UWAGA!

Tam była Polska

 Elbląg, Jerzy Kwietniewski ps. "Siwy" walczył w Powstaniu Warszawskim mając 13 lat
Jerzy Kwietniewski ps. "Siwy" walczył w Powstaniu Warszawskim mając 13 lat (fot. Michał Skroboszewski)

1 sierpnia 1944 miał 13 lat i był harcerzem w Szarych Szeregach. W Powstaniu Warszawskim był łącznikiem i przeprowadzał żołnierzy do Puszczy Kampinoskiej. O tragicznych 63 dniach rozmawiamy z Jerzym Kwietniewskim ps. „Siwy”, który brał udział w walkach na warszawskich Bielanach.

- Czy Powstanie Warszawskie musiało wybuchnąć?
       Jerzy Kwietniewski: - Musiało. Była tak wielka nienawiść do Niemców i chęć odwetu, że gdyby nawet nie padł rozkaz do rozpoczęcia walk to i tak pewne grupy przystąpiłyby do walki. Cały czas się na to czekało. Mam tylko ogromny żal do władz naczelnych o to, że wiedziały, jaki jest stan uzbrojenia i wydały rozkaz powstania.
      
       - A Pan miał broń?

       - Tak. Kiedy Niemcy aresztowali sąsiada, on wyrzucił do mojego ogrodu rewolwer. Najpierw znalazłem bęben, a po kilku miesiącach resztę rewolweru. Do mojego rewolweru amunicję miałem od... ojca, który był oficerem organizacyjnym VII obwodu Armii Krajowej „Obroża”. Rozmawiałem z uczestnikami powstania w Paryżu. Tam, kto chciał, to miał broń. U nas Rosjanie zrzucali amunicję w beczkach. Po wylądowaniu takiej beczki, większość amunicji była tak powyginana, że nie nadawała się do użytku. Mniej pogięte pociski się prostowało, rozbierało po to, żeby było z czego strzelać. Najlepsza broń bez amunicji jest zupełnie bezużyteczna.
      
       - Jak na Pana wejście do konspiracji zareagowali rodzice?

       - Ojciec był oficerem AK, mama pracowała w Komendzie Głównej. Od małego chłopaka byłem przygotowywany do służby wojskowej więc to wyszło tak naturalnie. Miałem kolegów, którzy wcześniej trafili do konspiracji i ja też się włączyłem. Na rok, półtora roku przed powstaniem, już nie pamiętam dokładnie. Miałem wtedy 12 lat. Mama była przeciwna wstąpieniu do podziemia, ale ojciec przesądził sprawę mówiąc, że jeżeli są potrzebni tacy, jak ja to też mam iść. Ojciec kiedyś powiedział mądre słowa: „Każdy Polak musiał być kiedyś żołnierzem. Potem może być partyjny, bezpartyjny, wierzący, niewierzący, to już jest jego sprawa. Ale żołnierzem musi być każdy”. Ale nie zawsze tak było. Z mojej drużyny Szarych Szeregów na 24 harcerzy do powstania zgłosiło się tylko ośmiu. Trafiłem do Szarych Szeregów, do grupy „Zawiszaków” [najmłodsza grupa wiekowa w Szarych Szeregach – przyp red.]. Mieliśmy zbiórki, chodziliśmy na akcje. Przez pewien czas np. spisywaliśmy jednostki niemieckie, które szły na front. Potem te informacje dostawali Rosjanie.
      
       - Jak wyglądało samo powstanie?

       - Na początku nas, Zawiszaków, przydzielono do poszczególnych oddziałów jako łączników. Walczyliśmy na Bielanach. Tam powstanie, same walki trwały stosunkowo krótko. Oddziały zostały rozbite, a powstańcy pochowali się po ludziach. Spotkaliśmy oddział, który u początku powstania liczył 70 mężczyzn i 10 kobiet. To był potężny oddział. Gdy ja się z nimi zetknąłem to z tego oddziału przeżył podchorąży - dowódca, siedmiu żołnierzy i dwie kobiety. Reszta to zabici, zaginieni i ranni. Był to bardzo dobrze uzbrojony oddział, gdyż broń mieli po poległych kolegach.
       Ciekawą postacią był garbus. Żołnierz z garbem, wysoki jak na garbusa, który trzymał się na uboczu oddziału. Ale jak mówili jego koledzy w czasie akcji „szukał śmierci”. Uzbrojony w dwa pistolety parabellum, szedł tam, gdzie było najbardziej niebezpiecznie na pierwszej linii. I siał postrach w szeregach niemieckich.
       Zbieraliśmy powstańców i niemal do końca powstania przeprowadzaliśmy ich do Puszczy Kampinoskiej. Kiedy na obrzeżach puszczy stali Węgrzy [dywizja węgierska – przyp. red.] to nie było problemu. Żadnego. Kiedy widzieli, że idzie grupa, to udawali, że nie widzą, albo poganiali, żeby iść szybciej. Niemcy szybko wymienili ich na własowców. Tutaj było gorzej. Trzeba było wziąć zegarek, wszystko jedno chodzący, czy niechodzący, i dać. Wtedy przymykali oczy.
       W czasie powstania zostałem ranny w nogę. Ale była taka adrenalina, że do tej pory nie wiem, kto i kiedy mnie trafił. Wiem w jakich okolicznościach. To były najprawdopodobniej odłamki z granatu zaczepnego. Gdyby to był granat obronny, to pewnie nogi by pourywało. Nawet tych ran nigdzie nie zgłaszałem. Dopiero jak mi sanitariuszka powiedziała, „Spójrz, jakie masz skrwawione nogi”, to mi się słabo zrobiło. Chirurg robiący opatrunki postawił sprawę jasno: jeżeli nie wda się gangrena, to będzie pan chodził na własnych nogach. A jeżeli się wda, to utniemy. Penicylina już wtedy była, ale powstańcy jej nie mieli.
       Trzeba było mieć szczęście. Przecież z pierwszego piętra wyskakiwaliśmy na gruz i nikt sobie nawet nogi nie skręcił.
      
       - Amunicji mieliście bardzo mało.

       - Cały czas się mówiło „Jeden strzał – jeden Niemiec”. Żołnierze się zastanawiali, czy z tej odległości trafią, żeby nie strzelać na darmo. Dowódcy mówili, że jeżeli nie zdobędzie się jakiegoś budynku i nie wyrzuci stamtąd Niemców to następnego dnia nie będzie czym walczyć. Niemcy, jak szli i zajmowali jakiś budynek, to ze sobą nieśli skrzynię z amunicją. Gdy się jeszcze nie umocnili i udało się ich wyprzeć, skrzynie zostawiali uciekając. A na skrzyniach był napis „Nie oszczędzać”.
      
       - W czasie powstania można było zobaczyć, że tam jest Polska?

       - Tak. Na Bielanach jest taki dom w kształcie samolotu. Wybudowany przez Józefa Piłsudskiego dla sierot po legionistach. W czasie powstania tam był szpital. Leżała tam sanitariuszka z raną postrzałową brzucha. Lekarze nie mogli jej pomóc. Była jeszcze półprzytomna i prosiła byśmy powiedzieli jej matce, że zginęła jak żołnierz. Tam leżał też mój przyjaciel. O godz. 9 jeszcze rozmawialiśmy, a o 11 przybiegł jego ojciec z wieścią, że kolega leży w szpitalu.
      
       - Kiedy Niemcy z powrotem zajęli Bielany...

       - Przyszli własowcy. Krzyk gwałconych kobiet pamiętam do dzisiaj. Wie pan, że pod schodami jest zakopana broń i co pan może zrobić? Sam przeciw kilkudziesięciu? Nic. Bo ich jest chmara, a pan jest jeden. Ewentualnie z kilkoma kolegami. Zawsze mówię, że co jest złego na świecie to ja już widziałem. Nie przegralibyśmy powstania gdybyśmy byli porządnie uzbrojeni.
      
       - A po powstaniu?
       - Tuż przed kapitulacją powstania miałem iść z ostatnią grupą ewakuowanych powstańców do Puszczy Kampinoskiej. Niestety, wcześniej Niemcy wszystkich wysłali do obozu przejściowego w Pruszkowie. Kazali się ustawić czwórkami i żandarm niemiecki kolejowym młotkiem walił każdego i liczył. Walił po głowie, po ramionach, gdzie akurat trafił. Z mamą szliśmy na końcu kolumny, bo mama była chora na serce. Usiadła na walizce, przyszedł taki esesman, miał może 18 – 19 lat. Powiedział, że albo pójdzie, albo ją zaraz zastrzeli, bo żywych mają nie zostawiać. Tylko trupy. Podnieśliśmy mamę i poszliśmy. Przeżyła wojnę.
       Z mamą mnie wypuścili, bo nie miałem jeszcze 14 lat. Urodziny miałem w listopadzie. Gdybym miał, to pewnie kopałbym okopy dla Niemców. Ojciec wiedział, co miał mówić Niemcom i też go puścili. Wszystkich wywozili wagonami bydlęcymi. Ja pojechałem 2 klasą, bo Niemcy chcieli się pochwalić przed szwajcarskim Czerwonym Krzyżem, jak oni dobrze ludzi traktują. Kawałek dalej nas jednak przesadzili do bydlęcych wagonów.
       Trafiłem do bazy partyzanckiej w lasach opoczyńskich koło Zarzęcina. Nad Pilicą warszawiacy się nie mogli osiedlać, ale jakoś się udało. Tam była radiostacja. Łącznikami było dwóch synów leśniczego. Ja zostałem trzecim. Gdyby nie moja przeszłość w powstaniu pewnie by mnie tam nie przyjęli. Zawsze mówiłem, że największe strachy jakie w życiu widziałem, to w lasach opoczyńskich.
      
       - A po wojnie?
       - Skończyłem technikum w Elblągu. Chciałem iść do szkoły oficerskiej, ale Polska Ludowa powstańców na oficerów do wojska nie potrzebowała. Na Politechnikę do Gdańska też mnie nie przyjęli, bo „czynnik społeczny” na Politechnice stwierdził, że ja jestem inteligent i za Polskę sanacyjną walczyłem. Więc niech mnie teraz sanacyjna Polska uczy. Dostałem nakaz pracy w Zamechu, od wojska udało mi się wymigać.
       W Gdańsku po wojnie spotkałem kolegę z powstania. Powiedział mi, że wojna się jeszcze nie skończyła, że jeszcze można powalczyć. Myślę, że jakoś był powiązany z oddziałami Łupaszki. Nie chciałem już walczyć. Chciałem się uczyć i nie przyznawać się, bo po co?
      
       - Z powstania wyszedł Pan jako szeregowy.

       - Byliśmy młodymi chłopakami. Stosunkowo niedawno dostałem awans do stopnia podporucznika, a potem porucznika.
      
Sebastian Malicki

Najnowsze artykuły w dziale Wiadomości

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
A moim zdaniem...
Reklama