Szanuje historię ten, kto kocha ludzi. Wie, że swoim poprzednikom, ich odwadze, mądrości, ciężkiej pracy zawdzięcza komfort, w jakim dzisiaj żyje. Wie też, że i od niego zależy, jak będą żyć kolejne pokolenia i czuje się za to odpowiedzialny. Jednakże każdy zdarzenia historyczne interpretuje po swojemu, odnajdując własne podobieństwa i drogowskazy. Dlatego dzisiaj, Szanowni Czytelnicy, trochę historii, a komentarz zostawiam tylko Wam.
Arogancki autokrata
Karol I Stuart czerpał ze swojej pozycji angielskiego króla niespotykaną pewność siebie. Nic więc dziwnego, że parlament stał się dla niego najbardziej zbędnym organem, przeszkadzającym mu w działaniach. W 1629 roku zdecydował się na jego rozwiązanie i powołał ponownie dopiero, gdy potrzebował zaciągnąć pożyczkę na wojnę ze Szkocją. Organ ustawodawczy się na to nie zgodził, więc ponownie został rozwiązany. Przegrawszy wojnę ze Szkocją ponownie potrzebował parlamentu. Tym razem powołany organ wprowadził szybkie zmiany – odtąd o zwoływaniu i odwoływaniu parlamentu mogli decydować też jego członkowie. Parlament anulował jeszcze nałożone dodatkowe podatki i zamierzał odebrać królowi zwierzchnictwo nad armią. Tej zabawki Karol Stuart łatwo nie oddał. Anglia podzieliła się na dwa obozy – rojalistów i parlamentarzystów.
Ostatecznie po kilku latach bratobójczych zmagań rojaliści skapitulowali pod Oksfordem. Karol I uciekł do Szkotów, z którymi dotąd walczył, mimo iż był potomkiem ich ostatniej królowej. Ci sprzedali go więc bez sentymentu parlamentarzystom za 100 000 funtów. Choć znowu uciekł, ponownie został pojmany, a członkowie parlamentu nie zapomnieli hektolitrów przelanej bratniej krwi. Postawili go przed trybunałem, który skazał na szafot swojego prawowitego władcę. Został ścięty w styczniu 1649 roku. Co prawda zaraz po tym przyszyto mu głowę z powrotem, ale to raczej nie miało dla niego już specjalnego znaczenia.
Słoneczny grabarz kraju
Ludwik XIV miał zaledwie 5 lat w chwili śmierci swego ojca, więc musiał przetrwać do pełnoletności, by faktycznie przejąć władzę. Wielkim wsparciem okazał się dla niego kardynał Mazarin, który odszedł po dziesięciu latach harmonijnej i korzystnej dla Francji współpracy. Od tego momentu Ludwik postanowił rządzić sam. Jego chęć kontrolowania wszystkiego stawała się wręcz zabawna, choć początkowo przynosiła nawet dobre efekty. Przejęcie kontroli nad dochodami i wydatkami, odsunięcie skorumpowanych finansistów spowodowały szybki napływ pieniędzy do skarbca. Ruszyły reformy, budowy dróg i mostów. Król wprowadził zakaz importu towarów, które mogą wytwarzać sami Francuzi, na inne drogie towary zagraniczne nałożył wysokie cło. Skarbiec pęczniał, poddani też zyskiwali, popularność króla rosła. A z nią pycha i rozrzutność. Szybko zaczął wydawać więcej, niż przysparzał. W trosce o swój wizerunek nazwał siebie Królem Słońce i w złotym stroju przechadzał się po świeżo wybudowanym Wersalu. Do tego liczne uroczystości dla poddanych, przepych dworu, kosztowne faworyty. Kiedy zaczęło brakować pieniędzy, ruszyły szalone pomysły. Liczne wojny konsekwentnie rujnowały finanse i życie ludzi. Odwołał edykt nantejski kończący wojnę katolicko-protestancką i zmusił protestantów do zmiany wyznania albo emigracji. W efekcie Francję opuściło ponad 200 000 ludzi, jak się okazało najlepiej wykształconych i przedsiębiorczych. To dodatkowo pogrążyło gospodarkę. Gdy nadal topił w konfliktach kolejne miliony, w zrujnowanym kraju wybuchały kolejne powstania. Umierając w 1715 roku pozostawił swojemu prawnukowi Francję niestabilną, biedną i słabą, z rozbuchaną administracją przeżerającą kraj, a kolejnym potomkom wyszykował drogę wprost na szafot. Na reformy było już bowiem za późno.
Poznańska standaryzacja
Od śmierci Józefa Stalina w 1953 roku stopniowo narastała krytyka kultu jednostki i autorytarnej władzy partyjnych namiestników. W roku 1955 w Warszawie powstał Klub Krzywego Koła. Skupiał on opozycyjnych intelektualistów wszelkich opcji. Melchior Wańkowicz i Antoni Słonimski, Jadwiga Staniszkis, Paweł Jasienica, Jacek Kuroń, Karol Modzelewski i inni podjęli publiczną dyskusję na temat „błędów i wypaczeń”. Nurtowały ich szwankująca praworządność oraz marnotrawstwo i biurokracja. Władze, jak wszelkie autorytarne władze, pozostawały głuche na głos krytyki. Nie zamierzały reformować systemu zarządzania, więc stale pogorszały się warunki życia i pracy ludzi. Tylko członkowie partii mieli się dobrze. Władza polityczna traciła więc zaufanie społeczne, a robotnicy zaczynali się buntować. W Zakładach Cegielskiego w Poznaniu doszło do protestu wobec podatku pobieranego od zarobków przodowników pracy i pracowników akordowych. Do Warszawy udała się delegacja, która zawarła porozumienie z przedstawicielami władzy. 27 czerwca 1956 roku, w ślad za powracającą ze stolicy delegacją, zjechał do Poznania minister przemysłu i wycofał się z warszawskich ustaleń. Jednocześnie partia zafundowała robotnikom standaryzację zadań czyli zwiększone normy pracy. Pracownicy wielu fabryk stracili w ten sposób czerwcowe premie, a było to koło 20-30% uposażenia. I chociaż nikt im pensji nie zmniejszył, 28 czerwca wyszli na ulicę. Miasto odizolowano od reszty kraju, a do tłumienia zamieszek postawiono 10 000 żołnierzy. Polała się polska krew.
Ten odmienny, stricte historyczny, felieton powstał z szacunku dla tęgich głów ukrytych nieśmiało za ekranami komputerów, które rozpoznały we mnie „typową blondynkę z resztkami mózgu” (pozdrawiam i przepraszam blondynki). To tylko kilka faktów bez uwag „domowej komentatorki” i „grafomanki” (cytaty z komentarzy elbląskich dżentelmenów). Dedykuję go z jednej strony tym wybitnym intelektualistom i literackim krytykom, by mogli bez przeszkód podzielić się swymi światłymi refleksjami, a także tym radnym, którzy ponad społeczne potrzeby i oczekiwania oraz dobro i bezpieczeństwo elblążan wynoszą swoją urażoną dumę okraszoną zwykłą demagogią.
Maria Kasprzycka
PS. Subiektywne wyrazy szacunku dla radnego Marka Osika. Za odwagę mówienia prawdy i umiejętność wycofania się ze złej decyzji. Za honor - po prostu - którego nam dzisiaj zwyczajnie potrzeba.