UWAGA!

Lech Augustyniak: Na boso i gumową piłką

 Elbląg, Lech Augustyniak
Lech Augustyniak (fot. Anna Dembińska)

-  Na mecze wyjazdowe jeździliśmy na pace Stara 25, wypożyczonego z Zakładów Wielkiego Proletariatu, gdzie były trzy rzędy ławek. Starsi zawodnicy mieli ten przywilej, że mogli na mecze zabierać żony lub narzeczone. Młodsi piłkarze podróż spędzali stojąc i trzymając się pałąków - tak Lech Augustyniak wspomina wyjazdy na mecze Polonii Elbląg. Z byłym piłkarzem Polonii i Olimpii wspominamy czasy jego piłkarskiej kariery. Zobacz zdjęcia z archiwum piłkarza.

- Jak zaczęła się Pana przygoda z piłką?

- Do Elbląga przyjechałem z rodzicami w maju 1947 r. jako kilkuletnie dziecko. Zamieszkaliśmy przy ul. Wiejskiej, skąd miałem bardzo blisko na piłkarskie boisko w parku Modrzewie. Mieliśmy dzielnicowe drużyny: Modrzewie, Królewiecka, Malborska, Za Kanałem i graliśmy. Mecz trwał do 24 zdobytych goli, przerwa po 12. Nic dziwnego, że te spotkania potrafiły trwać i sześć godzin. Trudniej było strzelić pierwsze dwanaście goli, potem zmęczenie brało górę i z drugą dwunastką było już łatwiej. Grało się przeważnie na bosaka i gumową piłką. Miałem taką, kosztowała wówczas 20 zł. Pierwszą „profesjonalną” piłkę sznurowaną mieliśmy dopiero w juniorach. Podeszwy trampek zszywało się dratwą, jak już się rozpadały. Przeważnie i tak graliśmy na boso. A jak nie graliśmy, to podpatrywaliśmy piłkarzy Sparty [klub sportowy przy Zakładach Wielkiego Proletariatu w Elblągu w latach 50. – przyp. SM] trenujących parku Modrzewie. W porównaniu z dzisiejszymi treningami, to była zupełna amatorka, ale to tylko taka dygresja. W każdym razie: boisko w Modrzewiu było nieogrodzone i my, dzieciaki podawaliśmy piłkarzom piłki, jak któryś za mocno strzelił podczas treningu strzeleckiego.

 

- Wtedy grali wszyscy. Pan jednak poszedł dalej.

- Na nasze mecze przychodził trener Sparty Henryk Babicz. I kiedyś zaproponował sześciu chłopakom z mojej dzielnicy, w tym mnie zapisanie się do trampkarzy Sparty. Różnie się potem losy naszej szóstki potoczyły, ale ja i Henryk Brajtenbach zagraliśmy już w składzie Olimpii z Legią Warszawa w Pucharze Polski jesienią 1966 r. Próbowałem też lekkiej atletyki: biegałem na 60 i 100 metrów u trenera Marka Glegoły, spróbowałem boksu. Ale piłka nożna wygrała bezapelacyjnie. Najpierw w trampkarzach Sparty, potem w juniorach Polonii. To tak naprawdę był ten sam klub, tylko Sparta przemianowała się na Polonię, kiedy już każdy klub w Polsce mógł nazywać się tak, jak chciał. Stadionem domowym Sparty, a później Polonii był stadion przy ul. Krakusa. Na początku nie było tam szatni, przebieraliśmy się przy schodach do szkoły. Z jednej strony my, z drugiej rywale. Jak już zbudowali te szatnie, to straszne były: bez prysznica, i tak musieliśmy się myć w domach. Szatnia w miarę prawdziwego zdarzenia, z prysznicami to powstała dopiero za czasów Olimpii, kiedy już Polonia połączyła się z Turbiną. Juniorzy Polonii to była najlepsza drużyna w tej kategorii wiekowej: Turbinę ogrywaliśmy chyba w każdym meczu. W lidze rywalizowaliśmy m. in. Arką Gdynia, Bałtykiem Gdynia, Lechią Gdańsk i Polonią Gdańsk.

 

- Szybko zadebiutował Pan w pierwszym zespole Polonii.

- Już w wieku 16 lat. Piłkarze Polonii byli ode mnie dwa razy starsi: W tej drużynie grali m.in. Ocipka, dwóch Kaniów, Pacześniak, Matuszewski. Nie mówiłem: "Stefan, podaj”, tylko "panie Stefanie". Stefan Ocipka jak już dostał piłkę, to mógł się kiwać w nieskończoność, podobnie jak grający dużo później Jerzy Stelina. Dwóch Grudzińskich, czterech Serwadczaków, Piotr Zawisza.

Polonia grała wówczas albo w A klasie [czwarty poziom rozgrywek – przyp. SM], albo poziom niżej. Graliśmy wtedy z Wisłą Tczew, Unią Tczew, Włókniarzem Starogard, Startem Starogard, Gryfem Wejherowo, Gedanią Gdańsk, rezerwami Lechii Gdańsk. Rywalizowaliśmy z zespołami z województwa gdańskiego. Na mecze wyjazdowe jeździliśmy na pace Stara 25, wypożyczonego z Zakładów Wielkiego Proletariatu, gdzie były trzy rzędy ławek. Starsi zawodnicy mieli ten przywilej, że mogli na mecze zabierać żony lub narzeczone. Młodsi piłkarze podróż spędzali stojąc i trzymając się pałąków. Pół godziny przed meczem robiliśmy postój po drodze i gdzieś w lesie mieliśmy rozgrzewkę. Po fuzji Turbiny z Polonią w grudniu 1959 r. powstała Olimpia, która na latem 1960 r. awansowała do III ligi. Początkowo była to liga wojewódzka, później międzywojewódzka. Pamiętam mecze przeciwko Andrzejowi Szarmachowi z gdańskiej Polonii. We Włókniarzu grał Kazimierz Deyna, przeciwko któremu miałem okazję grać dwa mecze. Jak już graliśmy w Lidze Międzywojewódzkiej, to poprawiły się nam warunki transportowe. Na początku jeździliśmy trochę lepszym typem Stara, a potem to już normalnie autobusem. Na dłuższe wyjazdy jeździliśmy dzień wcześniej, mieliśmy nocleg w hotelu i po meczu wracaliśmy.

 

- Jakie mecze wspomina Pan najlepiej?

- Legia Warszawa w Pucharze Polski w 1966 r. Wojskowi przyjechali wtedy w najsilniejszym składzie, w zasadzie tylko bez Jacka Gmocha, który był kontuzjowany. Do przerwy był bezbramkowy remis, ostatecznie przegraliśmy 0:2. Legia była wtedy w czołówce I ligi. Trenerem Olimpii był wówczas Witold Kamieński. Dobrze wspominam też mecz ze Startem Łódź w Pucharze Polski przed Legią. Start był wówczas drugoligowcem, Wygraliśmy 2:1, co też było niespodzianką. Sporo było takich meczów.

 

- W 1961 r. upomniało się o Pana wojsko.

- To też ciekawa sprawa. Trafiłem do jednostki w Elblągu i było ”dogadane”, że w treningach Olimpii nie będę uczestniczył, ale na mecze mogłem chodzić. Trenerem Olimpii był Aleksander Grudziński. Jako, że byłem przed przysięgą, to na stadion przyprowadzał mnie kapral, a po meczu odprowadzał do jednostki. Kilka meczów tak zagrałem. I wtedy kolega Wiesiek Lubecki, który był w wojsku rok wcześniej, dowiedział się, że ja w Elblągu służę w wojsku. Młodszym kibicom chcę przypomnieć, że wówczas kluby wojskowe brały wyróżniających się sportowców „w kamasze” do swoich drużyn, zespołów. Pierwszeństwo miała warszawska Legia, potem był Śląsk Wrocław, potem Zawisza Bydgoszcz, a tymi, co zostali, dzieliły się mniejsze kluby. W moim przypadku braniewska Zatoka. Pewnego pięknego dnia na zbiórce w koszarach okazało się, że mam broń i sprzęt oddać jakiemuś poborowemu z Braniewa, a sam trafiłem do czołgów. Do powiedzenia nie miałem nic, co najwyżej „tak jest”. Wszystko oczywiście było zrobione po to, żebym wzmocnił Zatokę. Oni grali wówczas w III lidze, ale w innej grupie niż Olimpia. Wynikało to z tego, że Braniewo było w województwie olsztyńskim.

 

- Jak było w Zatoce?

- Ściągnęli mnie w październiku, kiedy część drużyny wychodziła do cywila i trzeba było ich zastąpić. Graliśmy w III lidze. Trenerem był Czesław Staszczyński. W lutym pojechaliśmy na obóz do Sławna k. Koszalina i tam przygotowywaliśmy się do rundy wiosennej. Początek mieliśmy całkiem niezły: pięć zwycięstw z rzędu. Wtedy w Warmii Olsztyn grali Kupcewiczowie: późniejszy reprezentant Polski Janusz i jego brat Zbigniew. Z nami przegrali oba mecze. A trenerem był ich ojciec Aleksander. Na mecze do Polski przyjechała drużyna z Kaliningradu. Wygraliśmy wtedy z nimi 1:0, a ja zdobyłem bramkę na wagę zwycięstwa. Wtedy też zostałem powołanie do reprezentacji województwa olsztyńskiego, z Zatoki było nas tam pięciu. Warto też wspomnieć, że miałem okazję grać ze Zbigniewem Łowkisem z Pogoni Szczecin. Do Zatoki „trafił za karę”, po tym jak podpadł komuś w Zawiszy Bydgoszcz.

  Elbląg, elbląscy piłkarze, z archiwum Lecha Augustyniaka
elbląscy piłkarze, z archiwum Lecha Augustyniaka

 

- Po wojsku powrót do Olimpii.

- W Zatoce dograliśmy rundę jesienną do końca i wróciliśmy każdy do siebie. Ja do Olimpii, która grała wówczas w III lidze. W Lidze Międzywojewódzkiej dostawaliśmy już premie za zwycięstwo. Za wyjazdowe: 100 zł, porażka była „darmowa”. Moja przygoda z pierwszą drużyną skończyła się wraz z przyjściem Wojciecha Łazarka, który ściągnął kilku piłkarzy ze sobą. I część z nas musiała ustąpić im miejsca i przejść do rezerw. 

 

- Potem był Mlexser.

- Po zakończeniu kariery piłkarskiej w Olimpii zaproponowano mi posadę trenera w B klasowym wówczas Mlekserze. Prowadziłem tę drużynę 6 lat. Największym sukcesem był awans do A klasy. Stadion Mleksera był w parku Modrzewie, a zaplecze sanitarne, szatnie było w „Budowlance”. Prezesem klubu był niedawno zmarły Józef Zając, który jednocześnie był prezesem elbląskiej mleczarni. Zespół tworzyli doświadczeni piłkarze, którzy z jakiś przyczyn „nie łapali się” do Olimpii. Moją karierę piłkarską zakończyła kontuzja łękotki. Gdy ją zaleczyłem, to na ławce trenerskiej w Mlekserze siedział już Witold Kamiński. Dziś siedzę na trybunie i mogę tylko dopingować. W przypadku Olimpii to nie wiadomo, jak się ten sezon skończy...

 

- Dziękuję za rozmowę.

rozmawiał Sebastian Malicki

Najnowsze artykuły w dziale Sport

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
Reklama