
Kilkudziesięciu artystów, dziesiątki litrów farby, dwóch potencjalnie kucających narkomanów, jedna interwencja policji – trudno jest zamknąć trzy dni elbląskiego Street Artu w liczbach. Specyficzną cechą sztuki tworzonej na ulicy jest to, że już w trakcie powstawania dzieła następuje interakcja z widzem. Spójrzmy na imprezę, która odbyła się w dniach 1–3 maja, oczami uczestnika wydarzeń – Adama Kożuchowskiego.
Za nami druga edycja Street Artu w Elblągu. Przez trzy dni pięćdziesięcioro czworo uczestników imprezy – artystów, organizatorów i uczniów Liceum Plastycznego w Gronowie Górnym – ingerowało w miejską przestrzeń farbami, sprayem, cementem i własnym ciałem. Drugi raz to chyba jeszcze nie tradycja, ale z pewnością krok w stronę oswojenia miasta ze sztuką ulicy, która chciałaby towarzyszyć swoim odbiorcom na co dzień, a nie tylko od święta i po wykupieniu biletu, czego większość ludzi nie robi albo wcale, albo robi bardzo rzadko.
Wielkie miasta do street artu zdążyły się już przyzwyczaić. Do Elbląga ściągnęli go Aleksandra Matulewicz z LP w Gronowie Górnym i Wojtek Koykos trochę dlatego, że sami się sztuką zajmują, a trochę z podszytego zazdrością wobec metropolii lokalnego patriotyzmu: żeby było tak, jak w Warszawie, Łodzi albo Gdańsku. Street art jest spontaniczny, tani i nie wymaga ani wielkich nazwisk, ani oswojonej z artystyczną modą publiczności. Może tylko trochę tolerancji i ciekawości świata. Poza tym podobna impreza w wielkim mieście mogłaby objąć kilka ulic albo jedną dzielnicę, natomiast ta zorganizowana przez Matulewicz i Koykosa pod patronatem Centrum Spotkań Europejskich Światowid rozlała się praktycznie na cały Elbląg.
Pod Katedrą Filip Gawiliński i jego uczniowie z LP w Gronowie wystawili żywe obrazy: „Damę z łasiczką”, „Lekcję anatomii dr. Tulpa” i „Portret małżonków Arnolfinich”. W parku Mickiewicza powstało kilkanaście murali i niewielka rzeźba pomysłu Wojtka Linkiewicza z LP w Gronowie, wykonana pod kierunkiem Zbigniewa Chrostka. W centrum na ścianach kamienic malowali Adam X z grupy Masmix i Krzysztof Wróblewski. Skwer przed pomnikiem ofiar Grudnia 70’ pokryły chodnikowe iluzje uczennic Dominiki Lewickiej i Romy Jaruszewskiej. Podążając trasą gry miejskiej, zorganizowanej przez Dagmarę Janik i Martę Karaś, można było zwiedzić pół miasta.
Wszystkie te miejsca Ola Matulewicz w trakcie trzech dni imprezy objechała busem kierowanym przez stoickiego pana Stasia kilkadziesiąt razy. Trzeba było porozwozić na miejsce artystów oraz sprzęt do malowania, rysowania, rzeźbienia i happeningów, a potem jeszcze zabierać twórców na obiad, a czasem też na siusiu. Oczywiście artyści okazali się najbardziej oporni: chaotyczni, zapominalscy i niepunktualni. Nic dziwnego, że Matulewicz narzeka na chaos – w końcu jest tu szefem – ale też natychmiast zastrzega, że w gruncie rzeczy najbardziej lubi właśnie obserwować proces twórczy, organizować pracę artystów.
Twórczy bałagan obserwowali też przechodnie, stali lokatorzy parkowych ławeczek, właściciele piesków i młodzi rodzice. Różnie z tym bywało: naturalnie najbardziej podobało się dzieciom, które bez żenady prosiły o pożyczenie farb i sprayów, żeby obok pracowicie tworzonych przez trzy dni murali w pięć minut domalować kilka liter lub ludzika.
Na wygląd polskich miast, zwłaszcza tych mniejszych, narzekają wszyscy. Na zaniedbanie, na brud, szarzyznę i odpadający tynk. Na to, że przykro na nie patrzeć i smutno po nich chodzić. Street art ożywia tę przestrzeń i wypełnia ją czymś innym, choć czasem prowokującym. Ten aspekt z pewnością trafia do przekonania wielu mieszkańców, choć dla niektórych sztuka na chodniku to wciąż po prostu bohomazy – także dla tych, którzy natknęli się na malujących na murach w trakcie tegorocznego Street Artu w Elblągu. Czasem bywa nawet niebezpiecznie: przeciw jednej z opiekunek uczennic LO w Gronowie, które skwer przed pomnikiem ofiar Grudnia 70’ pokrywały kolorową „chodnikową iluzją” zbulwersowany przechodzień wezwał policję. Natomiast pan przyglądający się z ławki pracy uczniów Zbigniewa Chrostka nad rzeźbą w parku Mickiewicza po kilku godzinach przestraszył się, że w miejscu, gdzie rzeźba powstawała zbierają się okoliczni narkomani i teraz będą się mogli za nią chować. Nauczyciel bał się raczej, że uczniowie po prostu nie poradzą sobie z pracą, w końcu on sam, artysta z wieloletnim stażem, miał problemy z proporcjami składników do zaprawy murarskiej. Ale poradzili sobie i powstało dzieło, za którym od biedy mogą kucnąć sobie ze dwie chude osoby.
Póki co, kolorowe ryby na skwerze przed pomnikiem ocalały, i to mimo interwencji policji. Ale już z pozostałościami po zeszłorocznej edycji Street Artu bywa różnie. Karolina Siwilewicz narzeka, że po jej muralu z poprzedniego roku nie zostało prawie nic: trochę odpadło wraz z tynkiem, a trochę zamalowali graficiarze. Zresztą już po pierwszym dniu tegorocznego malowania w parku Mickiewicza okoliczni kibice żalili się, że artyści zamalowali kilka ich haseł i obiecywali zemstę.
Adam X, który pokrywał ścianę kamienicy w centrum swoją „Marchewką z groszkiem” tak długo, aż skończyła mu się zielona farba (wbrew pozorom – to ta od groszku), widzi też inne niebezpieczeństwo. Przybrało ono postać ojca bawiącego się nieopodal pracującego artysty kilkulatka, który na pytanie synka „A co ten pan maluje?” odparł pewnym tonem: „Nic nie maluje. Zamalowywuje graffiti”. Adam X wolałby, żeby street art nie kojarzył się ludziom z akcją porządkowania zanidebanej przestrzeni, tylko ze sztuką, która z porządkiem i czystością niewiele ma wspólnego. Jego zdaniem street art powinien pozostać brudny i spontaniczny, a nie dekoracyjny.
Niewątpliwie, w wielu miastach street art przeszedł taką właśnie ewolucję: od artystycznej partyzantki miejskiej do mniej lub bardziej lukratywnych, reprezentacyjnych, wielkoformatowych i dekoracyjnych dzieł na zamówienie samorządów i instytucji. Jaki będzie w Elblągu, to zależy od kolejnych edycji.
Wielkie miasta do street artu zdążyły się już przyzwyczaić. Do Elbląga ściągnęli go Aleksandra Matulewicz z LP w Gronowie Górnym i Wojtek Koykos trochę dlatego, że sami się sztuką zajmują, a trochę z podszytego zazdrością wobec metropolii lokalnego patriotyzmu: żeby było tak, jak w Warszawie, Łodzi albo Gdańsku. Street art jest spontaniczny, tani i nie wymaga ani wielkich nazwisk, ani oswojonej z artystyczną modą publiczności. Może tylko trochę tolerancji i ciekawości świata. Poza tym podobna impreza w wielkim mieście mogłaby objąć kilka ulic albo jedną dzielnicę, natomiast ta zorganizowana przez Matulewicz i Koykosa pod patronatem Centrum Spotkań Europejskich Światowid rozlała się praktycznie na cały Elbląg.
Pod Katedrą Filip Gawiliński i jego uczniowie z LP w Gronowie wystawili żywe obrazy: „Damę z łasiczką”, „Lekcję anatomii dr. Tulpa” i „Portret małżonków Arnolfinich”. W parku Mickiewicza powstało kilkanaście murali i niewielka rzeźba pomysłu Wojtka Linkiewicza z LP w Gronowie, wykonana pod kierunkiem Zbigniewa Chrostka. W centrum na ścianach kamienic malowali Adam X z grupy Masmix i Krzysztof Wróblewski. Skwer przed pomnikiem ofiar Grudnia 70’ pokryły chodnikowe iluzje uczennic Dominiki Lewickiej i Romy Jaruszewskiej. Podążając trasą gry miejskiej, zorganizowanej przez Dagmarę Janik i Martę Karaś, można było zwiedzić pół miasta.
Wszystkie te miejsca Ola Matulewicz w trakcie trzech dni imprezy objechała busem kierowanym przez stoickiego pana Stasia kilkadziesiąt razy. Trzeba było porozwozić na miejsce artystów oraz sprzęt do malowania, rysowania, rzeźbienia i happeningów, a potem jeszcze zabierać twórców na obiad, a czasem też na siusiu. Oczywiście artyści okazali się najbardziej oporni: chaotyczni, zapominalscy i niepunktualni. Nic dziwnego, że Matulewicz narzeka na chaos – w końcu jest tu szefem – ale też natychmiast zastrzega, że w gruncie rzeczy najbardziej lubi właśnie obserwować proces twórczy, organizować pracę artystów.
Twórczy bałagan obserwowali też przechodnie, stali lokatorzy parkowych ławeczek, właściciele piesków i młodzi rodzice. Różnie z tym bywało: naturalnie najbardziej podobało się dzieciom, które bez żenady prosiły o pożyczenie farb i sprayów, żeby obok pracowicie tworzonych przez trzy dni murali w pięć minut domalować kilka liter lub ludzika.
Na wygląd polskich miast, zwłaszcza tych mniejszych, narzekają wszyscy. Na zaniedbanie, na brud, szarzyznę i odpadający tynk. Na to, że przykro na nie patrzeć i smutno po nich chodzić. Street art ożywia tę przestrzeń i wypełnia ją czymś innym, choć czasem prowokującym. Ten aspekt z pewnością trafia do przekonania wielu mieszkańców, choć dla niektórych sztuka na chodniku to wciąż po prostu bohomazy – także dla tych, którzy natknęli się na malujących na murach w trakcie tegorocznego Street Artu w Elblągu. Czasem bywa nawet niebezpiecznie: przeciw jednej z opiekunek uczennic LO w Gronowie, które skwer przed pomnikiem ofiar Grudnia 70’ pokrywały kolorową „chodnikową iluzją” zbulwersowany przechodzień wezwał policję. Natomiast pan przyglądający się z ławki pracy uczniów Zbigniewa Chrostka nad rzeźbą w parku Mickiewicza po kilku godzinach przestraszył się, że w miejscu, gdzie rzeźba powstawała zbierają się okoliczni narkomani i teraz będą się mogli za nią chować. Nauczyciel bał się raczej, że uczniowie po prostu nie poradzą sobie z pracą, w końcu on sam, artysta z wieloletnim stażem, miał problemy z proporcjami składników do zaprawy murarskiej. Ale poradzili sobie i powstało dzieło, za którym od biedy mogą kucnąć sobie ze dwie chude osoby.
Póki co, kolorowe ryby na skwerze przed pomnikiem ocalały, i to mimo interwencji policji. Ale już z pozostałościami po zeszłorocznej edycji Street Artu bywa różnie. Karolina Siwilewicz narzeka, że po jej muralu z poprzedniego roku nie zostało prawie nic: trochę odpadło wraz z tynkiem, a trochę zamalowali graficiarze. Zresztą już po pierwszym dniu tegorocznego malowania w parku Mickiewicza okoliczni kibice żalili się, że artyści zamalowali kilka ich haseł i obiecywali zemstę.
Adam X, który pokrywał ścianę kamienicy w centrum swoją „Marchewką z groszkiem” tak długo, aż skończyła mu się zielona farba (wbrew pozorom – to ta od groszku), widzi też inne niebezpieczeństwo. Przybrało ono postać ojca bawiącego się nieopodal pracującego artysty kilkulatka, który na pytanie synka „A co ten pan maluje?” odparł pewnym tonem: „Nic nie maluje. Zamalowywuje graffiti”. Adam X wolałby, żeby street art nie kojarzył się ludziom z akcją porządkowania zanidebanej przestrzeni, tylko ze sztuką, która z porządkiem i czystością niewiele ma wspólnego. Jego zdaniem street art powinien pozostać brudny i spontaniczny, a nie dekoracyjny.
Niewątpliwie, w wielu miastach street art przeszedł taką właśnie ewolucję: od artystycznej partyzantki miejskiej do mniej lub bardziej lukratywnych, reprezentacyjnych, wielkoformatowych i dekoracyjnych dzieł na zamówienie samorządów i instytucji. Jaki będzie w Elblągu, to zależy od kolejnych edycji.
Adam Kożuchowski