Decyzja o rozstaniu wcale nie przyszła łatwo. Bądź co bądź, spędziliśmy razem długie lata. Byłam też świadoma konsekwencji, z których najboleśniejsza to zadziwione spojrzenia znajomych, nie widzących niczego złego w życiu w stylu couch potato.
Mówiłam sobie: „Nie przesadzaj. Nie jest tak źle. Należy uczciwie przyznać, iż zawsze jest na czasie, posiada najświeższe informacje”. Analizowałam wszelkie za i przeciw, by nie była to decyzja emocjonalna czy też nazbyt pochopna. Rzecz bowiem w tym, żeby odejść w sposób dojrzały, by przedtem podjąć wysiłek kompromisu. Gdy jednak na końcu programu mocno publicystycznego posłyszałam jałowy bełkot, z którego nic nie wynikało, a zaraz po nim radosne nawoływania panienki zachęcającej do zakupienia maści na hemoroidy... i to w momencie, gdy zasiadałam do posiłku, poczułam przedziwny skurcz w żołądku i krzyknęłam: „Basta!. Rozstajemy się! Nie oglądam telewizji!”.
Dziś mijają trzy lata od tej desperackiej decyzji i nie czuję się o nic uboższa. Telewizja, jak uparty kochanek, nie ustaje w swych wysiłkach uwodzenia. Nęci mnie i kusi. Niekiedy ulegam, to prawda, lecz utwierdza mnie to jedynie w słuszności mej decyzji. Prasa i radio, które witają mnie o poranku, mniej męczą. Świat bez telewizyjnej papki powoli zaczyna przybierać normalne proporcje. Odzyskuję wiarę w to, iż „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”. Wiem przecież, że gdzieś są ludzie, którzy myślą, którym zależy, którzy są - jacyś. Biegam na spotkania z nimi, by móc zrozumieć. Odnaleźć się. Uzyskać odpowiedź.
Trudno się zatem dziwić, że posłyszawszy o panelu dziennikarzy „Media w kulturze popularnej”, rzuciwszy codzienne sprawy, pognałam do Biblioteki Elbląskiej z nadzieją, że dowiem się w końcu, jakie są te media? Obciachowe czy nie, jako że panel wpisywał się w konferencję zatytułowaną „Moda na obciach - co Polacy robią z kulturą popularną?”. Pytanie o istotę mediów jest poniekąd pytaniem egzystencjalnym, wszak, chcąc nie chcąc, każdego dnia przeglądamy się w nich niczym w lustrach, olbrzymich tremach porozwieszanych wokoło. Wciąż nie mogę się wyzbyć przerażającej myśli, iż to przede wszystkim one chcą kształtować naszą tożsamość, nasze miejsce w świecie, nasze spojrzenie na siebie i innych. Stąd też pełna nadziei zasiadłam po stronie tych słuchających, uczących się od ekspertów, którymi byli: prowadzący - Mirosław Pęczak, oraz: Paweł Kasperczyk, Robert Leszczyński, Michał Ogórek i Wojciech Orliński.
Wytężałam swą uwagę, by chłonąć wypowiedzi, które barwne były i gładkie. Spuściwszy zasłonę miłosierdzia na przydługi wstęp, którego celem - jak mniemam - było zdefiniowanie pojęcia dziennikarstwa i określenie jego istoty, czekałam w napięciu na dalszy rozwój akcji. Dowiedziałam się najpierw, że dziennikarstwo obiektywne nie istnieje, a jeśli nawet, to nikogo nie interesuje, z czym zresztą w pełni się zgodziłam, radośnie potakując główką. Poinformowano mnie także, jak to się ongiś pisywało Choć tu panowie na darmo szukali konsensusu w kwestii wyższości poziomu warsztatu dziennikarskiego i strategii medialnej z czasów radosnego PRL-u nad obecną formą tejże profesji, jednakże zgodnie orzekli, iż dzisiejszy poziom edukacji dziennikarskiej polskich uczelni jest żenująco niski, z czym także przyszło mi się, niestety, zgodzić. Któż bowiem, jak nie oni, odpowiadał za rozpad mego związku i bezpowrotnie utracone ciepłe wieczorki z pilotem w dłoni? Po takich konstatacjach nie miałam już żadnych wątpliwości, iż warto było porzucić przyziemne sprawy, by móc pożytecznie spędzić czas w gronie ekspertów.
W pewnym momencie jednak rozmówcy ochoczo chwycili za diabolo i rozpoczęła się brawurowa żonglerka pojęciami - wytrychami i przywoływanie ikon show biznesu. Oj, czegóż tam nie było... Od tabloidów począwszy, z podawaniem - dla wzmocnienia dramaturgii - konkretnych tytułów, przez zespoły różnej maści, wszelakie programy telewizyjne, na Dodzie i Wiśniewskim skończywszy. Tak oto rozpoczęła się kawalkada pędząca na przełaj świata ukształtowanego na obraz i podobieństwo cyrku. Ku mej rozpaczy efekciarstwo wzięło górę nad rzeczowością panelu. Powbijano ostre słowa w łatwe cele, jak szpilki w laleczki voodoo. Dla podsycenia emocji podano kilka sum na kontach ofiar, pojawiły się cyfry i punktacje w rankingach. Jakkolwiek bez oporu zgadzałam się z większością wygłaszanych opinii (trudno było się spodziewać, iż w takim miejscu, w obliczu takiego audytorium, trzeba będzie udowadniać kiczowatość disco polo, miałkość Dody czy błazenadę Wiśniewskiego), tym niemniej zaczęło mnie dręczyć pytanie: O co tu chodzi? Po co opowiadać sobie truizmy i przekonywać się do rzeczy oczywistych jak słońce?
Jedynym, smutnym zresztą, odkryciem, jakie poczyniłam podczas tego spektaklu, było rozwianie złudzeń, iż mogę ochronić się przed wszechpotęgą mediów, od których uciekałam. Mediów płytkich, mącących rozum, krzykliwych, obciachowych. Uświadomiłam sobie z przerażeniem, że choć nie oglądałam TV od lat trzech, doskonale wiedziałam, kim są przywoływane przez ekspertów postaci i programy. Nie mam wątpliwości, iż nie widziałam żadnego z nich, a wiedziałam, o czym mowa... niestety.
Gdy tak słuchałam tej eksperckiej rozmowy, nagle błysnęła mi absurdalna myśl, że za moment wyskoczy znana mi panienka z maścią na hemoroidy i nim poczułam ów przedziwny skurcz w żołądku, zapytałam w duchu:.... Panowie! O czym wy u diabła gadacie? A za moment mówiłam do mikrofonu: Do czego zmierza wasza dyskusja? Od pół godziny udowadniacie mi, jakie te media obciachowe, jakie kiczowate, głupie i puste, ale to wy je tworzycie. Przecież jesteście dziennikarzami! Kreatorami rzeczywistości odbijającej się w mediach, choć doprawdy nie wiem już, co odbijanym jest, a co odbijającym. Wciąż mówicie o „nich”. A kimże są ci oni? Redakcja „Faktu”, „Gazety Wyborczej”, Doda, Wiśniewski itp., itd.? Czy tylko oni kreują wizerunek mediów....? To ich wina, że media są obciachowe? A może jest to wina społeczeństwa. Głupiego i pustego, w którym już nawet środowisko akademickie (nadzieja narodu!) się zbiesiło, bo reanimuje disco polo. Może to społeczeństwo jest winne tej miernocie, bo woła: „Chleba i igrzysk!”, a dziennikarze spełniają tylko pokornie wolę narodu?
Całkowicie ogłupiała pytam więc: Czy po to uciekłam sprzed telewizora, na dyskusję „naukową”, by słuchać o Wiśniewskim i Dodzie? Czemuż wynosić ich do rangi podmiotu dyskusji naukowego panelu? Czy naprawdę nieobciachowy Leszczyński jest nieobciachowy tylko dlatego, że buduje swój autorytet na obciachowym Wiśniewskim? Czy potrzebujecie Panowie kozłów ofiarnych, by udowadniać, jak wielkimi jesteście kapłanami i z jakąż wprawą potraficie zarzynać baranki? Czy możliwym jest, iż wy po prostu żyjecie z tych obciachowców, kretynów i dziwolągów, bo ich najłatwiej obśmiać. Ale to by musiało oznaczać, iż jeśli nie będzie ich, to i Was nie stanie. Co tłumaczyłoby zresztą te atawistyczne, krwiożercze działania zmierzające do zachowania symbiozy. Uzyskaniu jednoznacznej odpowiedzi okazało się jednak niemożliwe, mimo iż pomagała mi w tym profesor Barbara Fatyga.
Wszystko to strasznie zamąciło mi w mej małej, blond główce. Pamiętam wszak, że sami eksperci mówili o tym, iż są tacy, których się obśmiewa, bo to bezpieczne, i tacy, których się obśmiewać zgoła nie powinno. A jednak popłynęli z nurtem. Popłynęłam też i ja. Cóż bowiem czynię innego, pisząc te słowa? Nie robię tego jednakowoż – i proszę mi wierzyć - z braku szacunku czy nadmiaru arogancji. Po prostu pragnę odrobiny normalności, ładu i logiki. Gdy bowiem to, co błahe i nieistotne, staje się najważniejszym tematem dyskusji, skoro wszystkie paradoksy życia publicznego zapełniają nie tylko pierwsze strony gazet, ale pojawiają się w takich miejscach jak to, po co w ogóle mówić o czymkolwiek? Cóż w nas bowiem oryginalnego i odkrywczego, jeśli powtarzamy jedynie opinie oczywiste dla znamienitej większości słuchaczy (pamiętajmy, że konferencja, nota bene świetnie zorganizowana, „pomyślana była jako spotkanie przedstawicieli środowisk naukowych z twórcami i animatorami kultury, dziennikarzami oraz działaczami samorządów” i jestem pewna, iż priorytetem dla organizatorów było przedstawienie wysokiego poziomu dyskusji). Po co zatem wyważać otwarte drzwi i udowadniać słuchaczom rzeczy, o których doskonale wiedzą?
W obliczu zagubienia i wszechogarniającego nas bezładu pozostaje jedynie żywić nadzieję, iż uda się wreszcie komuś wyzwolić nas z tego błędnego koła, w które tak łatwo daliśmy się wepchnąć. A może lepiej podjąć trud samodzielnego wyprawienia się na poszukiwania „nauczyciela i mistrza, który jeszcze raz nazwie rzeczy i pojęcia/[...] oddzieli światło od ciemności...”, nim bolesny skurcz w żołądku nakaże nam rozstać się nie tylko z telewizją, ale także z panelami takimi jak ten.
Dziś mijają trzy lata od tej desperackiej decyzji i nie czuję się o nic uboższa. Telewizja, jak uparty kochanek, nie ustaje w swych wysiłkach uwodzenia. Nęci mnie i kusi. Niekiedy ulegam, to prawda, lecz utwierdza mnie to jedynie w słuszności mej decyzji. Prasa i radio, które witają mnie o poranku, mniej męczą. Świat bez telewizyjnej papki powoli zaczyna przybierać normalne proporcje. Odzyskuję wiarę w to, iż „jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”. Wiem przecież, że gdzieś są ludzie, którzy myślą, którym zależy, którzy są - jacyś. Biegam na spotkania z nimi, by móc zrozumieć. Odnaleźć się. Uzyskać odpowiedź.
Trudno się zatem dziwić, że posłyszawszy o panelu dziennikarzy „Media w kulturze popularnej”, rzuciwszy codzienne sprawy, pognałam do Biblioteki Elbląskiej z nadzieją, że dowiem się w końcu, jakie są te media? Obciachowe czy nie, jako że panel wpisywał się w konferencję zatytułowaną „Moda na obciach - co Polacy robią z kulturą popularną?”. Pytanie o istotę mediów jest poniekąd pytaniem egzystencjalnym, wszak, chcąc nie chcąc, każdego dnia przeglądamy się w nich niczym w lustrach, olbrzymich tremach porozwieszanych wokoło. Wciąż nie mogę się wyzbyć przerażającej myśli, iż to przede wszystkim one chcą kształtować naszą tożsamość, nasze miejsce w świecie, nasze spojrzenie na siebie i innych. Stąd też pełna nadziei zasiadłam po stronie tych słuchających, uczących się od ekspertów, którymi byli: prowadzący - Mirosław Pęczak, oraz: Paweł Kasperczyk, Robert Leszczyński, Michał Ogórek i Wojciech Orliński.
Wytężałam swą uwagę, by chłonąć wypowiedzi, które barwne były i gładkie. Spuściwszy zasłonę miłosierdzia na przydługi wstęp, którego celem - jak mniemam - było zdefiniowanie pojęcia dziennikarstwa i określenie jego istoty, czekałam w napięciu na dalszy rozwój akcji. Dowiedziałam się najpierw, że dziennikarstwo obiektywne nie istnieje, a jeśli nawet, to nikogo nie interesuje, z czym zresztą w pełni się zgodziłam, radośnie potakując główką. Poinformowano mnie także, jak to się ongiś pisywało Choć tu panowie na darmo szukali konsensusu w kwestii wyższości poziomu warsztatu dziennikarskiego i strategii medialnej z czasów radosnego PRL-u nad obecną formą tejże profesji, jednakże zgodnie orzekli, iż dzisiejszy poziom edukacji dziennikarskiej polskich uczelni jest żenująco niski, z czym także przyszło mi się, niestety, zgodzić. Któż bowiem, jak nie oni, odpowiadał za rozpad mego związku i bezpowrotnie utracone ciepłe wieczorki z pilotem w dłoni? Po takich konstatacjach nie miałam już żadnych wątpliwości, iż warto było porzucić przyziemne sprawy, by móc pożytecznie spędzić czas w gronie ekspertów.
W pewnym momencie jednak rozmówcy ochoczo chwycili za diabolo i rozpoczęła się brawurowa żonglerka pojęciami - wytrychami i przywoływanie ikon show biznesu. Oj, czegóż tam nie było... Od tabloidów począwszy, z podawaniem - dla wzmocnienia dramaturgii - konkretnych tytułów, przez zespoły różnej maści, wszelakie programy telewizyjne, na Dodzie i Wiśniewskim skończywszy. Tak oto rozpoczęła się kawalkada pędząca na przełaj świata ukształtowanego na obraz i podobieństwo cyrku. Ku mej rozpaczy efekciarstwo wzięło górę nad rzeczowością panelu. Powbijano ostre słowa w łatwe cele, jak szpilki w laleczki voodoo. Dla podsycenia emocji podano kilka sum na kontach ofiar, pojawiły się cyfry i punktacje w rankingach. Jakkolwiek bez oporu zgadzałam się z większością wygłaszanych opinii (trudno było się spodziewać, iż w takim miejscu, w obliczu takiego audytorium, trzeba będzie udowadniać kiczowatość disco polo, miałkość Dody czy błazenadę Wiśniewskiego), tym niemniej zaczęło mnie dręczyć pytanie: O co tu chodzi? Po co opowiadać sobie truizmy i przekonywać się do rzeczy oczywistych jak słońce?
Jedynym, smutnym zresztą, odkryciem, jakie poczyniłam podczas tego spektaklu, było rozwianie złudzeń, iż mogę ochronić się przed wszechpotęgą mediów, od których uciekałam. Mediów płytkich, mącących rozum, krzykliwych, obciachowych. Uświadomiłam sobie z przerażeniem, że choć nie oglądałam TV od lat trzech, doskonale wiedziałam, kim są przywoływane przez ekspertów postaci i programy. Nie mam wątpliwości, iż nie widziałam żadnego z nich, a wiedziałam, o czym mowa... niestety.
Gdy tak słuchałam tej eksperckiej rozmowy, nagle błysnęła mi absurdalna myśl, że za moment wyskoczy znana mi panienka z maścią na hemoroidy i nim poczułam ów przedziwny skurcz w żołądku, zapytałam w duchu:.... Panowie! O czym wy u diabła gadacie? A za moment mówiłam do mikrofonu: Do czego zmierza wasza dyskusja? Od pół godziny udowadniacie mi, jakie te media obciachowe, jakie kiczowate, głupie i puste, ale to wy je tworzycie. Przecież jesteście dziennikarzami! Kreatorami rzeczywistości odbijającej się w mediach, choć doprawdy nie wiem już, co odbijanym jest, a co odbijającym. Wciąż mówicie o „nich”. A kimże są ci oni? Redakcja „Faktu”, „Gazety Wyborczej”, Doda, Wiśniewski itp., itd.? Czy tylko oni kreują wizerunek mediów....? To ich wina, że media są obciachowe? A może jest to wina społeczeństwa. Głupiego i pustego, w którym już nawet środowisko akademickie (nadzieja narodu!) się zbiesiło, bo reanimuje disco polo. Może to społeczeństwo jest winne tej miernocie, bo woła: „Chleba i igrzysk!”, a dziennikarze spełniają tylko pokornie wolę narodu?
Całkowicie ogłupiała pytam więc: Czy po to uciekłam sprzed telewizora, na dyskusję „naukową”, by słuchać o Wiśniewskim i Dodzie? Czemuż wynosić ich do rangi podmiotu dyskusji naukowego panelu? Czy naprawdę nieobciachowy Leszczyński jest nieobciachowy tylko dlatego, że buduje swój autorytet na obciachowym Wiśniewskim? Czy potrzebujecie Panowie kozłów ofiarnych, by udowadniać, jak wielkimi jesteście kapłanami i z jakąż wprawą potraficie zarzynać baranki? Czy możliwym jest, iż wy po prostu żyjecie z tych obciachowców, kretynów i dziwolągów, bo ich najłatwiej obśmiać. Ale to by musiało oznaczać, iż jeśli nie będzie ich, to i Was nie stanie. Co tłumaczyłoby zresztą te atawistyczne, krwiożercze działania zmierzające do zachowania symbiozy. Uzyskaniu jednoznacznej odpowiedzi okazało się jednak niemożliwe, mimo iż pomagała mi w tym profesor Barbara Fatyga.
Wszystko to strasznie zamąciło mi w mej małej, blond główce. Pamiętam wszak, że sami eksperci mówili o tym, iż są tacy, których się obśmiewa, bo to bezpieczne, i tacy, których się obśmiewać zgoła nie powinno. A jednak popłynęli z nurtem. Popłynęłam też i ja. Cóż bowiem czynię innego, pisząc te słowa? Nie robię tego jednakowoż – i proszę mi wierzyć - z braku szacunku czy nadmiaru arogancji. Po prostu pragnę odrobiny normalności, ładu i logiki. Gdy bowiem to, co błahe i nieistotne, staje się najważniejszym tematem dyskusji, skoro wszystkie paradoksy życia publicznego zapełniają nie tylko pierwsze strony gazet, ale pojawiają się w takich miejscach jak to, po co w ogóle mówić o czymkolwiek? Cóż w nas bowiem oryginalnego i odkrywczego, jeśli powtarzamy jedynie opinie oczywiste dla znamienitej większości słuchaczy (pamiętajmy, że konferencja, nota bene świetnie zorganizowana, „pomyślana była jako spotkanie przedstawicieli środowisk naukowych z twórcami i animatorami kultury, dziennikarzami oraz działaczami samorządów” i jestem pewna, iż priorytetem dla organizatorów było przedstawienie wysokiego poziomu dyskusji). Po co zatem wyważać otwarte drzwi i udowadniać słuchaczom rzeczy, o których doskonale wiedzą?
W obliczu zagubienia i wszechogarniającego nas bezładu pozostaje jedynie żywić nadzieję, iż uda się wreszcie komuś wyzwolić nas z tego błędnego koła, w które tak łatwo daliśmy się wepchnąć. A może lepiej podjąć trud samodzielnego wyprawienia się na poszukiwania „nauczyciela i mistrza, który jeszcze raz nazwie rzeczy i pojęcia/[...] oddzieli światło od ciemności...”, nim bolesny skurcz w żołądku nakaże nam rozstać się nie tylko z telewizją, ale także z panelami takimi jak ten.
IPS