
- Proszę zwrócić uwagę, że znakomita większość ludzi nie ma problemu z niedostępnością piwa o północy. Krzyk podnosi mniejszość. Tymczasem władze miast i gmin „boją się” wprowadzić ograniczenia. Boją się, że stracą wyborców? - mówi Andrzej Netkowski, prezes Związku Stowarzyszeń Klubów Abstynenta Województwa Pomorskiego, do którego należy elbląskie Stowarzyszenie Klub Abstynenta "Żuławy". Rozmawiamy o propozycji zakazu nocnej sprzedaży alkoholu w sklepach i na stacjach benzynowych.
- Liczyliście może, ile punktów sprzedaży alkoholu przypada na 1000 mieszkańców w Elblągu?
- 210 zezwoleń na sprzedaż alkoholu powyżej 18 procent do spożycia poza miejscem sprzedaży. Ile koncesji jest wykorzystywanych, tego nie wiemy. Przy założeniu, że w Elblągu mieszka 112,5 tysiąca mieszkańców [dane z Raportu o stanie miasta za 2024 r. - przyp. SM] wynika, że jeden punkt sprzedaży mocniejszych alkoholi przypada na 530 plus kilka osób, oczywiście przy kolejnym założeniu, że wszystkie zezwolenia są wykorzystywane. W naszym kraju, w każdej miejscowości ten wskaźnik jest inny, ale nie są to wielkie różnice. Miejscowości, w których jeden punkt sprzedaży alkoholu powyżej 18 procent do spożycia poza miejscem sprzedaży przypada na dwa tysiące mieszkańców jest bardzo mało, o ile w ogóle występują. Najczęściej mamy do czynienia z gminami i miastami, w których jeden punkt sprzedaży mocniejszego alkoholu przypada na niecały tysiąc mieszkańców. Pamiętajmy, że w tej liczbie mieszczą się również dzieci, młodzież i osoby w podeszłym wieku.
- Pytam, bo kiedy szedłem do Państwa, to w ciągu 10 minut minąłem pięć sklepów, w których mógłbym kupić alkohol. I żadnej stacji paliw. Niecały tysiąc osób na jeden punkt to jest kilka bloków.
- Są ludzie, którzy uważają, że powinno być tyle punktów sprzedaży alkoholu, żeby można było w kapciach wyjść z domu do sklepu. Choroba alkoholowa to nie jest temat, o którym się chętnie mówi na komisjach, radach miasta. I nie mówię tylko o Elblągu, to się tyczy całej Polski. A problem jest, tylko niewidoczny i niewygodny.
- Jak bardzo poważny to jest problem?
- Trzeba zacząć od tego, że alkohol to nie jest taki sam produkt, jak chleb czy mleko. Jakoś nikt się nie martwi, że chleba w nocy kupić nie można. Ale ograniczenie sprzedaży wódki wzbudza protesty, jakby nam niepodległość chcieli zabrać. Trzeba przede wszystkim wspomnieć o konsekwencjach społecznych typu awantury domowe, wypadki samochodowe, wpływ alkoholu na zdrowie, na przebieg chorób przewlekłych. Ktoś o tym myśli?
- Temat ograniczania sprzedaży alkoholu wrócił ostatnio do debaty publicznej.
- Mam wrażenie, że nie wszyscy zabierający głos w tej dyskusji, używają właściwych pojęć. Nie ma dyskusji o prohibicji, całkowitym zakazie sprzedaży, takim jak w niektórych krajach arabskich. Rozmawiamy o reglamentacji i usytuowaniu ilości punktów sprzedaży alkoholu. Przy czym nie rozmawiamy o miejscach, gdzie można wypić piwo na miejscu, typu puby, restauracje, tylko o miejscach sprzedaży na wynos: sklepach i stacjach benzynowych. Wódka i whisky to nie są artykuły pierwszej potrzeby.
Proszę zwrócić uwagę, że znakomita większość ludzi nie ma problemu z niedostępnością piwa o północy. Krzyk podnosi mniejszość. Tymczasem władze miast i gmin „boją się” wprowadzić ograniczenia. Boją się, że stracą wyborców? A nie boją się, że ktoś zginie w wypadku, bo wjedzie w niego pijany kierowca? Stowarzyszenia abstynenckie też nie mogą liczyć na taką pomoc urzędów, jakby chciały. Zajmujemy się nie tylko osobami, które wracają od uzależnień wszelkiego rodzaju, nie tylko od alkoholu, ale też staramy się edukować, prowadzić profilaktykę wśród dzieci, młodzieży, innych osób. Urzędnicy wobec tych grup robią bardzo mało, żeby nie powiedzieć nic. Warto by było doprowadzić do sytuacji, kiedy wspomniany na początku naszej rozmowy, wskaźnik wynosił jeden punkt sprzedaży alkoholu na ponad dwa tysiące mieszkańców. Tymczasem na razie próba zamknięcia punktów sprzedaży w nocy jest nazywana zamachem na wolność gospodarczą. Tymczasem koszty choroby alkoholowej przewyższają kilkakrotnie zyski ze sprzedaży alkoholu. To wynika z badań Światowej Organizacji Zdrowia. Z krajowego podwórka warto sięgnąć po badania dr Janusza Sierosławskiego z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. Na temat tych badań można zrobić osobną rozmowę. Wynika z nich jasno, że dostępność i cena alkoholu mają ogromny wpływ na spożycie alkoholu.
- Jest też taka praktyka, że nie opłaca się ograniczać punktów sprzedaży alkoholu, bo wpływy z tzw. „kapslowego” zasilają budżet gminy, a ten pod hasłem walki z alkoholizmem można przeznaczyć na różne rzeczy.
- Tzw. „kapslowe” to kolejny duży temat. Popatrzmy, na co pieniądze z kapslowego są wydawane. Z jednej strony mamy stowarzyszenia abstynenckie, które bezpośrednio zajmują się pracą z osobami wychodzącymi z uzależnienia od alkoholu i często walczącymi o przetrwanie finansowe. Z drugiej mamy dofinansowanie zajęć dla dzieci. Nie mówię, że takie dofinansowanie jest złe, tylko czy to jest walka ze skutkami alkoholizmu sensu stricte. Na wydawanie pieniędzy z tzw. „alkoholówki” miasta mają różne pomysły. Władze miejskie nie powinny patrzeć na punkty sprzedaży alkoholu jako źródła dochodów budżetowych, tylko raczej pilnować, aby wódki nie można było kupić na każdym rogu.
Już wcześniej wspominałem, koszty choroby alkoholowej są większe niż zyski ze sprzedaży alkoholu. My chcielibyśmy, aby pieniędzy z tytułu kapslowego do gminnych budżetów wpływało jak najmniej. To są dodatkowe środki na zwalczanie skutków alkoholizmu. Każda gmina w swoim budżecie powinna zabezpieczać pieniądze na rozwiązywanie problemów alkoholowych. Tymczasem powszechną praktyką jest wykorzystywanie pieniędzy z „kapslowego” na finansowanie różnych inwestycji i działań często mających niewiele wspólnego z faktyczną walką z problemami związanymi z chorobą alkoholową.
- Pojawiają się też takie opinie, że ograniczenie godzin otwarcia punktów sprzedaży alkoholu, to się pojawią tzw. „meliny”.
- Meliny już są, nie muszą się pojawiać. Przypomnę, że mamy takie służby jak np. policja, straż miejska i inne. Jeżeli kary za prowadzenie meliny będą wysokie i nieuchronne, to problem zostanie chociażby częściowo rozwiązany. Przypomnę, że rozmawiamy o częściowym ograniczeniu sprzedaży alkoholu w nocy. W dzień ten alkohol będzie można nadal kupić. Melin boi się słabe państwo, silne sobie poradzi. Moim zdaniem to nie jest argument przeciwko ograniczaniu sprzedaży.
- Jeszcze jest taki argument podnoszony, że kiedy w jednej miejscowości funkcjonuje zakaz nocnej sprzedaży alkoholu, to potrzebujący wsiądzie w samochód i pojedzie tam, gdzie taki zakaz nie obowiązuje.
- Idąc tym tropem, to powinniśmy zwiększać liczbę punktów sprzedaży alkoholu, tak aby każdy chętny miał kilkanaście metrów do sklepu lub stacji benzynowej? Jak nie będzie miał, to wsiądzie do samochodu? Przecież to absurd. Jazda po pijanemu to jest osobny problem, i od łapania pijanych kierowców jest policja. Tu mamy podobny casus jak w przypadku melin: wysoka i nieuchronna kara. Tu też duża rola osób nie mających problemów z alkoholem, aby informowały właściwe służby o tym, że ma podejrzenie, że ktoś kieruje nietrzeźwy lub pod wpływem innych substancji psychoaktywnych. Nie możemy patrzeć w taki sposób, że jeżeli w Elblągu będzie obowiązywał nocny zakaz sprzedaży alkoholu, to będzie turystyka alkoholowa do Pasłęka. Nie możemy ułatwiać dostępu do alkoholu.
- Takie rozwiązanie, ograniczenie sprzedaży napojów alkoholowych w nocy, ma jakiś sens? Kraków chwali się sukcesem.
- Jak najbardziej. Przede wszystkim utrudnia dostęp do alkoholu. I dzięki temu spada, to wiemy z krakowskim statystyk, ilość awantur domowych zakończonych interwencją policji. I choćby udało się zapobiec jednej awanturze, to dlatego warto takie ograniczenie wprowadzić. Tego, ile rzeczy się nie stało, bo ktoś nie wypił piwa, wódki, do ilu dramatycznych zdarzeń nie doszło, tego się nigdy nie dowiemy.
- Też się zastanawiam, komu jest potrzebna flaszka wódki o godzinie pierwszej w nocy. Czy jeżeli człowiek idzie po północy kupić wódkę, nie powinien się zastanowić, czy nie ma problemu z alkoholem?
- Nie jestem uprawniony do tego, aby powiedzieć czy ktoś jest alkoholikiem, czy jest „tylko” niedopity. Do tego uprawniony jest lekarz. Ale powinna się taka osoba poważnie zastanowić, jeżeli akurat będzie w stanie trzeźwo myśleć. Bo to też jest różnica pomiędzy byciem „na sucho”, a możliwością trzeźwego myślenia. Problem z alkoholem ma nie tylko osoba pijąca, ale też mąż i żona oraz dzieci.
- Jakby nie patrzeć, alkohol jest obecny w naszym życiu. Mam wrażenie, że podejmowanie tematu choroby alkoholowej to jest trochę walka z wiatrakami.
- Organizacje abstynenckie postępują zgodnie z zasadą „kropla drąży skałę”. Staramy się obalać mity i stereotypy związane z tym, że na wszystkich uroczystościach rodzinnych musi być alkohol. Do zaśpiewania komuś „100 lat”, czy wzniesienia toastu, nie potrzeba mieć kieliszka w ręce. Robimy to, tam gdzie możemy, gdzie nas zapraszają. „Na siłę” nigdzie nie wchodzimy. Gdzie możemy, promujemy trzeźwy styl życia. Organizujemy różnego rodzaju wydarzenia towarzyskie, sportowe. Ludzie chcą z nami jeździć, bo jest tam spokój, nie ma ekscesów związanych z nadużywaniem alkoholu. Sposobów walki z nadużywaniem alkoholu jest wiele, wystarczy popatrzeć na różne kraje. Ale coś trzeba robić, bo koszty choroby alkoholowej są ogromne, zarówno dla jednej osoby, jak i państwa jako całości.
- Dziękuję za rozmowę.