- W Mlexerze w moim roczniku mieliśmy taką piątkę: ja, Tomasz Tekliński, Jacek Szczepiński, Daniel Błaszczyk i Sławomir Mazurowski. W województwie nie mieliśmy sobie równych. Wychodziliśmy z szatni i konkurenci od razu wiedzieli, kto zajmie które miejsce na turnieju - tak Ryszard Grzelak wspomina swoje początki w tenisie stołowym.
- Jak się zaczęła Pana przygoda z tenisem stołowym?
- Jak chyba wszystkich w tamtych czasach. Na podwórku był stół do tenisa stołowego i tam jako kilkuletni brzdąc odbijałem piłeczkę. Pamiętam, że miałem usypaną górkę przy stole, aby trochę „podwyższyć“ mój wzrost. W zasadzie to nie był stół tylko płyta pilśniowa , która stała na beczce. W pierwszej klasie podstawówki, w 1981 r., zapisałem się do Mlexera, gdzie była sekcja tenisa stołowego i... tak się zaczęło.
- To był początek lat 80., czasy raczej niewesołe.
- Jako dziecko inaczej to odbierałem. Mlexer miał treningi w Szkole Podstawowej nr 4 i w zasadzie składał się z uczniów tej szkoły. Byłem chyba jedyny, albo jeden z niewielu w klubie, który do tej szkoły nie chodził. Trafiłem pod skrzydła Marka Wnuka, który w „czwórce“ był nauczycielem wychowania fizycznego i trenerem w Mlexerze. W SP 4 grali w tenisa stołowego prawie wszyscy. Później moimi trenerami byli Jarosław Bida i Mirosław Gąsiorowski. Podpatrywaliśmy starszych kolegów Piotra Jadanowskiego, Mariusza Kurkiewicza, Darka Rożka, Kasię Raubo i wieli innych (jeśli kogoś pominąłem to przepraszam). Jako ciekawostkę powiem, że w klubie na całkiem przyzwoitym poziomie grał Artur Chojecki, dziś wojewoda warmińsko-mazurski. Skończył grać chyba pod koniec podstawówki, grał lewą ręką, był trudnym przeciwnikiem.
Wracając do początków. Mieszkałem, jak się wówczas mówiło „za kanałem“ i na treningi musiałem dojeżdżać. Często kończyły się one późnym wieczorem. W związku z tym, że początek lat 80. to okres stanu wojennego w Polsce, sił milicyjnych na ulicach nie brakowało. I bardzo często z treningów do domu wracałem z zomowcami radiowozem. „Zgarniali“ mnie z przystanku na ul. Hetmańskiej i zawozili do domu.
- Mlexer był jedynym klubem z tenisem stołowym w mieście.
- W tamtej chwili tak. Początki tenisa stołowego w Elblągu sięgają 1949 r., kiedy w ówczesnej Stali Jan Butkiewicz założył pierwszy zespół. W szeroko pojętych pierwszych latach powojennych było tych klubów siedem. W latach 50 i 60. grali w nich: Józef Pyka, śp.Tadeusz Piasecki , śp. Ryszard Lange, śp. Wiesław Sielski, śp. Józef Dyguła, Janusz Trudnowski i wielu innych. Grały też panie - Funk, Soczko. Również trzeba wspomnieć, że w Elblągu zaczynał przygodę z tenisem stołowym Adam Giersz, przyszły prezes Polskiego Związku Tenisa Stołowego i minister sportu oraz trener Andrzeja Grubby i Leszka Kucharskiego. W 1962 roku powstał klub LKS Mlexer, którego prezesem był śp. Józef Zając. Największe sukcesy klub zaczął odnosić, kiedy powstało województwo elbląskie.
- Stosunkowo szybko zaczął Pan jeździć na zawody.
- Na pierwszy ogólnopolski turniej pojechałem w trzeciej klasie podstawówki. To był Ogólnopolski Turniej o Puchar Przeglądu Sportowego. Najpierw wygrałem eliminacje wojewódzkie, potem międzywojewódzkie, a potem jako jedyny z tych eliminacji pojechałem do Warszawy. To była pierwsza edycja tego turnieju, odbywał się w Pałacu Kultury. Zająłem tam 9. miejsce, bardzo dobre jak na tak krótki okres przygotowań. Już wtedy „wpadłem w oko“ trenerom kadry narodowej. Dostawałem powołania do tych młodszych reprezentacji: kadetów, juniorów młodszych i juniorów. Wówczas dla takiego młodego chłopaka to było coś: jeździliśmy po Polsce na obozy kadry, mieliśmy okazję spotkać najlepszych wówczas tenisistów stołowych. W późniejszych latach też zawsze czegoś brakowało, żeby awansować do ósemki: najczęściej szczęścia w losowaniu.
W Mlexerze w moim roczniku mieliśmy taką piątkę: ja, Tomasz Tekliński, Jacek Szczepiński, Daniel Błaszczyk i Sławomir Mazurowski. W województwie nie mieliśmy sobie równych. Wychodziliśmy z szatni i konkurenci od razu wiedzieli, kto zajmie które miejsce na turnieju. Nasza wewnętrzna rywalizacja tylko nam służyła i podnosiła nasze umiejętności. Koledzy skończyli grać w wieku juniorskim, do seniorów dotrwałem tylko ja.
- Kariera rozwijała się tak dobrze, że naturalnym krokiem był debiut w drużynie Mlexera.
- Pierwszym krokiem był występ w drugiej drużynie Mlexera. Potem najlepsi „awansowali“ do pierwszego zespołu, który w połowie lat 80. wszedł do II ligi. W sezonie 1993/94 r. awansowaliśmy do I ligi. W drużynie, która wywalczyła awans grał Wojciech Tebecio ze Starogardu Gdańskiego (uczył się w Elblągu), Rosjanin Aleksander Wylegżanin, Marcin Głowacki no i ja. I liga to było wówczas zaplecze Superligi. Wywalczyć awans to nie była taka prosta sprawa. Nie wystarczyło wygrać rozgrywek ligowych, trzeba było jeszcze zmierzyć się w barażach. Przy naszej bazie treningowej, którą wtedy dysponowaliśmy - wejść było wyczynem. Początkowo trenowaliśmy w Szkole Podstawowej nr 4, potem przenieśliśmy się do Zespołu Szkół Zawodowych nr 1 przy ul. Zamkowej. Ale wciąż byliśmy tam gośćmi.
- Wtedy też zawiązała się drużyna dziewcząt.
- Dziewczyny były już wcześniej, ale wtedy zawiązała się drużyna, która grała w II lidze. Po kilku latach dziewczyny również awansowały do I ligi. Dwie drużyny w I lidze w tenisie stołowym to było wówczas osiągnięcie. Drugi zespół mężczyzn grał w II lidze. Nawiązaliśmy współpracę z Kaliningradem, skąd po odejściu Aleksandra Wylegżanina przyszedł Georgij Rubinstein. W żeńskiej drużynie grała Tatiana Nużdina, Beata Stolarz, m.in. mistrzyni Polski LZS-ów i dziewczyny, które przeszły z gdańskich klubów. Z Georgijem w różnych klubach graliśmy razem 20 lat.
- Wróćmy do męskiej I ligi.
- Szło nam całkiem nieźle. Była nawet szansa zagrać w Superlidze, co byłoby ogromną promocją Elbląga, elbląskiego tenisa. W 1999 r. wygraliśmy północą grupę I ligi i w barażach zmierzyliśmy się ze zwycięzcą grupy południowej Odrą Głoską Księgienice. Pierwszy mecz w Elblągu przegraliśmy 1:9 . Zarząd Mlexera podjął decyzję, żeby nie jechać na rewanż, bo już nie mamy szans odrobić strat. Wydawać by się mogło, że marzenia o Superlidze trzeba odłożyć, ale pojawiła się furtka. Jedna z drużyn w Superlidze wycofała się z rozgrywek i wolne miejsce zaproponowano nam.
Zarząd nie skorzystał, nawet nie poszło o pieniądze, gdyż chcieliśmy grać tym samym składem, bez większych zmian. Tymczasem zarząd zrezygnował z tej szansy i zapowiedział, że o Superligę powalczymy w następnym sezonie. Wtedy w Superlidze grali tacy zawodnicy jak: Leszek Kucharski, Piotr Skierski, Marcin Kusiński i inni. Zawodnicy z europejskiej czołówki. Dla nas byłaby to satysfakcja zagrać z takimi zawodnikami. Rezygnacja z gry to nie było najmądrzejsze posunięcie: łatwiej było grać o utrzymanie w Superlidze niż o awans do niej. To był chyba szczyt rozwoju tenisa stołowego w Elblągu. Kolejni zawodnicy odchodzili z drużyny, a dziś zespół gra w III lidze. Drużyna kobiet została rozwiązana zupełnie 1998 r. po nieudanej próbie awansu do ekstraklasy.
- Oprócz gry drużynowej tenisiści stołowi grają też turnieje indywidualne.
- Najmilej wspominam zdobyte trzy razy z rzędu mistrzostwo Polski seniorów Ludowych Zespołów Sportowych. LZS-y w tenisie stołowym to potęga, większość klubów podlega właśnie pod to zrzeszenie. Miałem, oczywiście, sukcesy w juniorach, ale medal w seniorach ma inną wartość. Wszystkie największe sukcesy odnosiłem jako zawodnik Mlexera i do dziś mam słabość do tego klubu. Mimo że już w nim nie gram, ale nigdy nie wykluczam gry w naszym klubie.
- Warto też wspomnieć o występach w lidze niemieckiej.
- To po kolei. Kiedy w Mlexerze zaczęło się źle dziać, po jakimś czasie odszedłem razem z Wojtkiem Tebecio najpierw do Nowego Dworu Gdańskiego, gdzie była drugoligowa drużyna. Tę drużynę wprowadziliśmy do I ligi, tam graliśmy cztery sezony. W Nowym Dworze grał też Marcin Parol, który polecił mnie do niemieckiego VFB Lubeck. To był klub z Regionalligi, w Niemczech czwarty poziom rozgrywkowy, ale pod względem poziomu sportowego to silna polska pierwsza liga. No i inne, w porównaniu z Polską, pieniądze.
Jeżeli ktoś jednak myśli, że w tenisie stołowym są jakieś wielkie pieniądze, to niestety nie. Nawet na najwyższym szczeblu. Ciekawie wyglądał mój udział w rozgrywkach, bo nie przeprowadziłem się do Niemiec. W piątek kończyłem pracę w Elblągu, wsiadałem w samochód i jechałem 800 km do Lubeki. tam grałem mecz, albo dwa, wracałem i w poniedziałek szedłem rano do pracy. Początki były całkiem dobre: to było jeszcze w okresie letnim, kiedy te podróże nie były tak męczące. Zimą zrobiło się już gorzej. Ale rok tak grałem.
W tym sezonie podpisałem podobny kontrakt z drużyną niemiecką, ale na przeszkodzie stanęły przepisy. Dotychczas federacja niemiecka dopuszczała rozwiązania znane z żużla: zawodnik mógł występować w jednym sezonie w kilku zespołach, byleby w różnych krajach. W tym sezonie trzeba się było zdecydować na jeden zespół - ja w tym sezonie gram w czwartoligowym Hotelu Kahlberg Krynica Morska. Z jednej strony jest żal, z drugiej to już chyba nie ten wiek i nie to zdrowie, żeby jeździć prawie tysiąc kilometrów w jedną stronę. Ale ciągnie wilka do lasu, żeby się sprawdzić w Niemczech.
- Gros kariery spędził Pan w Mlexerze, ale sukcesy odnosił Pan też w innych klubach.
- Może to patetycznie zabrzmi, ale jestem elbląskim patriotą. Lubię to miasto, lubię mówić że jestem z Elbląga, do Mlexera mam sentyment, mimo że nie zawsze nasze drogi biegły w tym samym kierunku. Był taki moment, kiedy chciałem odejść, a Mlexer wycenił mnie na 6 tysięcy złotych, która to kwota okazała się zaporowa dla innych klubów drugoligowych. Po „powrocie“ z Niemiec trafiłem do drugoligowego Kormorana Morliny Ostróda. Wtedy grałem przeciwko Mlexerowi - uczucie co najmniej dziwne i jakiś tam dyskomfort czułem. Zawodnicy Mlexera chcieli mnie pokonać, ja z drugiej strony też chciałem im pokazać. Z tego co pamiętam Kormoran wygrał 8:2. Wtedy z ostródzką drużyną też wywalczyłem awans do I ligi, pograłem dwa sezony i wróciłem do Elbląga. Mlexer grał wtedy w III lidze, udało mi się wprowadzić drużynę szczebel wyżej. Pograłem dwa lata i nasze drogi się rozeszły. Mój starszy syn Krystian również grał w Elblągu w Mlexerze. Obecnie studiuje w Gdańsku i gra w AZS AWFiS Gdańsk .
- Jest też Pan asystentem trenera reprezentacji Polski osób niepełnosprawnych.
- W Integracyjnym Klubie Sportowym Atak Elbląg stwierdzono, że trzeba założyć sekcję tenisa stołowego. Poszukiwano trenera, Marek Wnuk mnie polecił, ja się zgodziłem. To jest niesamowicie ciężka i niesamowicie wdzięczna praca. Pracuję z nimi już dwa lata. W Ataku tenis stołowy jest formą rehabilitacji, zawodnicy startują w Olimpiadach Specjalnych. Mój podopieczny Grzegorz Demczuk w tamtym roku wygrał Olimpiadę Specjalną w Katowicach. Agnieszka Strąk w klasie 11 [klasy określają stopień niepełnosprawności - przyp. SM] i Grzegorz Demczuk zajęli trzecie miejsce na mistrzostwach Polski. Duży sukces, który przyszedł po roku treningów.
Po pierwszym ogólnopolskim turnieju, na jaki pojechałem z moimi podopiecznymi, zadzwonił Andrzej Ochal, trener kadry narodowej osób niepełnosprawnych. W pierwszej chwili w ogóle nie wiedziałem, kto dzwoni, bo w kontaktach miałem go zapisanego jako SKS 40 Warszawa, bo on z tego klubu pochodzi. Andrzeja Ochala widziałem wcześniej może trzy razy. On mnie widział chyba na tym turnieju, jak pracuję z niepełnosprawnymi zawodnikami, kojarzył mnie pewnie z turniejów. I zaproponował pracę w reprezentacji osób niepełnosprawnych.
Pierwsza myśl: tak, oczywiście, ale przezornie poprosiłem o czas do namysłu. Decyzji jednak nie zmieniłem. Wspaniałe doświadczenie z niczym nieporównywalne. Byliśmy na mistrzostwach Europy, gdzie reprezentacja Polski była pierwsza w punktacji medalowej, na mistrzostwach świata zajęliśmy trzecie miejsce w tej klasyfikacji. Gdyby nie koronawirus, to o tej porze powinniśmy kończyć występy na igrzyskach paraolimpijskich. Nie udało mi się pojechać na igrzyska jako zawodnik, może się uda jako trener, jeżeli koronawirus nie wywróci wszystkiego do góry nogami. Igrzyska - to by było coś dla takiego „chłopaka zza kanału“ jak ja. Na dziś mamy dziewięć nominacji olimpijskich. Wracając do sportowców: to niesamowite, jaki oni poziom prezentują. Natalię Partykę to znają wszyscy. Ona prezentuje taki poziom, że gra na igrzyskach dla sportowców „pełnosprawnych“ i „niepełnosprawnych“. Ale tenisiści stołowi, którzy jeżdżą na wózkach od I do V klasy niepełnosprawności, są w stanie pokonać pełnosprawnych sportowców. Ba, Ci zawodnicy ogrywają naszych kadrowiczów pełnosprawnych, którzy dla wyrównania szans siedzą na krześle . Bardzo dużo mnie nauczyła praca ze sportowcami niepełnosprawnymi. Przede wszystkim tego, do czego zdolny jest człowiek i że my, „pełnosprawni“ powinniśmy się nauczyć szanować to, co mamy.
- Z tenisem trudno się rozstać i gra Pan dalej.
- To jest nierealne, żeby odłożyć rakietkę. Śp Tadeusz Piasecki w 2016 r. zdobył mistrzostwo Polski w wieku 80 lat. Są organizowane turnieje weteranów, w których kategorie są od 40 do 49 lat, i co 10 lat, w późniejszych latach co pięć. Ja w tej chwili jeszcze startuję w kategorii 40-49. W pierwszym starcie w 2014 r. zdobyłem złoty medal na mistrzostwach Polski w grze podwójnej, indywidualnie byłem piąty. Rok później byłem trzeci indywidualnie, pierwszy w mikście i w deblu. A w 2016 r. wywalczyłem trzy złote medale. Byłem pierwszym zawodnikiem, któremu się taka sztuka udała.
Na mistrzostwach Europy w Helsinborgu w 2017 r. byłem siedemnasty. Miałem pecha w losowaniu, w meczu o czołową szesnastkę przegrałem z zawodnikiem ze Szwecji, późniejszym triumfatorem całych mistrzostw, który występował w najwyższej klasie rozgrywkowej w Szwecji. Przegrałem 2:3 i byłem jedynym zawodnikiem, który na tym turnieju mu się postawił. Był przekonany, że gram co najmniej w Superlidze w Polsce, a ja grałem w drugoligowym Mlexerze.
Dwa lata temu byłem na mistrzostwach Europy w Budapeszcie. Znów przegrałem o wejście do „szesnastki“ - tym razem z Turkiem, który ostatecznie był czwarty. Jak widać, zawsze czegoś zabrakło. Trzeba wspomnieć, że w zawodach weteranów bierze się udział na własny koszt. Przy okazji chciałbym podziękować moim sponsorom Hotelowi Kahlberg i Zakładowi Szklarskiemu „Miś“, którzy mnie wspierają.
- I na koniec wyjaśnienie dla Czytelników: dlaczego przez całą rozmowę ani razu nie użyliśmy określenia ping-pong.
- Kiedyś faktycznie określeń tenis stołowy i ping-pong używało się zamiennie. Ale od 9 lat to są oddzielne dyscypliny. W ping-ponga gra się innymi rakietkami. Te do tenisa stołowego są pokryte okładziną, te do ping-ponga papierem ściernym. Różnica polega m. in. na tym, że w ping-pongu nie da się nadać piłeczce rotacji. Gra się do 15 punktów, na turniejach nie można grać swoją rakietką, tylko organizatora. Nie ma podziału na kategorie, mężczyźni grają z kobietami. Pozornie błahe zmiany, ale np. na mistrzostwach świata w ping-pongu wystąpił mistrz Polski w tenisie stołowym. I przegrał z kobietą, która w tenisie stołowym nie miałaby z nim najmniejszych szans. Rakietki do ping-ponga wymuszają zupełnie inną grę i technikę zagrań.