
- Słucham w ten sposób, że to się ludziom podoba. W jaki sposób? Nie oceniam. Czasami nawet nie zadaję pytań - mówił Mariusz Szygieł podczas spotkania autorskiego w Bibliotece Elbląskiej. Nie brakowało anegdot z życia reportera i dobrej zabawy publiczności. Zobacz zdjęcia.
Na początek dygresja osobista: Czasami ludzie się pytają, co robię w redakcji? Reportaże piszesz? Odpowiadam wtedy, że reportaże to pisze Mariusz Szczygieł, ja co najwyżej teksty. Koniec dygresji. I właśnie Mariusz Szczygieł był w czwartek (28 października) gościem Biblioteki Elbląskiej. Postaci przedstawiać nie trzeba, ale zanim Mariusz Szczygieł został uznanym reporterem, też przeżywał rozterki młodego dziennikarza. Czyli, o czym napisać, gdzie jest temat?
– W wieku chyba 16 lat pojechałem na obóz dziennikarski w Bieszczady, do Ustrzyk Dolnych. Byliśmy tam miesiąc, albo i dłużej, wydawaliśmy pismo pt. Stanica. Po dwóch tygodniach już nie wiedziałem, o czym mam pisać o tych Bieszczadach. Zawołała mnie wtedy szefowa obozu, kazała wyjąć z kieszeni wszystkie rzeczy, na mapie pokazała dwie miejscowości, z których miałem przynieść pieczątki potwierdzające obecność. Dostałem 100 zł na wszelki wypadek, gdyby mi się coś stało, z zaleceniem, żebym jednak tę stówę przyniósł z powrotem i zostałem bez śpiwora, bez namiotu wysłany w teren. Na drogę dostałem dobrą radę, że jak pomogę rolnikom w polu, to mnie przenocują. I z tego miał powstać reportaż pełen przygód – tak Mariusz Szczygieł wspominał swoje początki w zawodzie. - Pierwszą noc spędziłem u drwali, gdzie się akurat dobrze złożyło, bo był z nimi były student filozofii. Drwale byli zadowoleni, że ktoś inteligentny do niego przyjechał. Okazało się, że student jest z Wałbrzycha i zna moją rodzinę z tego miasta. Na następną noc przygarnęli mnie harcerze. Wróciłem do swojego obozu z dyżurną stówą i materiałem, z którego powstał reportaż „Czy jestem panem na Lesku?” Odnalazłem bowiem swoją rodzinę ze strony mamy w Lesku, która jak się okazało w przeszłości byli właścicielami miasta.
Jak się okazało z Elblągiem wiążą Mariusza Szczygła sprawy rodzinne. - Siostra mojego ojca, ciocia Krystyna, mieszkała w Elblągu. Ciocia już nie żyje, ale może żyją jej dzieci, z którymi nie mam już kontaktu. Mężczyźni nazywają się Kłos, kobiety... nie wiem, bo powychodziły za mąż – mówił reporter.
Jak powstają reportaże?
Podczas dwugodzinnego spotkania nie brakowało tego typu anegdot z życia reportera. Mariusz Szczygieł zdradził tajniki warsztatu, jak zyskać zaufanie rozmówców i skłonić ich do rozmowy? Były wzmianki o ojcu, jednym z bohaterów twórczości reportera, o mamie. Nie mogło zabraknąć tematu książek.
- Bardzo wielu z moich rozmówców powiedziało mi: „Jak fajnie, że mogłem z panem posiedzieć godzinę, dwie i tak żeśmy doszli do tych wniosków.” Nie to, pani doszła do tych wniosków, ja tylko byłem akuszerem. Często w życiu codziennym zagłuszamy w sobie jakieś szlachetniejsze myśli. Jesteśmy skupieni na kredycie, zakupach, trosce o dzieci życie codzienne: kredyt, zakupy, dzieci. Musi być okazja i ktoś, kto te szlachetniejsze myśli wysłucha. Często nie tylko mi, ale i koleżankom reporterkom zdarzyło się, że ktoś nam podziękował za wysłuchanie – mówił Mariusz Szczygieł. - Jeszcze ja słucham w ten sposób, że to się ludziom podoba. W jaki sposób? Nie oceniam. Czasami nawet nie zadaję pytań.
Reportaże powstają w różny sposób. Czasami pomaga "bóg reportażu", zwany także Jaśnie Panem Przypadkiem. Tak było w przypadku reportażu o siostrach Woźnickich.
- Zawsze szukamy takich osób, których jeszcze nikt nie opisywał, nieznanych historii. Pracowałem wtedy w Dużym Formacie [dodatku do Gazety Wyborczej – przyp. SM]. Redaktorka w Wikipedii znalazła informację o Żydówkach, pisarkach, matkach chrzestnych braci Kaczyńskich. Ale jak to, Żydówki matkami chrzestnymi... W internecie poza tym nie było za dużo informacji, oprócz tego, że w Bibliotece Narodowej były jakieś książki tych pań z lat 60. Informacji było bardzo mało – wspomina reporter. - I wtedy pomógł bóg reportażu lub Jaśnie Pan Przypadek. Na moje ogłoszenie w Dużym Formacie odpowiedziało kilka osób, które miały troszeczkę do powiedzenia. Nie było tego materiału na pełnokrwisty tekst. Porzuciłem więc temat, z myślą, że może napiszę małą nowelkę do planowanej książki „Nie ma”. Po ośmiu latach zacząłem pracę nad „Nie ma”. Z zeszytu, w którym notowałem pomysły, wyleciała kartka mojej asystentki z czasów, gdy byłem szefem Dużego Formatu. A na kartce informacja: „W sprawie sióstr Woźnickich dzwoniła pani taka i taka. Spiesz się, bo pani ma – tu nie jestem pewny – 84, albo 86 lat. Ma bardzo dużo listów”. Zadzwoniłem, odebrała staruszka, która rześkim głosem stwierdziła: „No, szybko pan zadzwonił”. Okazało się, że właścicielka listów przyjaźniła się z Jadwigą Kaczyńską i Zofią Woźnicką. Przyjaciółki – nierozłączki obiecały sobie, że jak się po studiach rozstaną, to będą do siebie pisać. O listy Jadwigi Kaczyńskiej nie śmiałem prosić.
Reportaż „Nieznajomy wróg jakiś” można przeczytać w książce „Nie ma”.
Warto przy okazji wspomnieć o Antologii polskiego reportażu XX w. - Chciałem pokazać najciekawszych polskich reporterów. Mówię: najciekawszych, bo to są i ci najlepsi i czasami słabsi, ale ciekawi, ci którzy zastosowali jakiś zabieg, który jest nie do zapomnienia. Była to misja, żeby wybrać najlepsze teksty. Oczywiście, sam nie wybierałem, miałem do pomocy całą radę – mówił reporter.
No i „last but not least” nie mogło zabraknąć kraju, w którym Mariusz Szczygieł jest zakochany – opowieści o Czechach, różnicach pomiędzy Czechami a Polakami, postrzeganiem religii w obydwu krajach.
- Zakochałem się w języku czeskim, który działa na mnie jak muzyka. Nauczyłem się go, żeby zrobić wywiad z Martą Kubisovą. Zacząłem się uczyć w marcu 2000 r., a w październiku lub listopadzie 2001 r. spotkałem się już z panią Kubisovą i rozmawialiśmy po czesku. Tak to się zaczęło, a potem się wciągałem bardziej – Mariusz Szczygieł zdradził początki swojej fascynacji Czechami.
Co dalej?
Obecnie Mariusz Szczygieł pracuje nad książką, której tematem przewodnim będzie... chyba sztuka i przyjaźń. Zaczęło się od wizyty w galerii obrazów, gdzie uwagę pisarza zwrócił obraz „niewyględny”. - Na niedużym obrazie była przemazana dłoń. Ciekawią mnie takie nieefektowne obrazy. Przeczytałem tytuł: „Podanie ręki nr 19”, autor: Józef Robakowski. Kojarzyłem go z tego, że był pierwszym mężem mojej koleżanki Małgorzaty Potockiej. Wiedziałem, że jest awangardowym artystą z Łodzi, robił różne ciekawe rzeczy. Wpisałem „Podanie ręki” do Google'a i się okazało, że jest to jeden z serii 24 obrazów. Obrazy zostały stworzone podczas stanu wojennego, kiedy kontakty międzyludzkie były bardzo utrudnione – mówił Mariusz Szczygieł. - Każdemu ze swoich przyjaciół dał swoją odbitą dłoń i nazywało się to właśnie „Podanie ręki”. W internecie znalazłem jego zapiski mówiące o tym, że chciałby on po latach zrobić wystawę tych obrazów i połączyć ją z opowieścią o osobach, które obrazy otrzymały.
„Podanie ręki nr 1” otrzymała ówczesna żona malarza Małgorzata Potocka. I z tego wziął się pomysł na odszukanie pozostałych obrazów z serii i napisanie kolejnej książki. Część z obrazów przepadła. Możemy zdradzić, że będzie tam też epizod związany z Elblągiem. A bardziej konkretnie z założycielem Galerii EL – Gerardem Kwiatkowskim, który też otrzymał jeden z obrazów z serii „Podanie ręki”. Co z tego wyniknie, dowiemy się prawdopodobnie jesienią przyszłego roku, kiedy książka „Józef R. podaje rękę” ma ujrzeć światło dzienne. Wystawa „Rąk...”, które udało się odnaleźć odbędzie się w grudniu w warszawskiej galerii „Monopol”.