UWAGA!

Po prostu wychodzę na scenę i śpiewam…

 Elbląg, Tomasz Miązek i Marta Drózda- Kulkowska - dyrygentka chóru
Tomasz Miązek i Marta Drózda- Kulkowska - dyrygentka chóru (fot. MS)

Muzykalność odziedziczył po rodzicach, a kiedy śpiewa czuje się jak ryba w wodzie. Obca jest mu trema, gdy śpiewa solo przed publicznością. Gdy jest na próbie, zapomina o szarej rzeczywistości. O swojej pasji opowiada chórzysta Cantaty Tomasz Miązek.

- Podobno jest pan najdłużej śpiewającym chórzystą?
       - Tomasz Miązek: Niestety, to nie jest prawda. Powiedzmy, że mieszczę się w pierwszej trójce. Są chórzyści z dłuższym stażem. Opinia ta zaś jest wynikiem tego, że „mój pierwszy raz” z Cantatą miał miejsce w 1993 roku. Związek ten przetrwał prawie pięć lat, a zakończył go dłuuugi urlop tacierzyński, z którego wróciłem do chóru w 2008 roku i jestem w nim do dzisiaj.
      
       - Biorąc pod uwagę dzisiejsze szybko zmieniające się czasy, 1993 rok brzmi trochę archaicznie.
       - Dużo jest prawdy w tym, co pani mówi. Czasami jak sobie pomyślę, że część naszych chórzystów „robiła” wtedy w pieluchy, a kilkoro nie było jeszcze nawet w planach, dopiero wtedy zdaję sobie sprawę z upływu lat.
      
       - Jak wspomina pan Cantatę z tamtych czasów? Czy można jakoś porównać tamten chór z obecnym?
       - Różnic jest tak wiele, że spokojnie byłby to temat na osobny artykuł. W skrócie mogę powiedzieć, że wtedy było dostatniej. Cantata była chórem miejskim i cała jej działalność finansowana była z budżetu miasta za pośrednictwem ówczesnego EOK-u. Koncerty, konkursy, wszelkiego typu wyjazdy – nic nas wtedy nie kosztowały. Teraz w XXI wieku nasz chór głównie utrzymuje się ze składek chórzystów, sprzedaży koncertów, konkursów, grantów. W związku z tym cierpimy permanentną biedę. Ale największą różnicą jest samo funkcjonowanie chóru. Biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy amatorami, nasza działalność jest bardzo sprofesjonalizowana. Jest to zasługą naszego zarządu, który w nasz sukces wkłada tytaniczną pracę i robi to świetnie.
      
       - Jak trafił pan do chóru?
       - Zupełnie niemuzycznie. Wiosną 1993 roku koleżanka, która śpiewała w Cantacie, poprosiła mnie o pomoc w organizacji spotkania z chórzystami ze Szwecji , którzy zawitali do Elbląga z rewizytą. Pomogłem, a w czerwcu zrobiłem to po raz drugi, podczas wizyty chóru z Francji. Spotkałem się też wtedy z Waldkiem Górskim – poprzednim dyrygentem. Spędziliśmy długi czas na pogaduszkach i zaczął mnie namawiać do wstąpienia do chóru, a ja specjalnie się tej pokusie nie opierałem. Tak to się zaczęło.
      
       - Czy śpiew zawsze był częścią pana życia?

       - Śpiew był dla mnie czymś naturalnym, ponieważ w spadku po rodzicach wraz z ich genami dostałem świetny słuch muzyczny i niezły głos. Te cechy sprawiły, że posłali mnie do szkoły muzycznej. W dorosłym już życiu nie zawahałem się wstąpić do chóru, bo wiedziałem, że bez najmniejszych problemów sobie poradzę.
      
       - Czym jest dla pana śpiewanie w Cantacie?
       - Ucieczką od codzienności. Moja praca absorbuje mnie bardzo często kilkanaście godzin dziennie, a wolna sobota jest luksusem. Dlatego z radością chodzę na próby, bo tam mam możliwość odcięcia się od rzeczywistości, nie muszę myśleć, każą śpiewać – śpiewam, każą być cicho - cichnę. Ten czas jest dla mnie wytchnieniem.
      
       - Jest pan również solistą. Jakie to uczucie?

       - Jakby na to nie patrzeć, jest to ogromne wyróżnienie, ale nie takie, o jakim myśli większość ludzi. Nie działa na zasadzie: „jestem dobry i mi się należy”. Moim zdaniem jest ono wynikiem zaufania dyrygenta do chórzysty, który nie podda się stresowi i podoła postawionemu przed nim zadaniu. Myślę, że o byciu solistą decydują w równej mierze cechy wolicjonalne jak i muzyczne.
      
       - Czego pan doświadcza stojąc przed publicznością?
       - Może to zdziwi czytelników, ale dla mnie występ solowy nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek formą gwiazdorzenia. Bycie solistą to służba na rzecz chóru. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, żeby chór pracował na solistę. To my soliści, dzięki temu, że coś nas predysponuje do tej roli, pracujemy własnym głosem na sukces grupy. Nikt z nas nie jest po to, by kąpać się w świetle fleszów, tylko by wyrabiać markę Cantacie.
      
       - A trema jest?

       - Nie odczuwam tego. Biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy amatorami, nie można wymagać od nas ideału i ta wiedza zabija we mnie tremę. Na scenę wchodzę z takim nastawieniem, że jest praca, którą muszę wykonać i robię to najlepiej, jak potrafię. Świadomość tego, że nie jestem zawodowym muzykiem powoduje, że nie zżera mnie stres. Po prostu. Stoję wśród przyjaciół, śpiewam i wkładam w to całe serce. Oczywiście nie spoczywam na laurach i cały czas staram się powiększać moje umiejętności wokalne. Kilka lat temu zarząd zdecydował o wykupieniu zajęć z emisji głosu. Lekcje te są dla mnie czasem intensywnego szlifowania techniki wokalnej.
      
       - Jaki moment z tych wszystkich lat zapadł panu szczególnie w pamięci?
       - Jeśli chodzi o pozytyw, to nie przypominam sobie, by coś rzuciło mnie na kolana. Cieszy mnie za to obecny proces profesjonalizacji działania Cantaty. Jest to dla mnie coś wyjątkowego i wspaniałego. Fajnie, że mogę brać w tym udział i być świadkiem tej przemiany, którą nasz chór przechodzi.
      
       - A coś negatywnego?

       - Jest jedno takie zdarzenie, które zmieniło moją optykę widzenia chóru z wyidealizowanej na bardziej przyziemną. Kilka lat temu spotkałem się w męskim gronie przy kartach. Jeden z moich kolegów wygadał się, że śpiewam w chórze, o czym inni nie wiedzieli. Pierwszą reakcją było niedowierzanie, drugą śmiech, a trzecią pytanie: „Ty, a nosicie takie seksowne rajtuzy?”. Świadczy to o tym, że chóralne hobby niekoniecznie wpisuje się w światopogląd „prawdziwego faceta” , który ma motocykl, nurkuje, biega, w najgorszym wypadku raz w tygodniu spotyka się na piwie z kumplami. Być może dlatego nas mężczyzn jest tak mało w chórze. Po prostu faceci nie mają odwagi się przełamać. Nie chodzi o to, że nie chcą. Być może wielu z nich chętnie by przyszło, widząc nas występujących na scenie, tylko boją się na zasadzie: w robocie mnie wyśmieją, a sąsiad napluje na wycieraczkę.
      
       - Może teraz coś weselszego. Jakiej muzyki pan słucha?
       - W tym aspekcie jestem akurat monotematyczny. Słucham muzyki metalowej w dwóch odmianach symfonicznej i power.
      
       - Metalowiec w chórze, dosyć ciekawe zestawienie.
       - Jak widać jedno drugiemu nie przeszkadza.
      
       - Ma pan jakieś muzyczne marzenia?
       - Mam dwa. Jedno z kategorii raczej niespełnialnych. Związane jest z tym, jakiej muzyki słucham. Jest taki niemiecki zespół Van Canto, składający się z pięciorga wokalistów i perkusisty. Oni za pomocą wszelkich dostępnych form onomatopeicznych imitują brzmienie muzyki heavymetalowej. Wychodzi im to fantastycznie i chciałbym, żeby Cantata miała w swoim repertuarze jakiś jeden utwór w tym stylu.
      
       - A drugie marzenie?

       - To już jest bardziej prawdopodobne. W pierwszej części filmu „Hobbit” krasnoludy śpiewają pieśń „The Misty Mountains” . Marzy mi się, by dorwać gdzieś partyturę, która byłaby rozpisana na sześć – dwanaście męskich głosów (najlepszą przeróbkę słyszałem w wykonaniu Petera Hollensa) i żebyśmy mieli możliwość zaśpiewania tego sami. Sami faceci.
rozmawiała Dominika Kiejdo

Najnowsze artykuły w dziale Społeczeństwo

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
Reklama