Rozmowa z Grażyną Kowalską-Słomką, założycielką Dyskusyjnego Klubu Filmowego im. Andrzeja Munka w Elblągu.
Agnieszka Jarzębska: Pamięta Pani swoje pierwsze spotkanie DKF-u?
Grażyna Kowalska-Słomka: Pamiętam. Przyszło czternaście osób. Pokazałam węgierski obraz Miklosza Jansco. To był 1981 rok. Pracę magisterską pisałam na temat filmu i chciałam pokazać coś z najwyższej półki, dlatego wybrałam właśnie tego reżysera. Chodziło mi o dobre kino, które obnaży naszą niemoc, ten cały komunizm, bo węgierska kinematografia miała naprawdę kilka genialnych filmów. Wtedy nie było jeszcze polskich twórców opowiadających o współczesnej rzeczywistości, u nas to się dopiero zaczynało. Tak więc na pierwsze spotkanie DKF-u przyszło czternaście osób i wszyscy usiedli w ostatnim rzędzie, a kino było na pięćset miejsc! Oczywiście, musiałam pokazać, że nie przejmuję się tym, wygłosiłam prelekcję i puściłam film. Potem wywiązała się naprawdę fantastyczna dyskusja. Ludzie, którzy wówczas przyszli, tworzyli później w Elblągu niezależne związki zawodowe, byli solą protestu. To były osoby, które chciały coś zmienić i zmienialiśmy to, po troszeczku na sali kinowej.
Jaka była Pani recepta na to ożywienie zainteresowania kinem?
Myślę, że emocje… Prowadzący to człowiek, który nadaje ton, a ja nie potrafię niczego robić bez emocji. Lubię kontakt z ludźmi, lubię to, co robię. Młodzież można przyciągnąć wtedy, kiedy jest się wobec nich szczerym. Gdy pokazuje się emocje, wtedy oni pokazują swoje. To dlatego mogłam przyjaźnić się z punkami, którzy nie rozrabiali, a oglądali filmy. Właśnie specjalnie dla nich odbyła się projekcja filmu o grupie Sex Pistols. Dziś pewnie jest trudniej, jest więcej mediów, atrakcji. Kino stało się jedną z wielu atrakcji i w związku z tym nie jest już tym, co może ludzi jednoczyć. Tamte czasy nie wrócą. Mieliśmy wtedy inne motywacje, młodzież była inaczej nastawiona - były książki, które trzeba było przeczytać, filmy, które trzeba było obejrzeć. Jeżeli ktoś tego nie znał, nie mógł być cool. Dziś jest się cool z innych powodów. Młodzież jest inna.
Nadchodzi też koniec DKF-ów?
Nie wiem. Wiem natomiast, że w Polsce jest ich coraz mniej. DKF, który prowadziłam w Elblągu, w 1986 roku dostał nagrodę im. Antoniego Bohdziewicza, czyli najwyższe wyróżnienie za dany rok dla Dyskusyjnych Klubów Filmowych w Polsce. Dostałam go za przegląd „Mistrzowie jednego uderzenia”, na którym pokazałam czternaście obrazów reżyserów, którzy zrobili praktycznie po jednym tylko filmie. Była to duża impreza z okazji trzydziestolecia naszego DKF-u. W jej organizacji pomagała mi młodzież. Wielu młodych ludzi chciało wtedy pomagać... Oprócz Adama Zielonki i Sylwka Latkowskiego, którzy w pewnym momencie wyjechali na studia, pomagali też Ewa Oliwiecka, Jacek Oliwiecki czy Tomek Kolasiński. Tomek stworzył zresztą przepiękną kolekcję zdjęć ze spotkań naszego DKF-u, dokumentację tego, co się działo. Była wśród nich fotografia, na której twórca „Siekierezady” Witold Leszczyński klęczy przede mną podczas dyskusji o jego filmie. Mnóstwo rzeczy tu się działo. W pewnym momencie zatarła się również granica między kinem a teatrem. Przyjeżdżał Teatr Rondo ze Słupska, robił swoje widowisko, potem był film, a potem znowu widowisko... Pamiętam „Przegląd kina japońskiego”, który rozpoczął się pokazem judo. I na tych japońskich filmach w Elblągu była cała sala! To były dobre czasy (uśmiech)…
Całość tej rozmowy na: www.eswiatowid.pl .
Grażyna Kowalska-Słomka: Pamiętam. Przyszło czternaście osób. Pokazałam węgierski obraz Miklosza Jansco. To był 1981 rok. Pracę magisterską pisałam na temat filmu i chciałam pokazać coś z najwyższej półki, dlatego wybrałam właśnie tego reżysera. Chodziło mi o dobre kino, które obnaży naszą niemoc, ten cały komunizm, bo węgierska kinematografia miała naprawdę kilka genialnych filmów. Wtedy nie było jeszcze polskich twórców opowiadających o współczesnej rzeczywistości, u nas to się dopiero zaczynało. Tak więc na pierwsze spotkanie DKF-u przyszło czternaście osób i wszyscy usiedli w ostatnim rzędzie, a kino było na pięćset miejsc! Oczywiście, musiałam pokazać, że nie przejmuję się tym, wygłosiłam prelekcję i puściłam film. Potem wywiązała się naprawdę fantastyczna dyskusja. Ludzie, którzy wówczas przyszli, tworzyli później w Elblągu niezależne związki zawodowe, byli solą protestu. To były osoby, które chciały coś zmienić i zmienialiśmy to, po troszeczku na sali kinowej.
Jaka była Pani recepta na to ożywienie zainteresowania kinem?
Myślę, że emocje… Prowadzący to człowiek, który nadaje ton, a ja nie potrafię niczego robić bez emocji. Lubię kontakt z ludźmi, lubię to, co robię. Młodzież można przyciągnąć wtedy, kiedy jest się wobec nich szczerym. Gdy pokazuje się emocje, wtedy oni pokazują swoje. To dlatego mogłam przyjaźnić się z punkami, którzy nie rozrabiali, a oglądali filmy. Właśnie specjalnie dla nich odbyła się projekcja filmu o grupie Sex Pistols. Dziś pewnie jest trudniej, jest więcej mediów, atrakcji. Kino stało się jedną z wielu atrakcji i w związku z tym nie jest już tym, co może ludzi jednoczyć. Tamte czasy nie wrócą. Mieliśmy wtedy inne motywacje, młodzież była inaczej nastawiona - były książki, które trzeba było przeczytać, filmy, które trzeba było obejrzeć. Jeżeli ktoś tego nie znał, nie mógł być cool. Dziś jest się cool z innych powodów. Młodzież jest inna.
Nadchodzi też koniec DKF-ów?
Nie wiem. Wiem natomiast, że w Polsce jest ich coraz mniej. DKF, który prowadziłam w Elblągu, w 1986 roku dostał nagrodę im. Antoniego Bohdziewicza, czyli najwyższe wyróżnienie za dany rok dla Dyskusyjnych Klubów Filmowych w Polsce. Dostałam go za przegląd „Mistrzowie jednego uderzenia”, na którym pokazałam czternaście obrazów reżyserów, którzy zrobili praktycznie po jednym tylko filmie. Była to duża impreza z okazji trzydziestolecia naszego DKF-u. W jej organizacji pomagała mi młodzież. Wielu młodych ludzi chciało wtedy pomagać... Oprócz Adama Zielonki i Sylwka Latkowskiego, którzy w pewnym momencie wyjechali na studia, pomagali też Ewa Oliwiecka, Jacek Oliwiecki czy Tomek Kolasiński. Tomek stworzył zresztą przepiękną kolekcję zdjęć ze spotkań naszego DKF-u, dokumentację tego, co się działo. Była wśród nich fotografia, na której twórca „Siekierezady” Witold Leszczyński klęczy przede mną podczas dyskusji o jego filmie. Mnóstwo rzeczy tu się działo. W pewnym momencie zatarła się również granica między kinem a teatrem. Przyjeżdżał Teatr Rondo ze Słupska, robił swoje widowisko, potem był film, a potem znowu widowisko... Pamiętam „Przegląd kina japońskiego”, który rozpoczął się pokazem judo. I na tych japońskich filmach w Elblągu była cała sala! To były dobre czasy (uśmiech)…
Całość tej rozmowy na: www.eswiatowid.pl .
SZ