Czym zajmowali się mieszkańcy wsi Lipce opisanej w powieści Władysława Reymonta „Chłopi”? Jak pracował kowal, świecownik, powroźnik można było zobaczyć w sobotę (20 września) na dziedzińcu Biblioteki Elbląskiej. Zobacz zdjęcia.
„Lipce jawiły się (...) jakby na dłoni, leżały nieco w dole nad ogromnym stawem, modrzącym się kiej lustro spod białawej a leciuchnej przysłony, obsiadły wodę kręgiem niskich, szerokich chałup, co jak kumy w sobie wielce podufałe, przysiadły w sadach jeszcze nagich (...) Wokół zaś, jak jeno dojrzeć, stały sinym wiankiem lasy i rozlewały się pola nieprzejrzane, leżały wsie dalekie, wsie kieby te szare liszki przywarte do ziemi, a w sady pochowane” - możemy przeczytać w powieści Chłopi Władysława Reymonta.
Klimat powieści polskiego noblisty unosił się w sobotę (20 września) na dziedzińcu Biblioteki Elbląskiej. Swoje warsztaty rozłożyli tam rekonstruktorzy ze skansenu „Wioska ginących zawodów” z Koronowa, a o przekąski zadbało Towarzystwo Naukowe Pruthenia.
Na kartach powieści „Chłopi” przewija się postać kowala – zięcia Boryny. Cały czas myślał w jaki sposób powiększyć swój majątek. Kowal we wsi był niezbędny, ale też był to zawód, na którym można było się dorobić. Na bibliotecznym dziedzińcu nie mogło zabraknąć paleniska, kowadła, miecha kowalskiego. Rola wiejskiego kowala była stosunkowo szeroka: wytwarzał przedmioty z żelaza, podkuwał konie i wyrywał bolące zęby.
- To była ciężka praca, ówczesny kowal miał tylko młotek, kowadło i własne mięśnie. Także samo wytapianie żelaza było trudniejsze, ze względu na niższą temperaturę, w porównaniu do dzisiejszej, jaką wówczas uzyskiwano – mówił Józef Przytarski odgrywający rolę kowala w Wiosce Ginących Zawodów.
Tuż obok swój warsztat rozłożył Marek Przytarski, który wytwarzał świece.
- Jedną świecę robi się około dwóch godzin – mówi Marek Przytarski , kolejny raz polewając wosk pszczeli. - Z jednej strony to bardzo lekka praca, a z drugiej wymagająca cierpliwości. Świeca musi zwyczajnie ładnie wyglądać z każdej strony, dlatego ciągle polewam je woskiem.
Oglądamy dawne żelazka „z duszą”, przedmioty, które wyszły z kowalskiej kuźni, młynki do kawy, sierpy, żarna, maszynki do palenia zboża na kawę... Rzucamy okiem na nożyce do strzyżenia owiec.

- Trzeba było mieć wprawę, aby się nimi posługiwać – zdradza Marzena Przytarska. - Trzeba powiedzieć wprost: kiedyś los rolnika był ciężki. Ścinanie zboża przy pomocy sierpa trwały kilkanaście dni.
Obok zwiedzający własnoręcznie wyplatają linki. „Zakład powroźniczy” cieszy się dużym zainteresowaniem dzieci i dorosłych.
- Najłatwiej tę pracę wykonuje się w dwie osoby, dzięki temu możemy zrobić stosunkowo długi kawałek sznurka lub linki – zdradza Jeremiasz Przytarski. - Takie urządzenie nazywane „jaskółką” wkładamy pomiędzy linki, a potem wystarczy zakręcić. W zależności o tego, jaką linę chcemy wyprodukować używamy różnych rodzajów jaskółek, dzięki temu powróz wychodzi ładny i prosty.
A po pracy pora na ząb. Przy czym od razu zauważamy, że głód w czasach opisanych przez Władysława Reymonta był zjawiskiem powszechnym. Jadło się mało i raczej monotonnie.
- To były bardzo proste posiłki: np. kasze lub ziemniaki z zsiadłym mlekiem. Jedli rzadkie zupy, polewki. Dużo czasu zajmowało nie tyle przygotowanie posiłku, co zdobycie składników. Na przednówku, kiedy jedzenia brakowało, jedzono pokrzywy, mlecz... To co dziś uchodzi za zdrową kuchnię, w przeszłości było pożywieniem biedoty. Mięsa i wędlin na co dzień nie było. Nawet jajek, które gospodyni wolała sprzedać, aby za zarobione pieniądze kupić inne rzeczy niezbędne w gospodarstwie. – mówi Alicja Dobrosielska z Towarzystwa Naukowego Pruthenia. - Trzeba powiedzieć, że jedzenia było mało. Cała rodzina jadła z jednej miski, każdy musiał się zadowolić kilkoma łyżkami. Bardzo często ludzie byli zwyczajnie głodni.
W sobotę menu było bardziej odświętne. Odwiedzający biblioteczny dziedziniec zostali zaangażowani w robienie pierogów z kapustą i grzybami lub do wyboru z twarogiem. A na deser zaserwowano podpłomyki.