
Miał 13 lat, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie. Czy się bał? Pewnie, że tak, ale walczył do końca. Na jego oczach sanitariuszka zastrzeliła niemieckiego lotnika, był ranny, cierpiał głód, a żaden chleb nie smakował mu później tak, jak ten w lasach opoczyńskich. Dziś dzieci, które mają tyle samo lat, co on wtedy, piszą do niego listy. Z całej Polski płyną życzenia, pochwały i „Pamiętamy”. - To przede wszystkim przejaw tego, że ta młodzież zaczyna myśleć o Ojczyźnie, a dla mnie nie ma rzeczy bardziej świętej – mówi Jerzy Kwietniewski lat 89, który broni jeszcze nie składa.
Jerzy Kwietniewski po raz pierwszy otrzymał takie morze kartek pocztowych.
- Jest to dla mnie bardzo miłe – przyznaje. - Przede wszystkim jednak jest to przejaw tego, że ta młodzież, te dzieci zaczynają myśleć o Ojczyźnie. A dla mnie nie ma rzeczy bardziej świętej niż Ojczyzna.
„Tato, to już jest historia”
- Tak mówią moje dzieci, gdy zaczyna się rozmowa o tamtych czasach – mówi Jerzy Kwietniewski. - Jednak jak się tej historii nie przeżywało to jak można docenić to, co jest?
Jerzy Kwietniewski nie zapomniał o tym, jak był głodny.
- Gdy mój syn miał 12 lat i był słaby do jedzenia opowiedziałem mu taką historię: Po upadku powstania byłem w lasach opoczyńskich i miałem trzy środki transportu: koń, rower i własne nogi. Najczęściej korzystałem z konia. Pewnego dnia dotarłem do wsi, gdzie na podwórzu kobieta nabierała wodę ze studni. Kazała mi uciekać, bo we wsi byli własowcy, którzy mnie by zabili, a ich spalili. Powiedziałem, że jestem strasznie głodny. Ona zawołała swojego syna i kazała mu patrzeć na drogę, a sama przyniosła mi miskę kapuśniaku z żeberkami i pajdę chleba. To był najlepszy chleb, jaki w życiu jadłem! Franuś – jej syn - przybiegł i powiedział, że patrol jedzie więc ja wyciągnąłem z miski żeberka i schowałem w chusteczkę – swojemu synowi podkreślałem „nie tak czystą, jak mam teraz”. Włożyłem te żeberka do torby, a także pajdę chleba i jazda w las! Jak odjechałem daleko to zjadłem to z apetytem. A syn do mnie mówi „No tak, ale konia miałeś!” Wojna się dla niego w ogóle nie liczyła, tylko koń.
„Dla Niemców mam pistolet”
- Byłem świadkiem takiej historii – wspomina Jerzy Kwietniewski. - Wycofywaliśmy się z działek. Oddział poszedł wcześniej, a na końcu zostałem ja i sanitariuszka. Wycofujemy się, a tu leży niemiecki lotnik i ma strzaskaną nogę. Podchodzimy, sanitariuszka ściąga opaskę Czerwonego Krzyża, odpina fartuch, wyciąga pistolet i wali mu w łeb. Pytam: „Jak mogłaś to zrobić?! On był rany, jesteś sanitariuszką”. A ona odwraca się do mnie i mówi : „Powiesz?” „Nie, to nie moja sprawa – odpowiadam - ale czemu go zastrzeliłaś, przecież mógł przeżyć?”. A ona : „Ja sanitariuszką jestem dla Polaków, a dla Niemców mam w kieszeni pistolet”. Mogła mieć 17 lat. Pytam: „Czemu jesteś taka zawzięta?” A ona: „Straciłam ojca, matkę i dwóch braci. Jak przyszli to mnie nie było, bo nocowałam u koleżanki. Ich aresztowali, zabrali i ślad po nich zaginął. Z Niemcami mam tylko jeden rozrachunek i innego nie będę miała”. Powiedziałem jej wtedy: „Chyba słusznie robisz”.
„Garbaty” politycznie
- Od dziecka byłem wychowywany na oficera zawodowego – mówi Jerzy Kwietniewski. - Ojciec i ojczym służyli w legionach Piłsudskiego, miałem iść do szkoły kadetów, ale przyszła wojna. Po wojnie, jak kończyłem szkołę średnią, to przyszedł pan kapitan i zrobił wykład, a potem zapytał „Kto chce iść do szkoły oficerskiej?”. Cisza. Zgłosiłem się. „Ale do jakiej” - dociekał kapitan. "No, do lotnictwa albo do wojsk pancernych" - odparłem. Stwierdził, że na pewno się dostanę. "Otóż – dodałem wtedy - ja garbaty jestem, ale nie fizycznie, a politycznie". „A na czym garb polega?” - chciał wiedzieć. " Ojciec było oficerem AK". No i sprawa się skończyła.
- Inna sprawa – kontynuuje swoją opowieść Jerzy Kwietniewski. - Staję na pobór w Elblągu i nogi mi się ugięły, bo w stopniu kapitana jest pan Samelak, który był wachmistrzem w oddziałach partyzanckich w lasach opoczyńskich. Myślę sobie:" Zawsze był oficerem Gwardii czy Armii Ludowej jako wtyczka w AK!". Lepiej więc się nie przyznawać. „Kwietniewski, skąd ja was znam?” - pada pytanie. - "Pierwszy raz pana widzę" - odparłem. Na co on: „Jak załatwimy cały pobór to porozmawiamy.” Dalej pytał: „Dlaczego się nie przyznajesz?”. "Bo za to nie chwalą" - ja na to. „A ty co na to?” - pytał o swoją sytuację. - "Nic". „A co by powiedział rotmistrz Bończa?” - dodał. "Dziś by pan nie był przewodniczącym komisji" – odparłem. Ale to był przyzwoity człowiek. Przez 4 lata przychodziłem, była wojna koreańska, a my tylko powspominaliśmy lasy opoczyńskie i szedłem do cywila.
„Nienawidzę pisania”
Tak odpowiada Jerzy Kwietniewski na pytanie czy nie myślał o tym, by swoje wspomnienia zostawić potomnym. - Mam brzydki charakter pisma i jako dziecko, żeby wyjść grać w piłkę z chłopakami, musiałem codziennie pisać dwie stronice obojętnie czego – wspomina nakazy matki. - Nienawidziłem tego. Przepracowałem 41 lat i nigdy nie pisałem żadnych pism! Zawsze miałem albo sekretarkę albo kolegów. Do dziś mi to zostało. No, teraz to się już ręka trzęsie...

„ Nie nadaję się na oficera liniowego, ale...”
- Chodzę do szkół i opowiadam te wojenne historie – mówi Jerzy Kwietniewski. - Teraz także do obrony terytorialnej. Im zrobiłem najlepszy kawał (śmiech). Poszedłem do WKU i i mówię, że chcę się zapisać do obrony terytorialnej. Ta pani popatrzyła na mnie i powiedziała: „Ale pan jest poza limitem wieku!”. Ja na to: "Zaciąg jest ochotniczy, kogo obchodzi mój wiek? Jestem sprawny, jeżdżę samochodem, strzelam. Zgadzam się, że nie nadaję się na oficera liniowego, ale na kulturalno-oświatowego na pewno tak". Wypisała mi wniosek i ten wniosek leży. W listopadzie skończę 89 lat.