Stan wojenny był dla nas ogromnym zaskoczeniem - mówi Józef Gburzyński, prezydent Elbląga w latach 1990-1994, który w grudniu 1981 roku przewodniczył NSZZ „Solidarność” w Zamechu. O tamtej grudniowej nocy z 12. na 13. rozmawia z nim Andrzej Minkiewicz.
Andrzej Minkiewicz: Czy spodziewaliście się, że może dojść do ogłoszenia stanu wojennego w tak szczególnym okresie, tuż przed najbardziej rodzinnymi świętami Bożego Narodzenia?
Józef Gburzyński: Krążyły pogłoski o tym, że może coś się wydarzyć, ale nie było żadnych konkretów. Ja skróciłem pobyt na delegacji w Poznaniu i w sobotę wróciłem do Elbląga. Nocowałem u kolegi i to uratowało mnie od aresztowania. Stan wojenny był ogromnym zaskoczeniem, nie byliśmy na to w ogóle przygotowani. Ani organizacyjnie na wypadek strajku generalnego, który trzeba było ogłosić, ani kadrowo. Wybrano nam z domów o północy 80 proc. działaczy i ich aresztowano. To był prawdziwy szok.
Jednak do strajku w Zamechu doszło?
Ogłosiliśmy strajk w poniedziałek 14 grudnia. To było nasze moralne zobowiązanie wobec tych kolegów, których aresztowano. Zdawaliśmy sobie sprawę z ryzyka, jakie podejmujemy, bo paragrafy stanu wojennego były bardzo surowe za tego typu masowe wystąpienia. Rozpoczęły się negocjacje między komitetem strajkowym wspieranym radami przez księdza Romualda Zapadkę i powołanym do pełnienia obowiązków komisarza wojskowego Zamechu płk. Czerwonką. Tymczasem na ul. Blacharskiej zgromadziły się wojskowe pojazdy opancerzone, liczne oddziały ZOMO i służb specjalnych, gotowych na szturmowanie zakładu. Przeczuwając najgorsze, podpisaliśmy porozumienie, a najważniejszym jego punktem na tamtą chwilę było zapewnienie, że nikt ze strajkujących nie zostanie aresztowany.
Zaniechanie strajku i podpisanie takiego porozumienia było dobrą decyzją?
Dziś z perspektywy czasu nie mam wątpliwości, że tylko taka forma miała rację bytu. Uniknęliśmy fali aresztowań, represji, może nawet ofiar śmiertelnych. Strajk się skończył, trwał jednak stan wojenny ograniczający swobody obywatelskie, ale to już inny temat.
Z Józefem Gburzyńskim rozmawiała też Marta Hajkowicz:
Józef Gburzyński: Krążyły pogłoski o tym, że może coś się wydarzyć, ale nie było żadnych konkretów. Ja skróciłem pobyt na delegacji w Poznaniu i w sobotę wróciłem do Elbląga. Nocowałem u kolegi i to uratowało mnie od aresztowania. Stan wojenny był ogromnym zaskoczeniem, nie byliśmy na to w ogóle przygotowani. Ani organizacyjnie na wypadek strajku generalnego, który trzeba było ogłosić, ani kadrowo. Wybrano nam z domów o północy 80 proc. działaczy i ich aresztowano. To był prawdziwy szok.
Jednak do strajku w Zamechu doszło?
Ogłosiliśmy strajk w poniedziałek 14 grudnia. To było nasze moralne zobowiązanie wobec tych kolegów, których aresztowano. Zdawaliśmy sobie sprawę z ryzyka, jakie podejmujemy, bo paragrafy stanu wojennego były bardzo surowe za tego typu masowe wystąpienia. Rozpoczęły się negocjacje między komitetem strajkowym wspieranym radami przez księdza Romualda Zapadkę i powołanym do pełnienia obowiązków komisarza wojskowego Zamechu płk. Czerwonką. Tymczasem na ul. Blacharskiej zgromadziły się wojskowe pojazdy opancerzone, liczne oddziały ZOMO i służb specjalnych, gotowych na szturmowanie zakładu. Przeczuwając najgorsze, podpisaliśmy porozumienie, a najważniejszym jego punktem na tamtą chwilę było zapewnienie, że nikt ze strajkujących nie zostanie aresztowany.
Zaniechanie strajku i podpisanie takiego porozumienia było dobrą decyzją?
Dziś z perspektywy czasu nie mam wątpliwości, że tylko taka forma miała rację bytu. Uniknęliśmy fali aresztowań, represji, może nawet ofiar śmiertelnych. Strajk się skończył, trwał jednak stan wojenny ograniczający swobody obywatelskie, ale to już inny temat.
Z Józefem Gburzyńskim rozmawiała też Marta Hajkowicz:
Andrzej Minkiewicz - Telewizja Elbląska