
Ziemie podwójnie odzyskane to tytuł prezentacji trzech projektów artystycznych: Bogdana Łopieńskiego, Andrzeja Tobisa i Krzysztofa Żwirblisa wystawianych obecnie w Narodowej Galerii Sztuki Zachęta. Wszystkie trzy dotyczą tzw. Ziem Odzyskanych, ale to fotografie Bogdana Łopieńskiego budzą w nas, elblążanach największe emocje. Dotyczą bowiem największego wydarzenia artystycznego w powojennej historii Elbląga jakim był cykl Biennale Form Przestrzennych.

Poniżej przedstawiamy wywiad, jaki przeprowadziła Magdalena Komornicka, współorganizatorka wystawy w Zachęcie z Bogdanem Łopieńskim.
Magdalena Komornicka: Czy dokumentując I Biennale Form Przestrzennych w Elblągu w 1965 roku, miał pan poczucie uczestniczenia w przełomowym, historycznym dla sztuki polskiej wydarzeniu?
❚ Bogdan Łopieński: Tak, oczywiście. Widywałem wcześniej nowoczesne malarstwo, ale rzeźby, takiej rzeźby, i to w tak dużym zespole — nigdy. To było coś zupełnie nowego, innego… Wydawało mi się — przepraszam, że użyję takiego górnolotnego określenia — że mam misję, że muszę to wszystko udokumentować. Inni fotografowie robili dwadzieścia zdjęć i jechali do domu, a ja byłem tam przez tydzień i codziennie robiłem zdjęcia.
Poza tym, z punktu widzenia politycznego to było coś nieprawdopodobnego. Coś takiego nie byłoby możliwe w żadnym innym kraju socjalistycznym, nie miało nic wspólnego z doktryną sztuki socjalistycznej. Rzeźby były wykonywane w wielkim zakładzie pracy, w którym część robotników była oddelegowana do pracy z artystami, a następnie stawiane w przestrzeni miasta, socjalistycznego miasta! To tylko w Polsce było możliwe! To było fascynujące!
Miałem dla redakcji zrobić kilka zdjęć, publikowano zwykle trzy albo cztery zdjęcia, a ja zrobiłem ich 250. Nie musiałem tylu robić, ale chciałem.
MK: Na czyje zlecenie powstał fotoreportaż?
❚ Pojechałem do Elbląga na zlecenie miesięcznika „Polska”, w którym wówczas pracowałem — w wydaniu wschodnim, które było przeznaczone dla krajów socjalistycznych i Związku Radzieckiego (potocznie nazywanym „Polsza”). To było inne pismo niż „Polska”, która ukazywała się w wersji angielskiej, francuskiej, niemieckiej, hiszpańskiej i szwedzkiej, redakcje sąsiadowały ze sobą w jednym wydawnictwie. U nas w redakcji zwykle rozdzielano tematy zgodnie z naszymi zainteresowaniami. Tak się ułożyło, że ja robiłem tematy związane ze sztuką, ponieważ to właśnie mnie interesowało. Dlatego zostałem wysłany do Elbląga. Publikował pan również wywiady z fotografami oraz recenzje z wystaw fotograficznych.
MK: Czy można mówić, że panowała wtedy moda na fotografowanie imprez artystycznych?
❚ Miesięcznik „Polska” w wersji na Zachód był w dużym stopniu na to nastawiony, w dużo większym niż wersja wschodnia. Fotografowało się sztukę i dokumentowało wydarzenia artystyczne, bo czym innym, jeśli nie sztuką, ówczesna Polska mogła zainteresować ludzi na Zachodzie?
MK: Ukończył pan Akademię Wychowania Fizycznego, studiował w Szkole Filmowej w Łodzi. Gdzie nauczył się pan robić zdjęcia?
❚ Mój ojciec miał aparat, jakiś najtańszy, enerdowski. Ja też się nim posługiwałem, robiłem zdjęcia kolegom, koleżankom. Nic szczególnego, każdy, kto miał w tym wieku aparat, robił takie same zdjęcia. Ale dzięki temu wcześnie posiadłem nawyk fotografowania.
Od czasu do czasu robiłem też zdjęcia, które nazwałem artystycznymi [śmiech], bawiłem się, to nie były zdjęcia „na serio”.
Pod koniec studiów na AWF-ie sprawiłem sobie dobry jak na ówczesne czasy aparat mieszkowy — można już było nim robić zdjęcia bardzo dobre technicznie — a także powiększalnik (wcześniej używałem powiększalnika wykonanego własnoręcznie z dykty).
To był mniej więcej rok 1957; najwcześniejsze zdjęcia, jakie pokazuję na wystawach pochodzą właśnie z tego roku.
Byłem samoukiem. Miałem dostęp przez Międzynarodowy Klub Ksiązki i Prasy do takich pism jak „Life” czy „Paris Match” i dogłębnie je studiowałem, analizowałem pojawiające się tam zdjęcia, zastanawiałem się, jak ci fotografowie to robią. W Polsce wychodził tygodnik „Świat” — bardzo dobrze robiony, czekałem na każdy kolejny numer, byłem ciekawy, co fotografowie pokażą i sam próbowałem robić zdjęcia w ten sposób.
Mój poważny debiut fotograficzny miał miejsce w 1961 roku, właśnie w tygodniku „Świat”. Dostałem okładkę i dwie rozkładówki, to już było coś, prawdziwa nobilitacja!
Wtedy sobie myślałem, że może nie jestem taki zdolny, taki inteligentny, ale pracy to ja włożę dużo więcej niż inni [śmiech]. Dlatego inni fotografowie nie mają tylu zdjęć w swoich archiwach. Uważałem, że to jest rola fotografa — dokumentować. Trudno o inną dziedzinę, która ma takie możliwości i taką siłę. Przez całe życie robiłem — poza tym, czego ode mnie wymagano w redakcji — zdjęcia, które można zatytułować: „socjalizm w krzywym zwierciadle”.
MK: Którzy fotografowie najbardziej pana inspirowali?
❚ Początkowo taką inspiracją były dla mnie prace fotografów tygodnika „Świat”, zdjęcia Wiesława Prażucha, Jana Kosidowskiego, Konstantego Jarochowskiego i Władysława Sławnego. Ceniłem zwłaszcza Wiesława Prażucha. Podobało mi się także to, co robił Eustachy Kossakowski. Jeśli chodzi o fotografów zachodnich, to najbardziej lubiłem zdjęcia Henriego Cartier-Bressona. Wśród zdjęć zaprezentowanych na wystawie można znaleźć fotografię przedstawiającą rzeźbę Zbigniewa Gostomskiego. Na pierwszym planie widać Urszulę Czartoryską, w tle Eustachego Kossakowskiego z aparatem fotograficznym w dłoni i fotografa Janusza Sobolewskiego.
MK: Co sprawiło, że po 47 latach przyniósł pan elbląski fotoreportaż do Zachęty?
❚ Raz na kilka lat przeglądam wszystkie swoje negatywy, co zajmuje mi około półtora miesiąca. W miarę upływu czasu zdjęcia, na które wcześniej nie zwracałem uwagi, wydają się ciekawe i dobre. Czasy się zmieniają, kiedy się patrzy na zdjęcia po kilkudziesięciu latach, rzeczy, które kiedyś wydawały się nieistotne, stają się ważne. Rok temu przeglądałem swoje archiwum i doszedłem do wniosku, że na pewno są ludzie, którzy chcieliby zobaczyć materiał z Elbląga, że ktoś się tym zainteresuje…
Zobacz inne zdjęcia Bogdana Łopieńskiego z I Biennale Form Przestrzennych. Dziękujemy panu Jurkowi Wojewskiemu za opis zdjęć.