„Pacjentko, nie przeszkadzaj ginekologowi w pracy. Wejdź, zapłać i wyjdź” – takie tabliczki powinni wieszać przy niektórych elbląskich gabinetach.
Praca lekarza musi być straszną katorgą. Wydaje się, iż większość medyków pracuje w tym zawodzie za jakieś straszne grzechy, które popełnili jeszcze ich przodkowie. Zwłaszcza specjalizacja ginekologiczna musi być strasznie wyczerpująca. Doszło do tego, że nawet w prywatnych gabinetach nie kryją oni znudzenia i awersji do pacjentów.
Za 10 minut pracy kasują nawet 100 zł i to jest wersja bez zbytecznej uprzejmości (swoją drogą. dlaczego nie mają kas fiskalnych?). Strach pomyśleć, ile kazaliby sobie płacić, gdyby obdarzali każdego pacjenta uśmiechem, życzliwością i z cierpliwością słuchali, co się do nich mówi. Jednak komu uda się wysupłać tę stówkę i tak ją wyda w prywatnym gabinecie, bo do przychodni już w ogóle lepiej nie wchodzić. Tam to dopiero można się nadziać na zły humorek pana/pani doktor.
Poczekalnia w Poradni K. Miejsce równie stresujące jak to przed gabinetem stomatologa. Siedzą: starsza pani, kobieta ok. lat 30 i dwie ciężarne. Otwieram drzwi do rejestracji i już czuć przyjazną atmosferę. Za biurkiem średnio zadbana pielęgniarka wypisuje jakieś papiery i w ogóle nie zauważa mojego wejścia, nieśmiałe „Dzień dobry!” rozpłynęło się w powietrzu i ślad po nim zaginął. Po dłuższej chwili próbuję znowu:
– Przepraszam…
– Poczeka chwilę. Nie widzi, że piszę – padło w uprzejmej odpowiedzi.
Już w tej chwili człowiek ma dość. Ale co było robić. Poczekałam, aż pani skończy. Załatwiłam formalności i dołączyłam do ponurego kręgu w poczekalni.
Co jakiś czas zza drzwi słychać było: Następna! I tak przyszła moja kolej. Pan doktor był chyba w wyjątkowo podłym nastroju. Nawet fartucha nie miał, bo gorąco… Już sam fakt mojej obecności tam zdawał się go drażnić.
Co pani jest? – zapytał – choć sądziłam, że przychodząc do niego, właśnie się tego dowiem. Nie zdążyłam dokładnie opisać niepokojących mnie objawów, na co on:
– Dobra, dobra nie ma co gadać. Na fotel proszę.
Poczym z nieskrywanym znudzeniem zbadał, co zajęło jakieś 30 sek. Stwierdził, że wszystko wygląda dobrze, ale cytologia pokaże. USG mi nie zrobi, bo właśnie coś się popsuło. Może jutro naprawią. Popisał, pomruczał pod nosem i krzyknął: Następna! – stąd poznałam, że moja wizyta dobiegła końca.
Wyszłam i nie wróciłam. Po co męczyć pana doktora. Poszłam prywatnie, ale nie dostrzegłam większej różnicy poza faktem, że wychodząc byłam uboższa o 70 zł.
Najgorsze jest to, że nikogo to już nie szokuje, nie oburza. Wszyscy rozumieją i usprawiedliwiają biednego lekarza, który musi tyrać całymi dniami, a przecież ukończył takie strasznie ciężkie studia. Jakby studia innych były mniej ważne, wyczerpujące i kosztowne. Taki doktor uważa za oczywiste, że należy mu się ZASŁUŻONY odpoczynek po ciężkim dniu pracy (bo jak wyjdzie z przychodni czy szpitala po 14, pojedzie do swojego prywatnego gabinetu na dwie godziny, za które skasuje 800 zł, to się chyba naharuje, prawda?). Daje więc sobie prawo odreagowywać złość i frustracje na pacjentach, przecież i tak przyjdą.
Najlepiej, jakby pacjent położył pieniądze na wycieraczce przed gabinetem zapukał i uciekł, by nie psuć doktorkowi humoru. Największą bowiem troską naszych lekarzy jest dziś rodzaj samochodu, jaki sobie właśnie muszą kupić, dom i jego utrzymanie oraz wybór atrakcyjnego miejsca na urlop, a pacjenci są niepotrzebną kulą u nogi, która za ten dom, samochód i urlop płaci, więc, chcąc, nie chcąc, trzeba ją za sobą wlec.
Za 10 minut pracy kasują nawet 100 zł i to jest wersja bez zbytecznej uprzejmości (swoją drogą. dlaczego nie mają kas fiskalnych?). Strach pomyśleć, ile kazaliby sobie płacić, gdyby obdarzali każdego pacjenta uśmiechem, życzliwością i z cierpliwością słuchali, co się do nich mówi. Jednak komu uda się wysupłać tę stówkę i tak ją wyda w prywatnym gabinecie, bo do przychodni już w ogóle lepiej nie wchodzić. Tam to dopiero można się nadziać na zły humorek pana/pani doktor.
Poczekalnia w Poradni K. Miejsce równie stresujące jak to przed gabinetem stomatologa. Siedzą: starsza pani, kobieta ok. lat 30 i dwie ciężarne. Otwieram drzwi do rejestracji i już czuć przyjazną atmosferę. Za biurkiem średnio zadbana pielęgniarka wypisuje jakieś papiery i w ogóle nie zauważa mojego wejścia, nieśmiałe „Dzień dobry!” rozpłynęło się w powietrzu i ślad po nim zaginął. Po dłuższej chwili próbuję znowu:
– Przepraszam…
– Poczeka chwilę. Nie widzi, że piszę – padło w uprzejmej odpowiedzi.
Już w tej chwili człowiek ma dość. Ale co było robić. Poczekałam, aż pani skończy. Załatwiłam formalności i dołączyłam do ponurego kręgu w poczekalni.
Co jakiś czas zza drzwi słychać było: Następna! I tak przyszła moja kolej. Pan doktor był chyba w wyjątkowo podłym nastroju. Nawet fartucha nie miał, bo gorąco… Już sam fakt mojej obecności tam zdawał się go drażnić.
Co pani jest? – zapytał – choć sądziłam, że przychodząc do niego, właśnie się tego dowiem. Nie zdążyłam dokładnie opisać niepokojących mnie objawów, na co on:
– Dobra, dobra nie ma co gadać. Na fotel proszę.
Poczym z nieskrywanym znudzeniem zbadał, co zajęło jakieś 30 sek. Stwierdził, że wszystko wygląda dobrze, ale cytologia pokaże. USG mi nie zrobi, bo właśnie coś się popsuło. Może jutro naprawią. Popisał, pomruczał pod nosem i krzyknął: Następna! – stąd poznałam, że moja wizyta dobiegła końca.
Wyszłam i nie wróciłam. Po co męczyć pana doktora. Poszłam prywatnie, ale nie dostrzegłam większej różnicy poza faktem, że wychodząc byłam uboższa o 70 zł.
Najgorsze jest to, że nikogo to już nie szokuje, nie oburza. Wszyscy rozumieją i usprawiedliwiają biednego lekarza, który musi tyrać całymi dniami, a przecież ukończył takie strasznie ciężkie studia. Jakby studia innych były mniej ważne, wyczerpujące i kosztowne. Taki doktor uważa za oczywiste, że należy mu się ZASŁUŻONY odpoczynek po ciężkim dniu pracy (bo jak wyjdzie z przychodni czy szpitala po 14, pojedzie do swojego prywatnego gabinetu na dwie godziny, za które skasuje 800 zł, to się chyba naharuje, prawda?). Daje więc sobie prawo odreagowywać złość i frustracje na pacjentach, przecież i tak przyjdą.
Najlepiej, jakby pacjent położył pieniądze na wycieraczce przed gabinetem zapukał i uciekł, by nie psuć doktorkowi humoru. Największą bowiem troską naszych lekarzy jest dziś rodzaj samochodu, jaki sobie właśnie muszą kupić, dom i jego utrzymanie oraz wybór atrakcyjnego miejsca na urlop, a pacjenci są niepotrzebną kulą u nogi, która za ten dom, samochód i urlop płaci, więc, chcąc, nie chcąc, trzeba ją za sobą wlec.