
Zapraszamy czytelników do naszego cyklu, który poświęcamy scenie muzycznej. Co tydzień oddajemy wam do dyspozycji materiał, potraktowany dawką historii lub swobodnych rozważań o wybrykach współczesnych piewców sceny. O tym, co utrzymuje ich w cieniu, a co czasem daje nadzieję na wyjście z niego. Dzisiaj relacja z koncertu zespołów Montana i Miecz Wikinga.
Koncert, który odbył się 16 grudnia w Edenie, rozpoczęła Montana. Młodzi elblążanie weszli na parkiet kilka minut po godz. 20 i przez ponad czterdzieści minut raczyli nas swoimi wypocinami. W uszy dostaliśmy więc soft-grunge’em z domieszką pop-punk-rockowej zawiesiny. Dało nam to w efekcie rys obiektu, który gdzieś tam kiedyś (lub bardzo niedawno) się zbuntował, ale nie opuścił go dobry nastrój. Humor Foo Fighters, ściana dźwięków z czasów „Incesticide” Nirvany. Zespół zgromadził pod sceną dosyć sporą grupkę „Cobainjugend”. Zagrał nam dwa rovery - „Rape me” Nirvany i „She fucking hates me” Puddle of mudd. Załupał dwa bisy i zszedł odprowadzony gromkimi brawami połowy zgromadzonej na sali tego dnia gawiedzi. Druga połowa nieszczęśliwych metalowców z niecierpliwością oczekiwała wstąpienia na tron majstrów z Sępólna Krajeńskiego.
Zespół Montana powstał całkiem niedawno i nie zdążył jeszcze wystarczająco zapoznać się ze sceną. Mimo to kolesie stworzyli materiał, który wypełnił długi set, po czym zeszli ze sceny, nie pozostawiając po sobie wstydu. Utwory ich nie są wyrafinowane technicznie, ale zagrane zgrabnie, bez większych pomyłek. Za pierwszym razem, kiedy to zespół zaprezentował się oczom Piekarczyka w trakcie tegorocznych obchodów Dni Elbląga, trafił na dość wymagającą i zróżnicowaną wiekiem publiczność. Tym razem trafili na równie wymagającą brać długowłosych, w wyniku czego faktycznie może poleciało kilka buraków i włoszczyzny z miejsca, w którym odbywał się podsceniczny targ. Osobiście uważam, że w dużym stopniu zawinił sam organizator, który nie powinien zestawiać podczas jednego koncertu tak zróżnicowanych gatunkowo zespołów. Jednak staram się go zrozumieć - wdeptując w lukę naszej rodzimej scenki, stanął przed dylematem: As We Speak po raz kolejny lub coś innego… Nic jednak w tym miejscu nie tłumaczy zachowania niegrzecznych metalowców, którym, pomimo bardzo zgrabnego wykonania polskich kolęd w przerwie między zespołami, należy się rózga.
Z głośników zaczęły powoli dobiegać pierwsze dźwięki oczekiwanych wojów z zespołu Miecz Wikinga. Długo zastanawiałem się nad genezą samej nazwy tego kwartetu i szybko doszedłem do wniosku, że trzeba być bardzo odważnym człowiekiem, by nazwać swój zespół w ten sposób. Mówiąc „odwaga”, nie chodzi mi o rycerskie zasady walki z lękiem czy wartość męstwa jako takiego, a o zwykłą znieczulicę i odporność na szyderstwo. Ukryta, moim zdaniem, powaga w samym tytule, przeradza się w groteskę, wywołaną na podobnych zasadach w momencie, kiedy decydujemy się nazwać kapelę straight-vege - „Zieleń kopru”. Po przesłuchaniu jednak materiału tego zespołu uświadomiłem sobie, że tylko ludzie wierni ideom starej szkole metalu, heroicznym przesłankom z płyt „Hammerfall” czy „Rhapsody” oraz dźwiękom „Smoka”, „Żelaznej Damy” czy Judas Priest, mogli narzucić sobie takie pseudo. Z drugiej jednak strony polskie masy muzyczne zasypują nas anglojęzycznymi pomysłami typu High Blood Preasure, Pussy Busters czy Rise Of Gomora. Przerzucając te nazwy na nasz ojczysty język, pojawiają się nam esy floresy egzotycznie wyhodowane. Najlepsi są jednak, moim zdaniem, Jeźdźcy Ciemności…
Formacja z Sępólna zagrała wyczerpujący set, złożony głównie z utworów pochodzących z albumu „Grona gniewu”. Już w pierwszej części występu poczęstowani zostaliśmy dobrym wykonaniem utworu „Diabelski dom” z repertuaru zespołu Kat, na deser natomiast dostaliśmy klapsa od cioci Iron Maiden (utwór „Wasted Years”). Technicznie zespół prezentuje się bardzo przyzwoicie, czego członkowie dowiedli skakaniem palcami po gryfie w trakcie realizacji ciekawie zaaranżowanych kompozycji. Mnie jednak brakuje w tym wszystkim ciężaru i rozwiązań uderzających w nas zgodnie z upływającym czasem. Zespół ten tworzy muzykę dla weteranów, którzy, odrzucając wszelkie „nowe”, kultywują tradycje wywołane przez Romka K., Dragona czy Mech już dawno, dawno - w epoce późnego Gierka.
Cały koncert wypadł nieźle, chciałbym jednak zwrócić uwagę na kilka szczegółów. Organizator, montując taki skład koncertowy, trochę rozjechał się tematycznie, co spowodowało, że na sali zgromadziło się towarzystwo o nieco zróżnicowanych gustach. Z drugiej jednak strony, dał szansę młodej kapeli, no i, chcąc nie chcąc, zgromadził dwa razy więcej ludu, co zagęściło atmosferę i wypełniło salę, wpływając pozytywnie na efekt tak pożądany często podczas koncertów, szczególnie w naszym mieście. Ocenę więc zostawiam wam.
Interesuje mnie raczej inna kwestia. Obydwa zespoły, które wystąpiły tego dnia, zarysowały obraz „tribute-bandu”, który jednak nie poświęca i dedykuje swojej sztuki jednej formacji, ale całemu gatunkowi, w którym się obraca. Zarówno Miecz Wikinga, jak i Montana działają wedle wytycznych postawionych lat temu dziesięć, dwadzieścia czy nawet trzydzieści, a do tego bardzo uodparniają się na świeżość, innowacyjne rozwiązania muzyczne, które rysują epokę. Pamiętam słowa towarzysza, który siedział nieopodal podczas całego zajścia. Powiedział: „..czuję w tym średniowiecze”. I w pewnym stopniu miał rację. Kapele te działają w hołdzie nurtom nie tyle poległym, ile opornym na nowe czasy. Muzyka ich jest kopią czegoś, co już powstało, brak w niej własnej drogi i pomysłów. Seattle i klasyczny Heavy Metal miały swoje lata i nie powodują dziś tych samych emocji, co kiedyś. Jednak, jak pokazał koncert, który był raczej dedykacją niż poszukiwaniem nowych brzmień, nurty te mają wciąż swoich fanatyków. I może dla nich właśnie warto organizować takie spędy, czcząc pamięć zasłużonych.
Było dobrze. Do następnego razu!
Zespół Montana powstał całkiem niedawno i nie zdążył jeszcze wystarczająco zapoznać się ze sceną. Mimo to kolesie stworzyli materiał, który wypełnił długi set, po czym zeszli ze sceny, nie pozostawiając po sobie wstydu. Utwory ich nie są wyrafinowane technicznie, ale zagrane zgrabnie, bez większych pomyłek. Za pierwszym razem, kiedy to zespół zaprezentował się oczom Piekarczyka w trakcie tegorocznych obchodów Dni Elbląga, trafił na dość wymagającą i zróżnicowaną wiekiem publiczność. Tym razem trafili na równie wymagającą brać długowłosych, w wyniku czego faktycznie może poleciało kilka buraków i włoszczyzny z miejsca, w którym odbywał się podsceniczny targ. Osobiście uważam, że w dużym stopniu zawinił sam organizator, który nie powinien zestawiać podczas jednego koncertu tak zróżnicowanych gatunkowo zespołów. Jednak staram się go zrozumieć - wdeptując w lukę naszej rodzimej scenki, stanął przed dylematem: As We Speak po raz kolejny lub coś innego… Nic jednak w tym miejscu nie tłumaczy zachowania niegrzecznych metalowców, którym, pomimo bardzo zgrabnego wykonania polskich kolęd w przerwie między zespołami, należy się rózga.
Z głośników zaczęły powoli dobiegać pierwsze dźwięki oczekiwanych wojów z zespołu Miecz Wikinga. Długo zastanawiałem się nad genezą samej nazwy tego kwartetu i szybko doszedłem do wniosku, że trzeba być bardzo odważnym człowiekiem, by nazwać swój zespół w ten sposób. Mówiąc „odwaga”, nie chodzi mi o rycerskie zasady walki z lękiem czy wartość męstwa jako takiego, a o zwykłą znieczulicę i odporność na szyderstwo. Ukryta, moim zdaniem, powaga w samym tytule, przeradza się w groteskę, wywołaną na podobnych zasadach w momencie, kiedy decydujemy się nazwać kapelę straight-vege - „Zieleń kopru”. Po przesłuchaniu jednak materiału tego zespołu uświadomiłem sobie, że tylko ludzie wierni ideom starej szkole metalu, heroicznym przesłankom z płyt „Hammerfall” czy „Rhapsody” oraz dźwiękom „Smoka”, „Żelaznej Damy” czy Judas Priest, mogli narzucić sobie takie pseudo. Z drugiej jednak strony polskie masy muzyczne zasypują nas anglojęzycznymi pomysłami typu High Blood Preasure, Pussy Busters czy Rise Of Gomora. Przerzucając te nazwy na nasz ojczysty język, pojawiają się nam esy floresy egzotycznie wyhodowane. Najlepsi są jednak, moim zdaniem, Jeźdźcy Ciemności…
Formacja z Sępólna zagrała wyczerpujący set, złożony głównie z utworów pochodzących z albumu „Grona gniewu”. Już w pierwszej części występu poczęstowani zostaliśmy dobrym wykonaniem utworu „Diabelski dom” z repertuaru zespołu Kat, na deser natomiast dostaliśmy klapsa od cioci Iron Maiden (utwór „Wasted Years”). Technicznie zespół prezentuje się bardzo przyzwoicie, czego członkowie dowiedli skakaniem palcami po gryfie w trakcie realizacji ciekawie zaaranżowanych kompozycji. Mnie jednak brakuje w tym wszystkim ciężaru i rozwiązań uderzających w nas zgodnie z upływającym czasem. Zespół ten tworzy muzykę dla weteranów, którzy, odrzucając wszelkie „nowe”, kultywują tradycje wywołane przez Romka K., Dragona czy Mech już dawno, dawno - w epoce późnego Gierka.
Cały koncert wypadł nieźle, chciałbym jednak zwrócić uwagę na kilka szczegółów. Organizator, montując taki skład koncertowy, trochę rozjechał się tematycznie, co spowodowało, że na sali zgromadziło się towarzystwo o nieco zróżnicowanych gustach. Z drugiej jednak strony, dał szansę młodej kapeli, no i, chcąc nie chcąc, zgromadził dwa razy więcej ludu, co zagęściło atmosferę i wypełniło salę, wpływając pozytywnie na efekt tak pożądany często podczas koncertów, szczególnie w naszym mieście. Ocenę więc zostawiam wam.
Interesuje mnie raczej inna kwestia. Obydwa zespoły, które wystąpiły tego dnia, zarysowały obraz „tribute-bandu”, który jednak nie poświęca i dedykuje swojej sztuki jednej formacji, ale całemu gatunkowi, w którym się obraca. Zarówno Miecz Wikinga, jak i Montana działają wedle wytycznych postawionych lat temu dziesięć, dwadzieścia czy nawet trzydzieści, a do tego bardzo uodparniają się na świeżość, innowacyjne rozwiązania muzyczne, które rysują epokę. Pamiętam słowa towarzysza, który siedział nieopodal podczas całego zajścia. Powiedział: „..czuję w tym średniowiecze”. I w pewnym stopniu miał rację. Kapele te działają w hołdzie nurtom nie tyle poległym, ile opornym na nowe czasy. Muzyka ich jest kopią czegoś, co już powstało, brak w niej własnej drogi i pomysłów. Seattle i klasyczny Heavy Metal miały swoje lata i nie powodują dziś tych samych emocji, co kiedyś. Jednak, jak pokazał koncert, który był raczej dedykacją niż poszukiwaniem nowych brzmień, nurty te mają wciąż swoich fanatyków. I może dla nich właśnie warto organizować takie spędy, czcząc pamięć zasłużonych.
Było dobrze. Do następnego razu!
Orzeu