
Dziś brudne rzeczy wrzucamy do pralki, wsypujemy proszek albo inne środki piorące, zamykamy pokrywę i czekamy. Kiedyś pozbywanie się zanieczyszczeń było o wiele bardziej żmudne, nierzadko wymagało krzepy. O tym, jak wyglądało pranie w przedwojennym Elblągu i nie tylko można było posłuchać podczas spotkania "Lemoniada u sióstr Horn", które odbyło się na dziedzińcu Muzeum Archeologiczno – Historycznego.
Jedną z metod było "pranie kijanką", dzięki której mechanicznie pozbywano się brudu. Polegało to na uderzaniu specjalną deseczką w obficie zmoczone wodą, umieszczone na stabilnym podłożu ubrania. Czynność tę wykonywano na brzegach rzek czy jezior, grubsza kijanka służyła do grubszych materiałów, cieńsza do delikatniejszych. Co ciekawe był to przyrząd, który ludzie wyrabiali sami. Droższym narzędziem, na które nie każdy mógł sobie pozwolić, był dzwon do prania i płukania (więcej o nim w 89. odcinku "Historii jednego przedmiotu"). Za mniej skuteczne urządzenie uważano tzw. Waschblitz, czyli "piorun do prania" (o jego historii i działaniu można poczytać w drugiej części wspomnianego odcinka). Jak wspominała Wioleta Rudzka do prania stosowano wywar z mydlnicy lekarskiej czy ług (wytwarzano go z popiołu powstałego z palenia drewna). W drugiej połowie XIX w. przedwojenni mieszkańcy Elbląga zaczęli używać popularnego mydła "z motylkiem", które produkowała fabryka Emila Siede. Wyprane rzeczy suszono zazwyczaj w miejscach odosobnionych, nie można było tego robić w okresie między Bożym Narodzeniem a świętem Trzech Króli. Według wierzeń przynosiło to nieszczęście.
Podczas spotkania na dziedzińcu Muzeum można było obejrzeć wspomniane wcześniej urządzenia, a także balie, tary, garnki do gotowania, maglownicę i wałek, klamry do prania, żelazka. Chętni mogli się napić lemoniady. Nie zabrakło także innych ciekawostek związanych z przedwojennym życiem miasta.

- Margarete Horn [jedna z córek adwokata Carla Horna, która pod koniec XIX w. mieszkała w słynnej "Kamienicy pod Wielbłądem", autorka pamiętnika będącego doskonałym studium życia codziennego – red.] opisywała, że wodę pitną noszono z fontanny Neptuna – opowiadała Wioleta Rudzka.
Rodzina Horn zatrudniała do tego specjalną osobę. To ona przynosiła wodę na nosidle, przelewała ją do, jak opisywała to Margarete Horn, "pomalowanej na zielono balii stojącej w kuchni". Kobieta należała do "stałej służby domowej, która na Boże Narodzenie dostawała w prezencie ryż, kawę, wełnę, monetę", jak wspominała na kartach pamiętnika mieszkanka "Kamienicy pod Wielbłądem".
Kolejne spotkanie w ramach cyklu "Lemoniada u sióstr Horn" odbędzie się 6 sierpnia o godz. 17.