Na portalach internetowych odbywa się ostatnio uprzejma wymiana zdań na mój temat. Niewątpliwie zacne persony gorączkują się, że „babsko pyskuje na konkurencyjnym serwisie”, „trudno się doczekać, kiedy zajmie się nią prokurator” , „ta pani mataczy”, „Kasprzycka trwoni kasę” i inne.
Jeśli ktoś sądzi, że to mowa nienawiści PiS – jest w błędzie. Nawet PiS w swoim szaleństwie uszczęśliwiania obywateli przez decydowanie za nich o wszystkim, nie wpadł jeszcze na pomysł, by odebrać ludziom prawo do wypowiedzi i do obrony oraz wyręczać niezawisłe sądy w ferowaniu wyroków. To jedynie wyrażana językiem miłości i pokoju manifestacja wierności, zaufania i entuzjazmu dla naszej lokalnej władzy. Władzy pochodzącej przecież z opcji walczącej o poszanowanie prawa i zasad demokracji.
Ta zadziwiająca sprzeczność spowodowała, że przypomniał mi się eksperyment prof. Philipa Zimbardo przeprowadzony w 1971 roku na Uniwersytecie Stanforda. Wyselekcjonowaną grupę studentów podzielono wówczas losowo na dwie części – jedna miała odgrywać rolę więźniów, druga strażników więziennych. Zaplanowany na trzy tygodnie eksperyment został przerwany już po sześciu dniach z powodu tego, co się stało z jego uczestnikami. Część strażników starała się być surowa, lecz sprawiedliwa, niektórzy mieli nawet na celu dobro więźniów, natomiast największa grupa znalazła satysfakcję w ich torturowaniu. Więźniowie też reagowali różnie. Niektórzy przeciwstawiali się przemocy i poniżaniu. Czterech doznało załamania psychicznego. Pozostali stali się „dobrymi więźniami”, którzy wykonywali każdy rozkaz strażników.
Instrukcje dla strażników i więźniów były bardzo ogólne, więźniowie dostali numery, a strażnicy byli po prostu władzą. Zimbardo starał się pokazać, że zwykli, zdrowi psychicznie ludzie (przed zakwalifikowaniem do eksperymentu byli badani) skłonni są do największego okrucieństwa, kiedy stają się anonimowi i mogą traktować innych przedmiotowo. Kluczowe znaczenie miała właśnie anonimowość, tak jak w przywołanej powyżej wymianie myśli.
Na długie lata wnioski z tego eksperymentu umożliwiły zdejmowanie z ludzi odpowiedzialności za wszelkie niecne czyny, przenosząc ciężar tej odpowiedzialności na rozwiązania systemowe i sytuację, w jakiej się znaleźli. Mimo że dr Christina Maslach zanegowała moralną stronę eksperymentu jeszcze podczas jego trwania, dopiero badania francuskiego dokumentalisty Thibaulta Le Texier w 2013 roku wykazały, że prawdopodobną przyczyną brutalizacji zachowań strażników był wpływ samych badaczy, a nie tylko stworzonej przez nich sytuacji. Niektórzy uważają dzisiaj, że to sam Zimbardo tak wczuł się w rolę dyrektora więzienia, że zapomniał o obiektywizmie badawczym i nakłaniał strażników do brutalizacji działań.
Mam wrażenie, że życie zafundowało nam dzisiaj udział w podobnym eksperymencie – symulowanego autorytaryzmu samorządowego. Jak wielu innym przypadła mi w nim rola więźnia. Chcąc zachować zdrowie psychiczne, szybko zaczęłam się buntować. Mimo wątpliwości pozostałam w więzieniu tyle, ile uważałam za konieczne, by skończyć to, co zaczęłam. Jednak wiele osób musi nadal trwać w miejscu. Uzależnione od kaprysów i humoru władzy, starają się po prostu przetrwać. Wykonują wszelkie polecenia nie mając świadomości, że stają się powoli dobrymi więźniami. A normalni, inteligentni i często dobrzy z natury ludzie, którzy znaleźli się po stronie mocy, usprawiedliwiają swoje działania lub zaniechania, zatracają osobowość, ponieważ czują się zobowiązani do odgrywania roli, jaką im wyznaczono. Wszystko by spełnić - wyimaginowane nawet - oczekiwania swoich przywódców.
Po zakończeniu eksperymentu jego uczestnicy byli uważnie obserwowani przez grupę psychologów. Przez pierwszy rok prowadzono terapie indywidualne oraz grupowe, a przez kolejne dziesięć lat utrzymywano kontakt telefoniczny i listowny. Ostatecznie eksperyment nie wpłynął negatywnie na ich życie. Po jego zakończeniu wyszli ze swoich ról, zdjęli mundury i wrócili do normalnego życia.
Nasz elbląski eksperyment samorządowego autorytaryzmu też kiedyś minie. Szkoda, że nie czuwa nad nami grono psychologów. Musimy radzić sobie sami. Może niektórzy z nas, którzy dzisiaj muszą pogodzić się z rolą więźniów, wyjdą z tego nieco osłabieni psychicznie, z obniżonym poczuciem swojej wartości i godności, ale będą spokojnie dalej żyć. Gorsza perspektywa przed tymi, którzy dzisiaj nadużywają swojej siły i pozycji.
Na szczęście nawet 72% głosujących wyborców nie zmieni faktu, że jednak żyjemy w systemie demokratycznym - choć jak widać, nawet najlepszy system nie ochroni ludzi przed nimi samymi. Jeżeli więc coś mnie w tym wszystkim dziwi, to wytaczanie wielkich armat na jedną brzęczącą muchę. Bo po pierwsze - naprawdę trudno trafić muchę kulą armatnią, za to przy okazji sobie samemu można szkód narobić. Po drugie – nawet jeśli irytująca, to mucha nadal pozostaje jedną, nieszkodliwą muchą. Chyba że to przejęty styl działania pewnego bohaterskiego milicjanta. Przez pół roku rozpracowywał bandę terroryzującą całe miasto. Mimo że bandyci byli bardzo przebiegli, w końcu ich namierzył. Sam jeden się z nimi rozprawił i tak im dołożył, że aż im kredki z tornistrów powypadały. No, ale to jest właśnie prawo pięści.