UWAGA!

Armenia na biało

 Elbląg, Armenia na biało
fot. nadesłane

- A może byście chcieli bimbru? – pada pytanie. – Nie, nie! – odpowiadamy. –Ale to czacza, musicie spróbować! I już widzę jak jego żona gdzieś biegnie i za moment wraca. Na ladzie lądują trzy stakany i butelka. Po chwili słychać charakterystyczny dźwięk pełnego szkła obijającego się o siebie - tak o kolejnej części przygód w ramach projektu Motogóry - Kaukaz 2013 pisze Tomasz Sulich. Zobacz zdjęcia.

Z racji kiepskich prognoz pogodowych postanawiamy z Gruzji uciec na południe, do Armenii. Z Tbilisi to niemal rzut kamieniem. Całkiem sprawnie idzie nam na granicy, a tuż za nią atakują nas naganiacze, którzy twierdzą, że musimy wykupić obowiązkowe ubezpieczenie na motocykle. Z ciekawości patrzymy w nasze „zielone karty” i ze zdziwieniem spostrzegamy, że nie ma tam ani Armenii, ani Gruzji. No cóż, skoro jednak na granicy nikt nam niczego nie zarzucił, nie będziemy wydawać pieniędzy bez potrzeby. Już w Gruzji przyciągała uwagę ciągle żywa radziecka motoryzacja, w Armenii jest tego zdecydowanie więcej i w zdecydowanie bardziej dojrzałym wieku. Co i rusz mijało się również łady, wołgi, gazy, krazy, ziły, moskwicze i inne perełki.
       Jedziemy malowniczo położoną drogą wzdłuż wąwozu, w którym płynie rzeka Debed. Po drodze mijamy kilka miejscowości, które przy pochmurnej pogodzie robią lekko niekomfortowe wrażenie. Sporo tu bowiem pustostanów po jakiś fabrykach, kopalniach. Powoli zapada zmrok więc zjeżdżamy z asfaltowej drogi i szutrami podjeżdżamy nieco do góry, gdzie na łące rozbijamy namiot. Noc mija w spokoju. Rano - kiedy leżymy w namiocie - do naszych uszu dochodzi miarowe, delikatne stukanie w tropik. Ernest wychyla głowę na zewnątrz i… widzi śnieg. Zielona trawa nabrała już białego koloru, motocykle też powoli chowają się pod białą pierzyną. Szybko pakujemy graty i kierujemy się do głównej drogi z naiwną nadzieją, że niżej padać nie będzie. Niestety jest zupełnie inaczej. Co więcej pada coraz mocniej. Jedziemy 40 km/h zachowując maksimum skupienia. Po dwóch godzinach takiej tułaczki, gdzie niewiele widać i robi się coraz zimniej stajemy w przydrożnym zajeździe. Zdecydowanie potrzebny nam ciepły czaj, a i śniadanie by się przydało. Jesteśmy tu sami, co chwilę tylko przychodzi gospodyni sprawdzić czy jeszcze siedzimy. Za oknem sypie, klimat zbliżony do Bożego Narodzenia w Zakopanem. Spędzamy tu dobre 3-4 godziny. W końcu decydujemy się na dalszą jazdę. Ubieramy na siebie wszystko co mamy i ruszamy. Po kilkudziesięciu kilometrach śnieg zamienia się w deszcz, potem ten też powoli zaczyna odpuszczać. Przejeżdżamy przez Erywań, w którym nie znajdujemy noclegu w pasującej nam cenie i szukamy skrawka ziemi na południe od miasta. Zjeżdżamy już po ciemku głęboko w pole. Rano budzi nas dźwięk ciężarówki. Wychylam się z namiotu i widzę ziła, a w nim trzech chłopaków. Pokazują, że zastawiamy im drogę na pole. Patrzę na pole a tam czeka 6 osób. W pierwszym momencie nie dociera do nas za bardzo, że mamy się zwinąć bo przeszkadzamy, zwłaszcza, że przed nami niemal na wyciągnięcie ręki, w porannym słońcu pręży się dumnie Ararat. Pierwszy raz widzimy cały szczyt, nieokryty chmurami. Góra wygląda naprawdę pięknie. Powoli zaczynamy się zbierać, bez pośpiechu, robiąc jeszcze kilka zdjęć. Chłopakom też jakoś to nie przeszkadza, kiedy widzą aparaty krzyczą, żeby i im zrobić zdjęcie. Po niecałej godzinie odblokowaliśmy przejazd. Nie wyobrażam sobie podobnego przebiegu takiej sytuacji gdzieś na polskim polu. Widły albo spotkanie z policją jawi mi się jako bardziej prawdopodobne.
       Kierujemy się do położonego nieopodal klasztoru Chor Wirap, jednego z najsłynniejszych w Armenii. Świątynia jest fantastycznie położona, stojąc na wzgórzu na tle potężnego Araratu, świętej góry Ormian przez zawiłości polityki leżącej od lat na terytorium Turcji. Jak to zwykle bywa z miejscami „najsłynniejszymi” Chor Wirap jest nieco przeludniony, bo zatrzymały się tu ze trzy wycieczki autobusowe. Dlatego po szybkim zwiedzaniu ruszamy dalej. Boczną drogą kierujemy się na wschód. Powoli wspinamy się coraz wyżej wyżyny armeńskiej, a widoki cieszą coraz bardziej. Deszczowe chmury uciekły na południe w kierunku Karabachu i w końcu pogoda zaczyna nam sprzyjać. Tuż za miejscowością Areni skręcamy na drogę, która pięknym wąwozem prowadzi nas do kolejnego popularnego miejsca pielgrzymkowego – klasztoru Noravank. Malowniczo położony - pośród czerwonych skał - XIII wieczny klasztor, słynie z dwukondygnacyjnego kościoła Matki Boskiej, do którego prowadzą wąziutkie schody. Oczywiście tu też docierają wycieczki autobusowe, a tłok zawsze psuje klimat miejsca. W tej części Armenii na małej przestrzeni znajduje się kilkanaście monastyrów, kościołów czy twierdz także jest co robić. Za małą wioską Vernashen asfalt przechodzi w szutrową drogę, która dosyć szybko zaczyna wić się w górę. Tu autobusy nie wjadą na pewno! Droga stawia przed nami pewne wymagania, jest kamieniście, mokro a zakręty zawijają niemal w miejscu. Za to wynagradza nam to górską ciszą, spokojem i pięknymi panoramami. Po jakimś czasie docieramy do ruin monastyru Spitakavor i wiemy już, że tu będzie nasz obóz. Właśnie takich miejsc szukamy, pełnych ciszy, spokoju, gdzie panuje niesamowita atmosfera niezakłócona tabunem mniej lub bardziej zainteresowanych ludzi i błyskiem setek fleszy. Rozbijamy namiot obok - leżącego na zboczu góry Teksar, na wysokości 2500 m n.p.m. - monastyru. To zdecydowanie jedno z takich miejsc, w których można nic nie robiąc spędzić naprawdę dużo czasu.
       Ranek jest dosyć mroźny, z początku próbujemy piąć się jeszcze wyżej, jednak kiedy docieramy do linii śniegu i widzimy, że droga wciąż idzie do góry – odpuszczamy. Nasz kolejny cel to twierdza Smhateberd. Droga do niej jest jeszcze bardziej offroadowa niż ta, którą jechaliśmy poprzedniego dnia. W tym momencie cieszę się, że kufry i zbędny ekwipunek zostawiłem w hostelu Opera w Tbilisi. Z całym dobytkiem byłoby zdecydowanie trudniej. Z powstałej na początku V wieku twierdzy nie zostało więcej niż mur zarysowujący jej kształt. Trzeba jednak przyznać, że wybudowano ją w fantastycznym miejscu z pięknym widokiem na okolice i klasztor Tsakhatskar, ledwo widoczny w oddali nasz kolejny cel. I ponownie pełnymi kolein, kamieni i zakrętów drogami jedziemy do miejsca, w którym aż chce się siedzieć i delektować atmosferą gór i zapomnianej mistyki dawnego klasztoru. Także spędzamy tu trochę czasu ciesząc się brakiem pędu i konieczności robienia czegokolwiek.
       Postanawiamy jechać nad Sewan i tam szukać kolejnego noclegu. Po drodze w poszukiwaniu ruin karawanseraju Lernantsk trafiamy do leżącej na uboczu, zapomnianej wioski. Jest tam jednak sklep, a my potrzebujemy kilku rzeczy. W środku wita nas sprzedawca i jego znajomy, wyraźnie zainteresowani nietypowymi gośćmi. Kupujemy to co nam potrzebne i już mamy wychodzić.
       - A może byście chcieli bimbru? – pada pytanie. – Nie, nie! – odpowiadamy.
       –Ale to czacza, musicie spróbować! I już widzę jak jego żona leci gdzieś i za moment wraca. Na ladzie lądują trzy stakany i butelka. Po chwili słychać charakterystyczny dźwięk pełnego szkła obijającego się o siebie. Zgłaszamy jeszcze ostatni formalny sprzeciw:
       - Ale jak my pojedziemy, przecież policja?
       Dostajemy zapewnienie, że to żaden problem, a poza tym najbliższa policja jest nad Sewanem. Co więcej sprzedawca mówi, że nie mamy tam po co jechać, bo zimno i pada. Lepiej jak zatrzymamy się w oddalonym o kilkanaście kilometrów karawanseraju Selim, gdzie znajdzie się i miejsce na namiot i źródło wody.
       - No a wieczorem my weźmiemy wódkę i jedzenie i do was przyjedziemy – dodaje na koniec.
       Także jesteśmy umówieni na wieczór. Bierzemy zakupy, podarowaną butelkę czaczy (kaukaski bimber z winogron – 50-70%) i ruszamy.
       Pochodzący z 14 wieku zajazd dla karawan, leżący na przełęczy, na wysokości 2410 m n.p.m. tej nocy znowu posłużył strudzonym podróżnym, którzy po dniu pełnym przygód i wieczorze pełnym życzliwości i dobrych ludzi, rozbili w nim swój namiot i schowali swoje rumaki aby wypocząć niczym dawni kupcy.

 


       Pomimo nadesłanych nam z Polski niekorzystnych prognoz ruszamy nad Sewan. Z przełęczy pniemy się jeszcze do góry aby wyjechać na rozległą równinę, gdzie jedziemy otoczeni zimowymi krajobrazami w pięknym ale nie dającym ciepła słońcu. Sewan wygląda fantastycznie, jego głęboki morski kolor i leżące na drugim brzegu zabielone śniegiem góry cieszą oko. Po drodze zatrzymujemy się tylko dwa razy, przy małym kościółku i przy monastyrze Hayravank. Dalej kierujemy się na Erywań. Kiedy zbliżamy się do miasta na horyzoncie ukazuje się Ararat, czuwający nad stolicą ormiańskiego państwa. W mieście poświęcamy kilka godzin na wysłanie pocztówek, bo już długo z tym zwlekaliśmy. Ruszamy na Eczmiadzyn, zwany też ormiańskim Watykanem i… przejeżdżamy go kompletnie nie zainteresowani. Znowu – nie tego szukamy. Ostatni rzut oka na Ararat z tyłu i Aragac przed nami i jedziemy w kierunku gruzińskiej granicy. Po drodze jeszcze jeden nocleg w krainie chaczkarów i kolejnego dnia ponownie meldujemy się w Hostelu Opera w Tbilisi.
      
       Chcesz wiedzieć więcej? Zajrzyj na stronę projektu.
      
      

Patronat medialny nad wyprawą objęła Elbląska Gazeta Internetowa portEl.pl

      
zrelacjonował Tomasz Sulich

Najnowsze artykuły w dziale Społeczeństwo

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
A moim zdaniem...
  • A ja chciałbym wiedzieć co oglądam? Chyba przy tych fotkach, informacja, że to "Armenia na biało" to za mało. Paterek. PS. Oczywiście przy niezaprzeczalnej urodzie tych fotek!!! A motorki to mam w tzw. poważaniu!!!
  • jak masz motorki w powazaniu to nie czytaj relacji chlopakow,
Reklama