedy się pakujemy przychodzi gospodyni domu i pyta czy chcemy czaju. Oczywiście! Po kilkunastu minutach wraca z dzbankiem pełnym herbaty oraz chlebem i masłem. Takie poranki powinny być codziennie. Ruszamy dalej w górę. Po kilkuset metrach trafiamy na kontenerowy posterunek służb mundurowych. Niestety, okazuje się, że droga dalej jest nieprzejezdna. Wracamy na dół mając okazję w blasku dnia zobaczyć drogę i okolicę, którą pokonywaliśmy poprzedniego wieczora z sercem na ramieniu. Droga już nie jest taka ekstremalna za to widoki rewelacyjne. Wracamy do drogi wiodącej wzdłuż Morza Czarnego. Po kilkudziesięciu kilometrach znowu odbijamy na południe i znowu jedziemy w góry. Mamy szczęście do przypadkowego trafiania na wspaniałe widokowo górskie drogi. Ta sięga ok 2500 metrów w najwyższej przełęczy. Za miastem Erzurum dopada nas istna nawałnica. Burza i grad, przez chwilę kompletnie nic nie widać, za to wszystko boleśnie czujemy na własnej skórze. Na szczęście do wieczora zdążamy wyschnąć. Nocujemy na polu ułożeni pod wysokim kątem.
Kurdowie, czaj i ser
Rano ruszamy w kierunku Suphan Dagi. W pewnym momencie zjeżdżamy na polną drogę i jedziemy wzdłuż góry. Mijamy kolejne wioski pasterskie. Zatrzymujemy się w tej, w której kończy się droga (ok. 2400 m n.p.m.). Spotkanego mężczyznę pytamy o wejście na Suphan Dagi. Za chwilę przybiega elegancko ubrany jegomość, wita się z nami, a my znowu pytamy o Suphana, pokazując, że chcemy tam iść. Po chwili prowadzi nas do swojego garażu gdzie każe postawić motocykle obok swojego auta. Przebieramy się i pakujemy na akcję górską. Kiedy jesteśmy gotowi mężczyzna zaprasza nas do swojego domu. Siadamy na rozłożonych na dywanie poduszkach i za chwilę pojawia się taca ze szklankami, cukier, dzbanek czaju i wrzątku. Herbaty nalewa nam córka Nesima (bo tak ma na imię nasz gospodarz) około 5-6 letnia dziewczynka. Jest obok jeszcze młodszej, uroczej dziewczynki jedyną przedstawicielką płci żeńskiej w pomieszczeniu. Pozostałe kobiety siedzą w głównej izbie i nie zaglądają do nas. Siedzi z nami również syn Nesima – Feizi oraz Rassul, wysoki mężczyzna może około 30 roku życia. Prowadzimy jakąś rozmowę na migi. O tym, że idziemy w góry, o tym, że oni są Kurdami i widać, że są z tego dumni. Niespecjalnie chyba lubią zachodnią Turcję i Amerykę, które nie chcą uznać państwa kurdyjskiego. W końcu musimy ruszać. Na drogę dostajemy sporą porcję chleba, sera i czaju oczywiście.
Pozwolenie mamy od Nesima, wystarczy
Na Suphan Dagi nie ma szlaku. Podobno, żeby na niego wchodzić trzeba uzyskać pozwolenie administracyjne w jednym z miast. My pozwolenie uzyskaliśmy od Nesima, wystarczy. Droga do góry idzie nam dosyć mozolnie, jednak od ponad 10 dni siedzimy głównie w siodłach motocykli. Do tego cały czas musimy kombinować którędy iść, aby było dobrze. Po sześciu godzinach na niewielkim wypłaszczeniu rozbijamy namiot (ok. 3500 m n.p.m.). Cały czas towarzyszyło nam słońce, ale na tej wysokości, gdzie otworzył się kawałek widoku na południową stronę góry wieje już silny i zimny wiatr. Od strony wioski cały czas towarzyszy nam wspaniały rozległy widok. Pakujemy się do namiotu. W nocy wiatr się wzmaga do tego stopnia, że namiot niemal kładzie się na nas, w zasadzie nie da się spać. Nad ranem zaczyna padać, kiedy w końcu wychylamy głowy z namiotu jest biało. Do godz. 10 wiatr nie ustępuje i co chwila pada świeży, zmrożony śnieg. Korzystając z chwilowego wypogodzenia ruszamy w górę. Namiot zostaje, idziemy na lekko. Pogoda w dalszym ciągu nie nastraja pozytywnie, chmury przetaczają się przez grań, w oddali co raz słychać grzmoty. Na 3750 metrach dopada nas burza śnieżna z piorunami. Chowamy się w skalnym zagłębieniu i analizujemy co dalej. Atak na szczyt nie ma sensu, nawet jeśli na chwilę śnieżyca odpuści. Czekamy aż odpuszczą grzmoty i zaczynamy schodzić. Szybko dochodzimy do namiotu i chowamy się w śpiwory nieźle już wyziębieni. Czekamy jeszcze dwie godziny i korzystając z kolejnego chwilowego wypogodzenia pakujemy dobytek i zaczynamy schodzić. Za chwilę napływają gęste chmury, widoczność spada do kilku metrów i zaczyna padać śnieg. Na szczęście prowadzi nas gps. Najgorszy odcinek za nami. Kluczymy między skałami, a w chwili przerzedzenia chmur obieramy azymut na wioskę, którą na ułamek sekundy nam się ukazała.

Jesteście moimi gośćmi
Po pięciu godzinach dochodzimy do osady. Witają nas Rassul i Mehmet, okazuje się, że Nesima nie ma w domu, pojechał do miasta. Chcemy rozbić sobie namiot na uboczu i iść spać. Dostajemy jednak zaproszenie do domu Selima. Ten gości nas herbatą i kolacją. Siedzimy w sporej grupie osób. Oprócz Selima jest jego syn Efe, który nalewa nam czaju (szklanka nawet na chwilę nie może stać pusta), Feizi (syn Nesima), oraz Rassul i Mehmet. W końcu dochodzimy do tego, że pokazujemy sobie różne przedmioty, Rassul mówi nam ich nazwy po kurdyjsku, a my jemu po polsku. Po wielu szklankach herbaty idziemy spać. Selim przygotowuje nam posłania w osobnym pokoju. Leżymy nie dłużej niż pół godziny, kiedy słychać odgłos samochodu. Chyba wrócił Nesim, który wpada do domu Selima i naszego pokoju, budzi nas, każe wstawać i zabierać rzeczy. Pakujemy się do samochodu i wysiadamy pod jego domem. To „nocne porwanie” zawdzięczamy chyba temu, że Nesim jako ten, który przywitał nas poprzedniego dnia, ale też jako najważniejsza (czytaj najbogatsza) persona w osadzie, czuje się za nas odpowiedzialny Oczywiście musimy wypić kolejną porcję czaju nim będziemy mogli pójść spać.
Rano pogoda znowu w kratkę. Przez okno dosłownie na chwilę widać szczyt Suphana. Potem aż do naszego wyjazdu zasłaniają go gęste chmury. Jemy śniadanie z Nesimem i pakujemy nasze bagaże na motocykle. Robimy ostatnie zdjęcia i żegnamy się ze wszystkimi, którzy nam towarzyszą.
Ruszamy, a z każdej strony otaczają nas deszczowe chmury. Kierujemy się na granicę irańską aby tam zostawić motocykle i zamienić się w backpackerów.
Za nami przejechane 5 tys. km.