Malarstwo, Soundlab, prowadzenie galerii "Na Wyspie” w MDK czy wystawianie własnych prac podczas kolejnych edycji Salonu Elbląskiego, a wszystko to w połączeniu z pracą nauczyciela – tak w wielkim skrócie można streścić działalność Mariusza Edwarda Owczarka. Z elblążaninem rozmawiamy o jego uczestnictwie w ostatnim Salonie Elbląskim i artystyczno-nauczycielskiej drodze.
- Wyjdźmy od obrazu, który pojawił się w Galerii EL w ramach XXXI Salonu Elbląskiego. Dlaczego akurat Bahus (pisownia oryginalna - red.)?
- Salon Elbląski to miejsce, gdzie cyklicznie pokazuję moją twórczość. Motywuje mnie on do robienia postępów. To trwa od 2011 r., to była pierwsza znacząca wystawa dla mnie po ukończeniu studiów. To na Salonie Elbląskim staram się co roku pokazywać moje dalsze etapy artystycznego rozwoju.
- Salon to więc okazja dla podsumowań i zastanowienia się na tym, co dalej?
- Myślę, że tak. To chyba idea Salonu Elbląskiego w ogóle, który pokazuje pewien rozwój artystyczny zarówno młodych, jak i dojrzałych artystów. Osobiście jestem zdania, że warto przyglądać się temu, co robiło się wcześniej i jakoś odnosić się do tego, żeby później spróbować zrobić coś nowego. Nowe rzeczy sprawiają nam przyjemność i to jest ciekawe, ale zawsze też rodzą pewien stres. Nie ma przecież pewności, że to, co wymyśliliśmy zadziała. Jedni trwają przy swoim, inni szukają możliwości eksperymentowania, a ja chyba zaczynam rozumieć zarówno jednych, jak i drugich artystów, chociaż dawniej było mi bliższe anarchistyczne podejście, oparte na impulsach, ekspresji... To oczywiście wciąż we mnie gra, ale jednak czuję też potrzebę pewnej stabilności. To pewnie naleciałości z bycia nauczycielem i związaną z tym koniecznością koncentrowania się na jednej rzeczy.
- Dlaczego akurat Bahus?
- Dlaczego Bahus? To moja inspiracja jeszcze z czasów liceum, wszystko za sprawą Caravaggia. Kiedy poznawałem sztukę w szkole średniej, właśnie ten obraz zapadł mi mocno w głowie. Zresztą cała twórczość tego artysty jest niesamowita. Postać z Salonu Elbląskiego pochodzi już z mojej rzeczywistości, przedstawia rozrywkowy tryb życia i jest też, czego nie ukrywam, żartobliwym akcentem. Nie podchodzę do sztuki w sposób bardzo poważny czy nadęty, bo wydaje mi się, że w życiu trzeba mieć trochę dystansu.
- Inspiracja Caravaggiem tkwi tu jednak w motywie, ale na pewno nie w samej realizacji...
- Tak. Jeśli chodzi o obraz jako moje działanie, o styl, który wiąże się z malarstwem astygmatywnym (o malarstwie astygmatywnym pisaliśmy tutaj), to już odmienna sprawa. Sam nazywam to ast-artem. Eksperymentuję w ramach niego z różnymi tematami. Sięgam po motywy z historii sztuki, ale wplatam w nie moje dzisiejsze interpretacje, spostrzeżenia. Wydaje mi się, że coraz bardziej zachowuję stylistykę malarstwa astygmatywnego, a jednocześnie dążę do „wyczyszczenia” formy, która jest dla mnie coraz bardziej oczywista. Nie jest też tak, że chcę się na takim sposobie malarstwa zatrzymać, czuję jeszcze potrzebę szukania...
- Padło już w naszej rozmowie słowo „nauczyciel”. Nie każdy artysta uczy innych... To pomaga w działalności artystycznej, czy raczej wiąże się z wyrzeczeniami?
- To, że zostałem nauczycielem, było w moim przypadku sytuacją losową. Kiedy skończyłem studia na UWM ukierunkowane na edukację plastyczną, wszyscy mówili, że nie będzie po tym żadnej pracy. W czerwcu się broniłem, a w sierpniu dostałem propozycję pracy na zastępstwo jako nauczyciel w MDK w Elblągu. Zgodziłem się, tym bardziej, że Młodzieżowy Dom Kultury był zawsze dla mnie drugim domem, rodziną. Tam zaczynałem rysować, tam poznałem mojego późniejszego profesora i jeszcze późniejszego kolegę Andrzeja Sywulę. To dość niesamowite, że mogłem przejść tę drogę z ucznia do nauczyciela. Czuję, że dostałem szansę od losu. Cieszę się, że mogę pracować w zawodzie, a także tym, że mogę się rozwijać jako nauczyciel. To osobne sprawy: wiedzieć coś i uczyć czegoś innych. Praca nauczyciela to dla mnie także uczenie się samego siebie. Gdybym powiedział, że z nauczaniem nie wiążą się wyrzeczenia, skłamałbym. Rola nauczyciela jest stresogenna, również w kontekście tego, jak dzisiaj postrzegany jest ten zawód. Z drugiej strony do MDK przychodzą osoby, które chcą tworzyć, chcą się czegoś nauczyć, jest inaczej niż w szkole, pod pewnym względem łatwiej. Trudność polega na tym, że po efektach tej nauki oczekuje się więcej. Wszystko wymaga też czasu, umiejętności dotarcia do uczestników zajęć, znalezienia sposobu, by energia młodych ludzi została dobrze wykorzystana... To sprawia, że dla własnej twórczości energii jest mniej, zwłaszcza, gdy dołoży się do tego życie prywatne. To jednak decyzja, która została przeze mnie podjęta ponad 10 lat temu i nie żałuję tego, że zostałem nauczycielem. Jestem szczęściarzem mając to, co mam i robiąc to, co robię.
- Ta ciągła praca z młodzieżą to chyba ciekawe doświadczenie? Przykładem jest tutaj mural, który wykonaliście niedawno na Zatorzu...
- Tak, tę współpracę zaproponował nam elbląski OHP, a było to... dwa lata temu. Wszystko wydłużyła pandemia. Są gotowe projekty kolejnych murali, zbieramy też propozycje współpracy, bo są osoby zainteresowane tematem. Jednak zorganizowanie dalszych działań wymaga jeszcze czasu, ilość pobocznych spraw, jak choćby kwestie BHP przy pierwszym muralu, wyraźnie nam to pokazały. Jesteśmy otwarci na przygotowanie kolejnych murali. Jednocześnie zależy nam, by te murale podobały się mieszkańcom, społeczności. Dostaliśmy na przykład sygnał, że w projekcie powinniśmy zmienić kolejność barw Olimpii na balonie i od razu tę uwagę sprawdziliśmy i uwzględniliśmy. To było dla mnie nowe doświadczenie, bo chociaż malowałem w salach szkolnych, to tak dużego muralu jeszcze nie realizowałem.
- Zostawmy na chwilę to, co powstaje na płótnie czy na ścianie... Od lat jesteś także zaangażowany w projekt związany z dźwiękiem: Soundlab.
- To zaangażowanie zaczęło się jeszcze w czasach, kiedy miałem mnóstwo czasu (śmieje się). Podejmowałem się wtedy różnych wyzwań twórczych, a to było jedno z nich, w zasadzie stanowiło ono otwarcie takich eksperymentów w moim życiu. Po studiach razem z moim przyjacielem Wiktorem Piskorzem natknęliśmy się na informację, że Maciej Olewniczak organizuje warsztaty soundlabowe. Poszliśmy tam, zaproszonym gościem był Marcin "Emiter" Dymiter, świetny człowiek, który przedstawiał historię muzyki. Zrobił to w taki sposób, że po tych warsztatach zaraz poszliśmy do salki podziałać na mikserach. Od tego się zaczęło. W pewnym momencie Maciek zaproponował nam, żebyśmy stworzyli grupę soundlabową, która działa do tej pory, z czasem dołączyły do niej kolejne osoby. Wspólne działania w pewnym momencie zaczęły się przenosić także na nasze prywatne projekty muzyczne. To świetna okazja do rozwoju wyobraźni, swego rodzaju synestezji, wspólnego postrzegania obrazu i dźwięku... To choćby przełożenie szumów dźwiękowych na kolory, różnego rodzaju wizualizacje, próba łączenia tych rzeczywistości...
- Obraz i dźwięk wpływają na siebie nawzajem...
- Zdecydowanie. W Soundlabie zaczynaliśmy od przygotowania muzyki na wernisaże. Dźwięk dużo daje wystawom. Sam podejmuję się organizacji wystaw w prowadzonej przeze mnie galerii "Na wyspie” w MDK i – zawsze przy aprobacie artysty – dorzucamy do nich takie dźwiękowe elementy. Zdarzało się, że ktoś wprost chciał, by wystawie towarzyszył dźwięk, więc gdy tylko było to możliwe Wiktor czy Maciej angażowali się w organizację. Tak było choćby w przypadku ostatniej wystawy Agaty Nowak, która pokazała, że muzyka elektroniczna potrafi nadać wystawie pewnego klimatu, nawet mistycyzmu...
- Właściwie można było od tego zacząć: Dlaczego związałeś swoje życie ze sztuką i z nauczaniem?
- Kończyłem IV Liceum im. Komisji Edukacji Narodowej, a była tam wtedy klasa artystyczna. To mnie przyciągnęło, bo chociaż do MDK trafiłem wcześniej, to początkowo interesowały mnie tam raczej komputery. Żeby pójść do sali z komputerami mijałem pracownię artystyczną ze sztalugami. To mnie jakoś zafascynowało. Sam już trochę rysowałem, ale dopiero w liceum to wszystko nabrało kształtów. Gdy tak patrzę na moją drogę, to wszystko rozwijało się bardzo naturalnie, zarówno jeśli chodzi o malarstwo, jak i nauczanie. W tej drodze nie zmieniłbym dziś niczego. A jeśli miałbym wskazać na pierwszy istotny moment kontaktu ze sztuką, to było rysowanie w podstawówce. Narysowałem okładkę z kreskówki Jetsonowie, która była na szkolnym zeszycie. Gdy inni oglądali moją pracę, zaczęli komentować, że fajnie rysuję, a to mnie jakoś zmotywowało, by robić to dalej. To był pierwszy impuls, ale to czas liceum był chyba kluczowy...