Przedstawiamy państwu komentarz postawiony VI edycji Ogrodów Polityki. Jak zapewnia autor, większość postawionych tez to ocena wynikająca z udziału we wszystkich koncertach tegorocznego sequelu oraz reakcja na zawarte w elbląskiej prasie - pozytywne oraz negatywne komentarze wystawione przez zainteresowanych tematem czytelników.
Bilans samych Ogrodów wygląda następująco - osiem występów muzycznych, trzy występy deszczu, cztery panele dyskusyjne i wystawy. A samych dni imprezy - trzy z hakiem. I chociaż stara szkoła dydaktyczna głosi, że powinniśmy zaczynać od pochwał, ja zrobię wyjątek.
Jak pamiętają niektórzy z nas, nie były to pierwsze Ogrody, w trakcie których pogoda wywinęła nam taki numer. Dwa lata temu Tomek Lipiński dał solowy popis na czterech ocalałych strunach w kałuży, podczas gdy tłum „kłębił się i wyciągał ręce”… trzymające parasolki. I uważam, że już to powinno być pewną wskazówką, aby sprzęt elektroniczny oraz zdrowie muzyków w odpowiedni sposób zabezpieczyć. Organizatorzy jednak postanowili rzucić pogodzie gore-texową rękawicę dopiero w trakcie drugiego dnia tegorocznych Ogrodów. Kiedy drugi dzień się już zaczął, i, niestety, szybko skończył. W efekcie całość przeniesiona została następnego dnia do Galerii EL, okupiona stratą naszej Kate Bush - czyli Gaby Kulki. Zgadnijcie, co zrobił wtedy deszcz…
Na tym chciałbym skończyć swoje narzekanie i przejść do narzekania innych. Otóż na scenie tegorocznych Ogrodów pojawiły się znakomite osobowości świata muzyki… nie tak do końca popularnej, jak się okazuje. Maria Peszek, Katarzyna Nosowska, L.U.C i jego planeta, Waglewski ze składem, Żywiołak, Motion Trio, ukraińskie zbójne Haydamaky oraz Artur Ruciński. Jeżeli chodzi o zabezpieczenie widowiska - oświetlenie, efekty sceniczne oraz samo nagłośnienie najlepsze jak do tej pory (fajnego klimatu dodawały porozrzucane biblioteczne mebelki). Jednak nie był to wystarczający powód, żeby zachęcić większą liczbę elblążan do pojawienia się na imprezie. Nie wiem, czym to tłumaczyć. Z jednej strony mówi się ciągle o deficycie rozrywki w tym mieście, no, ale kiedy już ktoś przybije piekarczykowi szuflę, okazuje się, że nie mamy deszczówki w szafie.
Można oczywiście poruszyć tutaj problem finansowy, z rozczuleniem wspominając czasy, kiedy to można było przerzucić przez płot parę numerów „Polityki” i zaprosić całą rodzinę, pół bloku i kumpli z drużyny triatlonu. Niestety, sielanka się skończyła i organizator zażądał od nas całych czterdziestu złotych. Granda! Nie do pomyślenia. Przecież to cztery paczki fajek lub trzy kebaby i cola. To nawet stoczniowcy w tym roku nie wyciągnęli od nas takiej sumy za samych Scorpionsów! Wydaje mi się, że rzeczywiście lekarstwem dla niektórych jest tutaj odmierzanie czasu do kolejnej rocznicy obalenia komuny, czterdziestej na przykład i modlenie się o to, żeby do tego czasu Tina Turner jeszcze żyła. A na te dwadzieścia złotych to proponuję zbierać już teraz.
I czytam te komentarze, czytam cały czas. I nie mogę się nadziwić, skąd w nich tyle jadu. Czasami zastanawiam się, na czym polega trudność w budowaniu międzyludzkich więzi. Dochodzę do wniosku, że odległość między jednym człowiekiem a drugim, jego pomysłami, ideą i potrzebami często jest większa niż między kontynentem australijskim i afrykańskim na przykład. A jeżeli most drogowy czy akwedukt, łączący dwa brzegi oddalone od siebie o 50 metrów budowano w starożytnym Rzymie przez kilka lat, to ile wysiłku musi kosztować utworzenie transkontynentalnej linii łączącej dwie odmienne chimery (Dla czytelnika, który narzekał na brak nawiązań do botaniki - chodzi tu o kaprys niestety, a nie zabieg szczepienia roślin). Dlatego też uważam, że starania dyrektora Biblioteki Elbląskiej, aby uszczęśliwić każdą duszę pojawiającą się na Ogrodach, spełzną na niczym. Zawsze znajdzie się ktoś, komu skład zupełnie się nie spodoba. A to przez brak jazzu, a to przez brak country, a to przez brak ładnej pogody, wypłaty, dziewczyny, braku mięsa w tortilli wegetariańskiej, zniżek studenckich w wysokości 50 proc. i Ryska Riedla. I niech będą Ci niezadowoleni i niech krzyczą! Pewnie że tak. Jak to powiedział kiedyś Nergal (Behemoth): „równowaga musi być zachowana. Jak są ci dobrzy, niech będą i źli”. Niech owi „dobrzy” krytykanci - piewcy rewolucji wejdą na wyżyny sztuki lub niech zejdą do offgroundu i głośno dyskutują o tym, które z praw jest dla płetwonurków ważniejsze - Archimedesa czy Boyle'a-Mariotte'a (na życzenie czytelnika - nawiązania do fizyki). Niech roztrząsają wyższość Jarmarku Dominikanskiego nad elbląskimi obchodami dnia morza w 2007 roku i zbudują koncepcję wiecznego szczęścia.
Ja ze swojej strony... chciałbym się przyłączyć do słów jednego z mużyków Motion Trio (Janusza Wojtarowicza), który opisał dyrektora biblioteki elbląskiej - Jacka Nowińskiego jako postać dużego formatu. I niech zaleje mnie w tym momencie lawa niezadowolenia, a margines po prawej wypełni lament komentatorów. Wielkie halo, kolorowy telewizor! Pamiętajmy, że organizacja tego typu imprezy to wielkie przedsięwzięcie logistyczne. Setki telefonów, tysiące śrubek, współpraca wielu branż. No a przede wszystkim wielka odpowiedzialność za wartość merytoryczną - dobór artystów oraz coś, na co wpłynąć niestety nikt nie może poza samym Świętowitem - pogodę. Pamiętajmy - co jest również bardzo istotne - że każdy z nas może tę zabawę przejąć. Tak jak Cosa Nostra przejęła w Palermo każdą budę serwującą Focaccia (placki z maki) i tak jak poseł Palikot przejął się żoną. Nic prostszego! Zmontować scenę, zadzwonić do Nosowskiej i namówić ludzi, żeby przyszli. Do tego wymyślić jakieś dwa panele, wernisażyk i hasła propagandowe, pamiętając cały czas o nagłośnieniu, oświetleniu sceny i nakarmieniu mieszczan - głodnych muzyki oraz karkówki z grilla. Myślę, że Pan Jacek gmachu biblioteki nie odziedziczył i w wieku pięciu lat świadom swej pozycji dyrektora oraz organizatora życia kulturalnego w Elblągu nie był. Startował prawdopodobnie tak samo jak każdy z nas i nalewał do baka paliwo za te sama cenę.
Cóż wiec stoi na przeszkodzie? Niezadowolenie internauci i mieszczanie (zdanie zbudowane na podstawie ostatnich komentarzy pojawiających się w elbląskiej prasie) - bierzcie się do roboty. Bądźcie jak Phill Leonetti, polityk PO lub Tommy Lee Jones w „Ściganym”... Zmontujcie koncert, na który ze względu na jego doskonałość będzie mi wstyd pójść. Zbudujcie coś, co w mieście niekuloodpornym tylko na kebab i disko przetrwa ponad sześć sezonów. W pewnym momencie realizacji tych zamierzeń może okazać się, że nie jest to tak proste, jak się wydawało. Panie Jacku - szacunek.
Na koniec należy się drogim czytelnikom małe wyjaśnienie. Wyprzedzę niektóre komentarze traktujące o „pogodnych” stosunkach miedzy Portelem i Biblioteką, spoufalaniu się czy lizaniu tego czy owego, i dopowiem, że powyższy komentarz (jak diabli subiektywny, bo taki miał być) napisałem nie jako „dziennikarzyna” Portelu, a jako zwykły fan Ogrodów Polityki. Czekamy na kolejna edycje!!! Pozdrawiam wszystkich.
Jak pamiętają niektórzy z nas, nie były to pierwsze Ogrody, w trakcie których pogoda wywinęła nam taki numer. Dwa lata temu Tomek Lipiński dał solowy popis na czterech ocalałych strunach w kałuży, podczas gdy tłum „kłębił się i wyciągał ręce”… trzymające parasolki. I uważam, że już to powinno być pewną wskazówką, aby sprzęt elektroniczny oraz zdrowie muzyków w odpowiedni sposób zabezpieczyć. Organizatorzy jednak postanowili rzucić pogodzie gore-texową rękawicę dopiero w trakcie drugiego dnia tegorocznych Ogrodów. Kiedy drugi dzień się już zaczął, i, niestety, szybko skończył. W efekcie całość przeniesiona została następnego dnia do Galerii EL, okupiona stratą naszej Kate Bush - czyli Gaby Kulki. Zgadnijcie, co zrobił wtedy deszcz…
Na tym chciałbym skończyć swoje narzekanie i przejść do narzekania innych. Otóż na scenie tegorocznych Ogrodów pojawiły się znakomite osobowości świata muzyki… nie tak do końca popularnej, jak się okazuje. Maria Peszek, Katarzyna Nosowska, L.U.C i jego planeta, Waglewski ze składem, Żywiołak, Motion Trio, ukraińskie zbójne Haydamaky oraz Artur Ruciński. Jeżeli chodzi o zabezpieczenie widowiska - oświetlenie, efekty sceniczne oraz samo nagłośnienie najlepsze jak do tej pory (fajnego klimatu dodawały porozrzucane biblioteczne mebelki). Jednak nie był to wystarczający powód, żeby zachęcić większą liczbę elblążan do pojawienia się na imprezie. Nie wiem, czym to tłumaczyć. Z jednej strony mówi się ciągle o deficycie rozrywki w tym mieście, no, ale kiedy już ktoś przybije piekarczykowi szuflę, okazuje się, że nie mamy deszczówki w szafie.
Można oczywiście poruszyć tutaj problem finansowy, z rozczuleniem wspominając czasy, kiedy to można było przerzucić przez płot parę numerów „Polityki” i zaprosić całą rodzinę, pół bloku i kumpli z drużyny triatlonu. Niestety, sielanka się skończyła i organizator zażądał od nas całych czterdziestu złotych. Granda! Nie do pomyślenia. Przecież to cztery paczki fajek lub trzy kebaby i cola. To nawet stoczniowcy w tym roku nie wyciągnęli od nas takiej sumy za samych Scorpionsów! Wydaje mi się, że rzeczywiście lekarstwem dla niektórych jest tutaj odmierzanie czasu do kolejnej rocznicy obalenia komuny, czterdziestej na przykład i modlenie się o to, żeby do tego czasu Tina Turner jeszcze żyła. A na te dwadzieścia złotych to proponuję zbierać już teraz.
I czytam te komentarze, czytam cały czas. I nie mogę się nadziwić, skąd w nich tyle jadu. Czasami zastanawiam się, na czym polega trudność w budowaniu międzyludzkich więzi. Dochodzę do wniosku, że odległość między jednym człowiekiem a drugim, jego pomysłami, ideą i potrzebami często jest większa niż między kontynentem australijskim i afrykańskim na przykład. A jeżeli most drogowy czy akwedukt, łączący dwa brzegi oddalone od siebie o 50 metrów budowano w starożytnym Rzymie przez kilka lat, to ile wysiłku musi kosztować utworzenie transkontynentalnej linii łączącej dwie odmienne chimery (Dla czytelnika, który narzekał na brak nawiązań do botaniki - chodzi tu o kaprys niestety, a nie zabieg szczepienia roślin). Dlatego też uważam, że starania dyrektora Biblioteki Elbląskiej, aby uszczęśliwić każdą duszę pojawiającą się na Ogrodach, spełzną na niczym. Zawsze znajdzie się ktoś, komu skład zupełnie się nie spodoba. A to przez brak jazzu, a to przez brak country, a to przez brak ładnej pogody, wypłaty, dziewczyny, braku mięsa w tortilli wegetariańskiej, zniżek studenckich w wysokości 50 proc. i Ryska Riedla. I niech będą Ci niezadowoleni i niech krzyczą! Pewnie że tak. Jak to powiedział kiedyś Nergal (Behemoth): „równowaga musi być zachowana. Jak są ci dobrzy, niech będą i źli”. Niech owi „dobrzy” krytykanci - piewcy rewolucji wejdą na wyżyny sztuki lub niech zejdą do offgroundu i głośno dyskutują o tym, które z praw jest dla płetwonurków ważniejsze - Archimedesa czy Boyle'a-Mariotte'a (na życzenie czytelnika - nawiązania do fizyki). Niech roztrząsają wyższość Jarmarku Dominikanskiego nad elbląskimi obchodami dnia morza w 2007 roku i zbudują koncepcję wiecznego szczęścia.
Ja ze swojej strony... chciałbym się przyłączyć do słów jednego z mużyków Motion Trio (Janusza Wojtarowicza), który opisał dyrektora biblioteki elbląskiej - Jacka Nowińskiego jako postać dużego formatu. I niech zaleje mnie w tym momencie lawa niezadowolenia, a margines po prawej wypełni lament komentatorów. Wielkie halo, kolorowy telewizor! Pamiętajmy, że organizacja tego typu imprezy to wielkie przedsięwzięcie logistyczne. Setki telefonów, tysiące śrubek, współpraca wielu branż. No a przede wszystkim wielka odpowiedzialność za wartość merytoryczną - dobór artystów oraz coś, na co wpłynąć niestety nikt nie może poza samym Świętowitem - pogodę. Pamiętajmy - co jest również bardzo istotne - że każdy z nas może tę zabawę przejąć. Tak jak Cosa Nostra przejęła w Palermo każdą budę serwującą Focaccia (placki z maki) i tak jak poseł Palikot przejął się żoną. Nic prostszego! Zmontować scenę, zadzwonić do Nosowskiej i namówić ludzi, żeby przyszli. Do tego wymyślić jakieś dwa panele, wernisażyk i hasła propagandowe, pamiętając cały czas o nagłośnieniu, oświetleniu sceny i nakarmieniu mieszczan - głodnych muzyki oraz karkówki z grilla. Myślę, że Pan Jacek gmachu biblioteki nie odziedziczył i w wieku pięciu lat świadom swej pozycji dyrektora oraz organizatora życia kulturalnego w Elblągu nie był. Startował prawdopodobnie tak samo jak każdy z nas i nalewał do baka paliwo za te sama cenę.
Cóż wiec stoi na przeszkodzie? Niezadowolenie internauci i mieszczanie (zdanie zbudowane na podstawie ostatnich komentarzy pojawiających się w elbląskiej prasie) - bierzcie się do roboty. Bądźcie jak Phill Leonetti, polityk PO lub Tommy Lee Jones w „Ściganym”... Zmontujcie koncert, na który ze względu na jego doskonałość będzie mi wstyd pójść. Zbudujcie coś, co w mieście niekuloodpornym tylko na kebab i disko przetrwa ponad sześć sezonów. W pewnym momencie realizacji tych zamierzeń może okazać się, że nie jest to tak proste, jak się wydawało. Panie Jacku - szacunek.
Na koniec należy się drogim czytelnikom małe wyjaśnienie. Wyprzedzę niektóre komentarze traktujące o „pogodnych” stosunkach miedzy Portelem i Biblioteką, spoufalaniu się czy lizaniu tego czy owego, i dopowiem, że powyższy komentarz (jak diabli subiektywny, bo taki miał być) napisałem nie jako „dziennikarzyna” Portelu, a jako zwykły fan Ogrodów Polityki. Czekamy na kolejna edycje!!! Pozdrawiam wszystkich.
orzeu