UWAGA!

Najsłynniejszy polski hokeista odwiedził Elbląg

 Elbląg, Mariusz Czerkawski był w Elblągu na turnieju eliminacyjnym do finału "Czerkawski Cup"
Mariusz Czerkawski był w Elblągu na turnieju eliminacyjnym do finału "Czerkawski Cup" (fot. Michał Skroboszewski)

- Już po pierwszym sezonie w Sztokholmie dostałem zaproszenie na camp do Bostonu. Dostałem wolne na 10 dni, gdzie cały camp trwa 3 tygodnie. Pojechałem. Brian Sutter, trener Boston Bruins zaproponował, żebym został - wspomina Mariusz Czerkawski, pierwszy Polak w NHL, który w weekend odwiedził Elbląg.

- Dlaczego akurat został pan hokeistą? Urodził się pan w Radomsku, gdzie tradycje hokejowe są raczej średnie.

- Zadecydował przypadek. Urodziłem się w Radomsku, ale gdy miałem 2 lata, tata dostał pracę w Fabryce Samochodów Małolitrażowych w Tychach, słynnych m.in. z produkcji fiata 126p. I się tam przeprowadziliśmy. Potem w wieku 8 lat, tata zabrał mnie na mecz hokejowy GKS Tychy. Żadnych tradycji hokejowych w domu nie było, a on chciał po prostu zobaczyć mecz. On zobaczył, a ja się w hokeju zakochałem. Rodzice zapisali mnie do szkółki. I tak zostałem.

 

- Z jednej strony był hokej, a z drugiej w Tychach mamy też piłkę nożną.

- Piłka nożna zawsze była bardzo popularna. Miałem propozycje, żeby zacząć treningi w trampkarzach w GKS Tychy. Ktoś wyłapał, że w rozgrywkach osiedlowych i szkolnych też dobrze mi idzie. Też strzelałem dużo bramek. Wtedy jednak trenowałem już roku lub dwa hokej. Kiedy miałem wybierać, czy jadę na obóz letni z piłkarzami czy z hokeistami, wybrałem hokej.

 

- Jeżeli można wybrać jakiś mecz, który miał szczególny wpływ na Pana karierę, to pewnie będzie ten z Mistrzostw Europy Juniorów w 1990r. Polska vs Niemcy 8:6, Pan strzelił 7 bramek. Najwięcej goli w karierze?

- W oficjalnych spotkaniach międzynarodowych to tak. Ale kiedy graliśmy mecze juniorskie i wygrywaliśmy 20:0, to też potrafiłem strzelać seryjnie. Rekord to 11 goli podczas jednego meczu. Ale tamten mecz z Niemcami, można powiedzieć otworzył oczy skautom klubów zagranicznych. Na tych mistrzostwach byłem trzeci w klasyfikacji kanadyjskiej za Jaromirem Jagrem i Pawłem Bure. Po latach się okazało, że na tym turnieju był ktoś z Boston Bruins i już wtedy coś we mnie zobaczył. Zaczął namawiać władze klubu, żeby wybrać mnie w drafcie do NHL. Oczywiście o tym nie zadecydował jeden mecz. To się nie wzięło z niczego. Żeby zagrać w tym spotkaniu, trzeba się najpierw zakwalifikować do drużyny, dostać czas na lodzie i być w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. W tym meczu strzeliłem przecież i z karnego, i grając w przewadze, a także w osłabieniu. Trener dał mi szansę, a ja ją wykorzystałem. Generalnie nieźle graliśmy na tych mistrzostwach. Turniej był rozgrywany w Szwecji i w tym kraju też zauważyły mnie czołowe kluby. Ostatecznie miałem propozycje z dwóch czy trzech klubów, ostatecznie związałem się z Djurgardens Sztokholm. Z tym wiąże się pewna ciekawostka. W marcu byłem na testach w Szwecji i podpisałem umowę na 3 lata. A w czerwcu Boston Bruins wybrali mnie w drafcie. Dziś można się zastanawiać, co by było gdybym nie podpisał kontraktu z Djurgardens i od razu pojechał do Bostonu?

 

- Pobyt w Szwecji wbrew pozorom wyszedł na dobre. Bo w seniorskim hokeju w Polsce grał Pan stosunkowo krótko.

- W statystykach, oficjalnie w Polsce rozegrałem tylko jeden sezon. Ale tak naprawdę – trzy. Miałem 16 lat, gdy pierwszy raz zagrałem w seniorskiej drużynie GKS Tychy. Mam jeszcze w domu gazetę „Sport” z 1988r., gdzie jestem wymieniony w składzie GKS. Ale wówczas był bałagan i nie było takiego porządku w papierach. Stąd te informacje, że pierwszy sezon w seniorach zagrałem dopiero w 1990r., kiedy zostałem wyróżniony Złotym Kijem [plebiscyt gazety „Sport” na najlepszego hokeistę polskiej najwyższej klasy rozgrywkowej – przyp. SM].

 

- Wracając do Szwecji. Pierwszy rok w I lidze w Djurgardens i potem „zesłanie” do II- ligowego Hammarby, gdzie rozegrał pan jeden ze swoich najlepszych sezonów. Skończyło się na finale ligi.

- Mało nam wtedy zabrakło, żeby awansować do elity. Po pierwszym roku zostałem wypożyczony do Hammarby, żeby jeszcze bardziej poznać język, szwedzkie realia. Ówczesny trener Djurgardens nie do końca uważał, że jestem gotowy na grę w najwyższej klasie rozgrywkowej. I wtedy sobie pomyślałem: „Ja Ci pokażę, czy się nadaję, czy się nie nadaję”. W Hammarby już w pierwszym meczu strzeliłem hat tricka, a potem to już cały sezon poszedł jak petarda. Duża w tym zasługa ówczesnego trenera Hammarby, który mi zaufał i dał szansę. 93 pkt w klasyfikacji kanadyjskiej i 55 bramek – to mój rezultat z tego sezonu i jest to do dziś niepobity rekord. Wszyscy się dziwili czemu gram w II lidze i strzelam bramki, a szczebel wyżej trener mnie nie chce. W następnym sezonie grałem już w Djurgardens. W Szwecji zapisałem się też w historii, bo zagrałem w Meczu Gwiazd jako jedyny zawodnik nie występujący w najwyższej klasie rozgrywkowej.

 

- Po trzech sezonach w Szwecji trafił Pan do NHL.

- Kontrakt się skończył, a w Boston Bruins czekali cierpliwie. Mógłbym oczywiście wyjechać do Bostonu wcześniej, ale zostałbym zawieszony przez Międzynarodową Federację Hokeja na Lodzie. Już po pierwszym sezonie w Sztokholmie dostałem zaproszenie na camp do Bostonu. Dostałem wolne na 10 dni, gdzie cały camp trwa 3 tygodnie, pojechałem. Brian Sutter, trener Boston Bruins zaproponował, żebym został. Miałem dylemat, bo jeszcze miałem 2 lata kontraktu w Szwecji. W Sztokholmie powiedzieli, że mnie nie puszczą. To były lata 90 – te nikt się nie cieszył, że przyszedł klub z NHL i zabiera najlepszych zawodników. Z jednej strony kluby dawały zaporowe ceny. Z drugiej menadżerowie z NHL proponowali ucieczki z europejskich klubów. Tak ja to zrobili m. in. Paweł Bure czy Siergiej Fiodorow. Taka ucieczka wiązała się jednak z zawieszeniem przez władze międzynarodowe, nie można było grać wtedy w reprezentacji. I chyba to przeważyło. Zbliżały się wówczas igrzyska w Albertville, na których grała hokejowa reprezentacja Polski. Nie wiadomo jakby się moje losy potoczyły, gdybym wówczas został. Może trafiłbym do „farmy” [klubu grającego w innej lidze stowarzyszonego z klubem NHL – przyp. SM]. Nie było gwarancji, że od razu będę grał w pierwszej drużynie Boston Bruins. Wiedziałem, ze po powrocie do Szwecji będę wypożyczony do Hammarby, więc dylemat był. Tam II liga szwedzka, tu szansa na NHL. Zdecydowałem się wrócić i ten scenariusz okazał się szczęśliwy.

 

- NHL w tamtych czasach wydawał się rajem dla hokeisty.

- To był cel, który się pojawił rok wcześniej. Gdzie w latach 80 – tych można było myśleć o NHL. Wiedzieliśmy, że jest ktoś taki jak Wayne Gretzky i niewiele więcej. Nikt tego nie pokazywał, nikt tego nie przybliżał. Już wyjazd do Szwecji wydawał się czymś mało prawdopodobnym. Szczytem marzeń był wyjazd do II ligi niemieckiej. Ja trafiłem do Djurgardens – zespołu, który zdobył Puchar Europy. Szwedzi byli w 1992r. mistrzami świata, dwa lata później wygrali igrzyska olimpijskie. Nie spodziewałem się, że w ogóle tam trafię. Mont Everest, a w tym samym roku zostałem wybrany w drafcie do NHL.

 

- Na czym polega fenomen NHL?

- Tego nie da się tak łatwo opisać. Wiadomo: najlepsze kluby, najlepsi zawodnicy. Ale to mniej więcej tak: jakby zapytać o fenomen Realu Madryt w piłce nożnej. Ósma drużyna hiszpańskiej ekstraklasy nie wzbudza takich emocji. Samo hasło NHL to trochę Formuła 1, NBA. To są nazwy, które działają na masową wyobraźnię. Jak PGA w golfie, ATP w tenisie – wiadomo, że tam grają najlepsi. To chyba to. Do tego trzeba dodać 82 mecze w sezonie, hale, show, bójki. Niby niedozwolone, ale... Po czterech pierwszych meczach miałem 7 szwów na dolnej wardze i 9 na górnej. Pomyślałem: co będzie po 82 spotkaniach? Gość próbował podbić mi kij, nie trafił w niego. Za to trafił mnie w brodę. Dostał 5 minut kary. To też część tego, co stanowi o sile NHL. Trzeba też wziąć pod uwagę, że w latach 90 – tych Stany Zjednoczone to był inny świat. Dziś tak nie jest. Stacje benzynowe dużo gorsze, centra handlowe dużo gorsze, kable elektryczne wiszą w powietrzu, nie jest wszystko pochowane w ziemi jak u nas. Do rzadkości należy np. zielona fala, czy system sterowania ruchem. Nie musimy się wstydzić, że jesteśmy gorsi.

 

- Co się stało z polskim hokejem? Jest Pan reprezentantem ostatniego pokolenia, które coś osiągnęło.

- To jest temat na osobną rozmowę. I to długą rozmowę. Szkoda, że z dyscypliny w której byliśmy 8 – 10 zespołem na świecie, spadliśmy w okolice 21 – 24 miejsca. Wiadomo, niektóre kraje o silnych tradycjach hokejowych się podzieliły i konkurencja jest większa. Ale mimo wszystko... spadliśmy nisko. Nie wiem, czy tu winić cały system, czy ludzi, którzy tym zarządzali. Udało się w siatkówce, w jakiś sposób udało się w koszykówce, koszykarze w końcu awansowali na Mistrzostwa Świata. O piłce nożnej nie mówię, bo to zupełnie inna sprawa. Sprawa liczby lodowisk? Jasne, że chcielibyśmy trzech lodowisk w Elblągu, siedem w Warszawie. I po jednym w każdym miasteczku, tak jak jest to w Czechach, czy Słowacji. Łatwiej jest ze sportami halowymi, bo prościej nauczyć ludzi gry w butach niż na łyżwach. Nie załapaliśmy się na okres zmian. Może zabrakło chodzenia wokół pieniędzy, tworzenia widowisk, dobrego PR wokół hokeja. Hokej finansowały kopalnie i kiedy zaczęły mieć kłopoty finansowe, od razu przełożyło się to na nakłady na sport. Nie wiadomo jakby było np. ze mną, gdyby nie problemy finansowe GKS Tychy. Czy puściliby wtedy młodego chłopaka do Szwecji? W momencie mojego transferu klub mógł przeżyć. Tak jak mówiłem wcześniej: to zbyt rozległy temat, żeby go zmieścić w krótkim wywiadzie.

 

rozmawiał Sebastian Malicki

Najnowsze artykuły w dziale Sport

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
A moim zdaniem...
Reklama