UWAGA!

Andrzej Bianga: Wiecznie nie było mnie w domu

 Elbląg, Andrzej Bianga, piłkarz i trener Olimpii Elbląg
Andrzej Bianga, piłkarz i trener Olimpii Elbląg (fot. Michał Skroboszewski)

- Mam niedosyt, mogliśmy wtedy wygrać. W 81. minucie strzał rozpaczy Zbigniewa Kaczmarka dał remis Legii. Prosty strzał, który skończył się golem - tak Andrzej Bianga wspomina pucharowy mecz Olimpii Elbląg z Legią Warszawa w 1986 r. Z piłkarzem i trenerem Olimpii, a także trenerem reprezentacji Polski w futsalu rozmawiamy o piłce: tej na trawie i tej w hali.

- Ja zaczęła się Pana przygoda ze sportem?

- W wieku 10 lat zacząłem treningi w Bałtyku Gdynia, skąd pochodzę. I tak krok po kroku przebijałem się do pierwszej drużyny, gdzie zadebiutowałem w 1977 r. Trójmiasto było wówczas silnym ośrodkiem piłkarskim: oprócz Bałtyku, były przecież Arka w Gdyni, Lechia i Stoczniowiec w Gdańsku. W juniorskich rozgrywkach grałem w drużynie, która pierwszy raz zdobyła trzecie miejsce w mistrzostwach Polski dla Bałtyku w rozgrywkach młodzieżowych. W półfinale zdobyłem tytuł króla strzelców, co było swoistą przepustką do pierwszej drużyny. W pierwszym zespole debiutowałem w meczu z Olimpią Poznań, kiedy biało-niebieskich prowadził Wojciech Łazarek. Pierwszego gola strzeliłem zespołowi Małapanew Ozimek, kiedy Bałtyk prowadził Witold Sokołowski, który zmienił Wojciecha Łazarka.

Miałem to szczęście, że kiedy wchodziłem z ławki rezerwowych udawało mi się strzelić bramkę i w ten sposób zaistniałem w kadrze pierwszego zespołu. W ataku gdyńskiego zespołu grali wówczas Zbyszek Nowacki, Andrzej Zgutczyński, Henryk Dawid, wielu znakomitych zawodników - rywalizacja o miejsce w składzie była bardzo trudna. Bardzo mile wspominam ten okres w Bałtyku, zawsze jest resentyment do pierwszego klubu. Wychowałem się niedaleko stadionu: mieszkałem w Gdyni Orłowie, Bałtyk swój stadion miał w Redłowie. Potem było wojsko w Zawiszy Bydgoszcz, który był wojskowym klubem. I w ten sposób „awansowałem“ do I ligi. W Bydgoszczy z napastnika przekwalifikowali mnie na bocznego obrońcę Odpowiadała mi ta pozycja, ale nie mogę nie wspomnieć w tym miejscu o trenerze Ryszardzie Harmacie - ikonie Zawiszy, który był wówczas drugim terenem drużyny. To od niego nauczyłem się nowego miejsca na murawie. W Zawiszy byłem półtora roku, do cywila wyszedłem przed stanem wojennym. Wróciłem do Bałtyku, zagrałem w I lidze bodajże dwa mecze.

 

- I dostał Pan propozycję z Olimpii Elbląg.

- Olimpia grała wówczas w II lidze. [W rozmowie operujemy ówczesną terminologią, gdzie najwyższym szczeblem była I liga - przyp. SM] Debiutowałem w meczu wyjazdowym z Górnikiem Knurów - to było wówczas bezpośrednie zaplecze Górnika Zabrze. Po dobrym meczu wygraliśmy 4:0 i tak się zaczęło. Grałem 1,5 roku. Wówczas mówiono, że Olimpia nie jest klubem bogatym, ale że można się w Elblągu wypromować. Mój przypadek potwierdza tę tezę, ponieważ potem dostałem propozycję z gdyńskiej Arki. Było mi to na rękę - w Gdyni miałem rodzinę, Arka była tym zespołem, który w Gdyni cieszył się największą popularnością. Poszedłem, kiedy drużyna spadła do II ligi, plan był taki, żeby szybko wrócić na najwyższy szczebel rozgrywkowy. Z różnych względów się nie udało, gorzej, bo spadliśmy do III ligi, na szczęście tylko na jeden sezon. I po Arce wróciłem do Olimpii. Klub skusił mnie mieszkaniem i to zadecydowało o transferze. Grałem tutaj kilka lat, sportowe plany pokrzyżowała poważna kontuzja odniesiona w sparingowym meczu ze Śląskiem Wrocław. We wrocławskiej drużynie grali ówcześni reprezentanci Polski: Ryszard Tarasiewicz, Waldemar Prusik, Paweł Król, wymieniać można by długo. Trenerem był Henryk Apostel. Dla Śląska miał to być spacerek, ale postawiliśmy się i w pewnym momencie doszło do ostrej gry. W moim przypadku skończyło się złamaniem kości piszczelowej i strzałkowej z przemieszczeniem, słychać było tylko trzask kości. Wówczas myślałem tylko o tym, żeby wrócić do sprawności, żeby noga zaczęła funkcjonować. Wydawało mi się, że jako piłkarz na boisko nie wrócę. Zanim wróciłem do sportu minął rok.

 

- Poproszę o wspomnienia z gry w Olimpii.

- W latach 80. Olimpia była silnym zespołem z plejadą znakomitych zawodników. Przypomnę tylko Janusza Kanabaja, byłego reprezentanta Polski w młodzieżówce, Janusza Makowskiego, podporę defensywy Lechii Gdańsk, gdy ta biła się od I ligę. Ciężko wymienić wszystkich. Zespół był bardzo wyrównany: na każdej pozycji było dwóch równorzędnych piłkarzy, którzy rywalizowali o miejsce w składzie. Chociaż nominalnie byłem bocznym obrońcą, zdarzało mi się grać na środku obrony z Januszem Kanabajem, w pomocy... W zależności od potrzeb trenera i drużyny. Na nasze mecze przychodziło 3 - 4 tysiące kibiców, których doping nas niósł. Rozegraliśmy bardzo wiele ciekawych spotkań. Najlepiej pamiętam oczywiście te, kiedy moje gole dawały Olimpii punkty. Pamiętam remis 1:1 z Radomiakiem Radom, w którym udało mi się strzelić bramkę. Mecze z Radomiakiem do dziś budzą emocje elbląskich kibiców. W pamięci zachowały się dwa mecze z Górnikiem Wałbrzych w sezonie 1982/83, kiedy ten zespół awansował do I ligi. Olimpia była jedynym zespołem, który potrafił wygrać z Górnikiem oba mecze. Zwłaszcza rewanż w Wałbrzychu był z podtekstem niekoniecznie sportowym. W Elblągu optyczną przewagę mieli goście, kiedy nie wykorzystali rzutu karnego, Marek Szer doskonale obronił, a my dostaliśmy skrzydeł. Ostatecznie wygraliśmy 3:0. Rewanż... Długo by o nim opowiadać. Olimpia broniła się przed spadkiem, wygraliśmy 1:0 po bramce Jurka Fiłonowicza.

 

- Nie możemy nie wspomnieć o Pucharze Polski z Legią Warszawa z 1986 r.

- Mecz, który przeszedł do historii klubu i miasta, stał się niejako ikoną, symbolem. Mam niedosyt, mogliśmy wtedy wygrać. W 81. minucie strzał rozpaczy Zbigniewa Kaczmarka dał remis Legii. Prosty strzał, który skończył się golem. W dogrywce nie padła już żadna bramka i doszło do rzutów karnych. Byłem jednym z wykonawców: w ostatniej chwili zdecydowałem się zmienić decyzję co do sposobu wykonania rzutu karnego i... skończyło się tak jak się skończyło. W bramce Legii stał Jacek Kazimierski, który swoim zachowaniem jakby naprowadzał rywali co do sposobu strzału. Gdybym wtedy nie zmienił decyzji... Spora odpowiedzialność i stres spowodowały, że tego spotkania w rzutach karnych nie wygraliśmy.

 

- Po kontuzji zdecydował się Pan zakończyć karierę zawodniczą.

- Byłem jedynym żywicielem rodziny, miałem dwoje małych dzieci. Wiecznie nie było mnie w domu, bo albo na zgrupowaniach, albo na treningu, albo wyjazd na mecz. Na to nałożyły się problemy finansowe w Olimpii, pojawiła się frustracja. Z drugiej strony nie chciałem już grać w niższej lidze niż druga. I postanowiłem zostać trenerem. Niemal natychmiast dostałem propozycję od Nogatu Malbork, który wkrótce przekształcił się w Pomezanię. Awansowaliśmy do III ligi i prezes... stwierdził, że jestem za młody, brakuje mi doświadczenia, na trzecim szczeblu sobie nie poradzę. Zaproponowano mi posadę drugiego trenera i bardzo dobre warunki. Zwyciężyła jednak ambicja i podziękowałem za współpracę. Trochę był to skok na głęboką wodę, bo nie miałem na widoku innych opcji. Ostatecznie wylądowałem w Stanach Zjednoczonych, gdzie pracowałem i byłem grającym trenerem w Polonezie San Francisco. Tam pierwszy raz zetknąłem się z futsalem, bo rywalizowaliśmy zarówno na powietrzu, jak i hali. Po roku, tak jak się z żoną umówiłem, wróciłem do Polski i wznowiłem przygodę trenerską.

 

- Ale najpierw wrócił Pan na boisko.

- Ponownie odezwała się trzecioligowa Pomezania, której trenerem był Jerzy Jastrzębowski. Ja myślałem, że widzą mnie w roli trenera, oni – zawodnika. W Malborku chcieli wówczas awansować do II ligi, tymczasem plasowali się w środku trzeciej. Nie miałem innych propozycji i zgodziłem się, w rundzie jesiennej rozegrałem kilka spotkań. Ostatni mecz rozegrałem w Chojnicach z Chojniczanką. Jest to o tyle ważne, że spotkałem tam serdecznego kolegę z Gdyni, który zaproponował mi pracę w A-klasowym Kolejarzu Chojnice. Na początku nie miałem przekonania, trochę nisko, ale w końcu zdecydowałem się przyjąć tę propozycję. Z perspektywy czasu to był strzał w dziesiątkę. Do Kolejarza udało mi się ściągnąć m.in. Stasia Fijarczyka, Janusza Buczkowskiego, Jacka Spychalskiego, z którymi awansowaliśmy do okręgówki. Potem był awans do III ligi i Wojewódzki Puchar Polski z Rodłem Kwidzyn. W rozgrywkach centralnych w rundzie wstępnej trafiliśmy na Polonię Gdańsk z trenerem Jerzym Jastrzębowskim. W składzie: Czesław Michniewicz, dzisiejszy trener Legii Warszawa, w pomocy Mariusz Piekarski, Darek Jaskulski. Ekipę mieli mocną, ale udało się nam ich przejść po zwycięstwie 2:1. W pierwszej rundzie wygraliśmy z Orlętami Reszel też 2:1 i trafiliśmy na Zawiszę Bydgoszcz. To już była przeszkoda nie do przejścia: przegraliśmy 2:3. Kolejnym klubem był czwartoligowy Pomowiec Gronowo Elbląskie, będący wówczas swoistą filią elbląskiej Olimpii. Łączyłem to z pracą z juniorami Pomezanii Malbork i prowadzeniem juniorskiej reprezentacji województwa elbląskiego do Pucharu im. Michałowicza. Potem była Chojniczanka Chojnice, gdzie wygraliśmy IV ligę i w dość dziwnych okolicznościach przegraliśmy baraże o awans. Mam na koncie ostatni Wojewódzki Puchar Polski w województwie elbląskim zdobyty z Błękitnymi Orneta. Następnie na pół roku wyjechałem do Stanów Zjednoczonych, a po powrocie ponownie trafiłem do Chojniczanki, tym razem w III lidze. Olimpia Sztum, z którą osiągnęliśmy finał Wojewódzkiego Pucharu Polski.

 

- Potem Olimpię Sztum zamienił trener na Polonię Olimpię Elbląg.

- Jesienią 2003 r. zmieniłem Adama Fedoruka. W pierwszym meczu wygraliśmy z Radomiakiem Radom 2:1 po dwóch bramkach Marcina Sierechana. Radomiak – lider III ligi i Olimpia błąkająca się w dolnych strefach tabeli. Na stadionie nadkomplet publiczności, miał ten mecz swoją dramaturgię, były ekscesy kibiców. Fantastyczny doping, który poniósł naszych zawodników. W Elblągu jak zawsze brakowało pieniędzy. Przyszedłem w październiku, przez rundę jesienną nie dostałem ani złotówki, a w przerwie zimowej czterdziestu działaczy debatowało, czy trenerowi nie obniżyć poborów. W przerwie zimowej zaczęliśmy budować nowy zespół. Dużą rolę odegrał nowy prezes klubu Maciej Romanowski, dzisiejszy starosta elbląski, który stopniowo regulował zaległości. Dużo ludzi w tym trudnym okresie wsparło klub, nie pozwalało mu zniknąć z piłkarskiej mapy Polski. Trzeba wspomnieć o Łukaszu Konończuku, Andrzeju Wołoszu, Leszku Wójciku, Władysławie Brachunie z PKS Elbląg i całej masie innych postaci

 

- Jednym zdaniem: było ciężko nie tylko pod względem organizacyjnym, ale też sportowym.

- Spadliśmy do IV ligi. Chcieliśmy szybko wrócić, ale w dość dziwnych okolicznościach przegraliśmy awans z Jeziorakiem Iława. Ostatecznie w czwartej lidze spędziliśmy dwa sezony. W III lidze zaczęliśmy budować nowy zespół: mieszankę doświadczenia z młodością juniorów z drużyny Adama Borosa. Kilku z nich zaistniało później w innych klubach. Pracowałem w Elblągu 3,5 roku i chyba przyszło zmęczenie materiału. Przed sezonem działacze „trochę na ślepo”, nie znając siły ligowych rywali postawili przed drużyną cel: zdobycie minimum 23 punktów. Zabrakło kilku. Wtedy do Elbląga przyjechał Robert Lewandowski ze Zniczem Pruszków. To była wówczas silna drużyna: grał tam Radek Majewski, późniejszy reprezentant Polski. Przegraliśmy 0:1 po bramce z rzutu wolnego. W następnym spotkaniu na wyjeździe zremisowaliśmy ze Stalą Głowno i po zakończeniu rundy jesiennej podziękowano mi za pracę. Podsumowując ten okres pracy w Olimpii: to zupełnie inna bajka niż jako piłkarz. Zdecydowanie trudniejszy ze względu na różnego rodzaju perturbacje. Ale uważam, że mogę go sobie zapisać na plus. Wróciłem do Sztumu, potem były Żuławy Nowy Dwór Gdański, gdzie awansowaliśmy do IV ligi z grupą fajnych zawodników.

 

- I w tym momencie możemy płynnie przejść do futsalu i trochę cofnąć się w czasie.

- Przez długi czas łączyłem piłkę jedenastoosobową z futsalem. Zaczęło się od Chojniczanki i od wspomnianych przegranych baraży o III ligę. Wtedy ówczesny prezes Chojniczanki Bogdan Duraj zwrócił się ku futsalowi. Piłka halowa była w Chojnicach bardzo popularna, na meczach miejskiej ligi hala wypełniała się po brzegi. Jeden z zespołów tej ligi Holiday został zgłoszony do II ligi „państwowej”, mi powierzono obowiązki trenera. Już w pierwszym sezonie awansowaliśmy do I ligi, jako beniaminek zajęliśmy w niej trzecie miejsce. Potem łączyłem pracę w Olimpii Sztum z prowadzeniem młodzieżowej reprezentacji Polski w futsalu. To nie była czasochłonna praca, młodzieżówka rozgrywała stosunkowo mało meczów, ale mimo wszystko trochę czasu trzeba było jej poświęcić. Początkowo miało nie być z tym problemu, potem się okazało, że w klubie nie chcą mnie puścić na turniej eliminacyjny do mistrzostw Europy. Napisałem wypowiedzenie, na turniej pojechałem i z Olimpią się rozstałem.

W turnieju eliminacyjnym w Krośnie zajęliśmy drugie miejsce, wyprzedziła nas Ukraina, gdzie futsal jest zupełnie na innym pułapie. Po Olimpii Elbląg wróciłem do reprezentacji młodzieżowej, pracowałem tam trzy lata łącząc pracę tam ze wspomnianymi wyżej Żuławami Nowy Dwór Gdański. Szło mi chyba dobrze, skoro powierzono mi pierwszą reprezentację. Wyniki były dobre, ale widocznie to było trochę za mało.... Wróciłem do młodzieżówki. Pierwszy raz wygraliśmy Turniej Państw Wyszehradzkich w Debreczynie. Z tego zespołu plejada zawodników przewinęła się przez pierwszą reprezentację. W tzw. międzyczasie pracowałem w pierwszoligowym Heliosie Białystok łącząc to z trenowaniem juniorów Piasta Białystok. Helios był typowym średniakiem w I lidze – brakowało czegoś, żeby powalczyć o czołowe lokaty. Ale też praca w Białymstoku sprawiła mi wiele satysfakcji.

  Elbląg, W 2017 r. futsalowa reprezentacja Polski w meczu z Hiszpanią zapewniła sobie awans do baraży o ME
W 2017 r. futsalowa reprezentacja Polski w meczu z Hiszpanią zapewniła sobie awans do baraży o ME (fot. Anna Dembińska)

 

- Potem na dłużej przejął Pan pierwszą reprezentację Polski.

- Najpierw przez dwa lata byłem drugim trenerem reprezentacji u boku Włocha Andrei Bucciola. Przez kolejne dwa lata kontynuowałem pracę z kadrą jako selekcjoner. Rola pierwszego trenera reprezentacji narodowej to było ukoronowanie mojej dotychczasowej pracy trenerskiej. Łącznie mam w dorobku 87 oficjalnych meczów reprezentacji Polski. Wielkim sprawdzianem były eliminacje do mistrzostw świata. Przegraliśmy w barażach z Kazachstanem. Na pierwszy rzut oka: egzotyka, ale reprezentacja tego kraju praktycznie w 75 proc. składała się z naturalizowanych Brazylijczyków. Trener też był Brazylijczykiem. To była przeszkoda nie do przejścia. W Szczecinie, przy szczelnie wypełnionej hali, chyba 7 tys. kibiców, zremisowaliśmy 1:1. W rewanżu rywale obnażyli nasze wszystkie słabe strony. Przegraliśmy 0:7, aczkolwiek uważam że wtedy zrobiliśmy to, co było w naszej mocy. Różnicę było widać na każdym kroku: w ośrodku treningowym w Ałma - Acie był inny świat. Mieli do dyspozycji sztab analityków, halę z niezliczoną ilością kamer, gdzie mogli analizować trening pod różnym kątem. Profesjonalizm w pełnym znaczeniu tego słowa.

 

- Kolejne eliminacje do mistrzostw Europy i turniej eliminacyjny w Elblągu.

- Grupę mieliśmy bardzo mocną: mistrza świata i wielokrotnego mistrza Europy Hiszpanię, czwartą na poprzednich mistrzostwach Europy Serbię i Mołdawię do kompletu. Przypomnę, że bezpośrednio do turnieju finałowego wchodził zwycięzca turnieju eliminacyjnego, zespoły z drugich miejsc i dwa najlepsze z trzecich grały baraże. W Hiszpanii i Serbii futsaliści zajmują się tylko sportem i z tego dostatnio żyją. U nas wszyscy łączą grę z pracą zawodową. Pierwszy mecz z Serbią przegraliśmy, z Mołdawią wygraliśmy, to był obowiązek, żeby się dalej liczyć. Po spotkaniu z Serbią mało kto na nas liczył. Języczkiem uwagi był mecz z Hiszpanią, z drużyną która od lat nie przegrała. Przy szczelnie wypełnionej Hali Sportowo – Widowiskowej w Elblągu zremisowaliśmy 1:1. Po meczu z Mołdawią powiedzieliśmy sobie w drużynie, że nie mamy nic do stracenia. Wyszliśmy: remis Hiszpanami dawał nam baraże. Tam zetknęliśmy się z Węgrami Pierwszy mecz, na wyjeździe przegraliśmy 1:2, rewanż w Koszalinie był nasz: 6:4. Niesamowity sukces, po 16 latach reprezentacja Polski awansowała na wielki turniej. I moja przygoda z kadrą się zakończyła. Moim szczęściem był fakt, że miałem w kadrze świetnych zawodników i znakomitych współpracowników.

 

- Próbował Pan też zbudować drużynę futsalu w Elblągu.

- Wydaje mi się, że zabrakło cierpliwości. Na wszystko potrzeba czasu. Był pomysł na połączenie się Concordii Elbląg z Vamos Politechnika Gdańska, który ze względu na brak środków chciał się wycofać z I ligi. Doszło jednak do wielu niezrozumiałych sytuacji: graliśmy raz w Gdańsku raz w Elblągu, trenowaliśmy i Gdańsku i w Elblągu. Część zawodników była z Gdańska, kilku z Elbląga. Kolejne problemy się nawarstwiały, aczkolwiek uważam, że tamten zespół, który pierwsze mecze przegrywał, z każdym kolejnym tygodniem robił postęp. Po każdym spotkaniu drużyna nabierała kształtu, więcej było zrozumienia, automatyzmów w grze. Aczkolwiek też trochę pechowo te mecze przegrywaliśmy. Z meczu na mecz coraz więcej kibiców na halę zaczęło przychodzić. To była kwestia cierpliwości i czasu, aby to właściwie zafunkcjonowało.

Kolejna sprawa to zawodnicy: futsal to jednak inna dyscyplina niż klasyczna piłka na trawie Nie każdy zawodnik, który gra w klasyczną piłkę, dobrze gra na hali. Tu jest inna specyfika gry: wszystko dzieje się szybciej, zawodnicy muszą dobrze grać zarówno w obronie jak i w ataku, bardzo dobra technika i wiele innych rzeczy jak stałe fragmenty gry itd. Trzeba mieć odpowiednie predyspozycje: to jest inna praca, inny wysiłek, bardziej interwałowy. To piękna i bardzo widowiskowa dyscyplina sportu i pomimo tej nieudanej próby wierzę, że jednak futsal profesjonalny w Elblągu powstanie.

 

- Dziękuję za rozmowę.

rozmawiał Sebastian Malicki

Najnowsze artykuły w dziale Sport

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
A moim zdaniem...
Reklama