Gotuje od 28 lat, na lądach, morzach i oceanach. Widział wiele i z niejednego pieca chleb jadł. Dosłownie. Kocha muzykę, od Rammsteina, przez Oddział Zamknięty aż po reggae, a teraz podbija Internet. Bo właściwie czemu nie? Przed Państwem Rock Chief, czyli Artur Wilga.
- Czym właściwie jest projekt Rock Chief, dlaczego wystartowałeś z tym akurat teraz? To był impuls?
- Artur Wilga: Impuls, pogoda, słońce... Niektórzy zaczynają studia po czterdziestce, więc ja pomyślałem, żeby coś takiego zrobić. To życie takie smutne, szczególnie w tym naszym mieście, więc chciałem je trochę ubarwić. Poza tym to niezła zabawa, ja się przy tym bawię. Jestem tyle lat w zawodzie, gotowałem niemal na każdym kontynencie, żywiłem mnóstwo narodowości, więc mam się czym dzielić. Chciałem również pokazać, że gotować potrafią też ci, którzy mają na to papiery, niekoniecznie trzeba być celebrytą.
- No właśnie, w dzisiejszych czasach nastała moda na gotowanie, programów kulinarnych jest mnóstwo. Uważasz, że to dobry trend, czy raczej psuje rynek?
- Uważam, że dobry, to nakręca koniunkturę, reklama dźwignią handlu. Tylko nie każdy powinien robić to publicznie. Kończyłem elbląskie Technikum Gastronomiczne w latach 80. i wtedy kucharz, a przede wszystkim kucharka, kojarzył się z zapoconym, śmierdzącym człowiekiem, który robi mielone i tłucze ziemniaki na puree. Jestem technologiem żywienia, gotuję i nigdy nie wstydziłem się swojego zawodu, ale teraz, jeśli mówię, że gotuję tam czy tam, to jest w porządku. Jeśli ktoś nie jest zawistny, to można i nawet "złapać szacun".
- Tak jak mówisz – byłeś w wielu miejscach, gotowałeś na wielu kontynentach. Jaka rzecz, którą zjadłeś, była najsmaczniejsza, a jaka najbardziej obrzydliwa?
- Nie smakowało mi jedzenie na Grenlandii, focze mięso wykopane z ziemi. Ciężko to powąchać, a co dopiero zjeść. To zgniłe mięso, ale oni to jedzą, dla nich to tradycja, tak jak dla nas flaki czy golonka. Natomiast ja najbardziej lubię tajską kuchnię, może niekoniecznie bardzo ostrą, ale oni mają świeże rzeczy, mają dostęp do wody. Tak samo jak Włochy, które uwielbiam, zarówno kraj, jak i kuchnię włoską.
- Ostatnie lata to w Polsce powrót do tradycji kulinarnych, do korzeni, do dań serwowanych przez babcie. Lubisz kuchnię polską?
- Oczywiście, wychowałem się na niej. Polska kuchnia też daje dużo możliwości, można fantastycznie łączyć ją z innymi smakami.
- Masz jakieś ulubione danie?
- Lubię gołąbki, takie klasyczne. O, i zupy. My naprawdę jesteśmy mistrzami, w Europie to chyba nikt nam nie podskoczy. Japończycy mają ramen, no i właściwie koniec. Anglicy – wodę i proszek. Mój pierwszy kontakt z konsumentami tego kraju był taki, że do zup podchodzili jak do jeża. Jeden z nich, wytypowany, podchodził, smakował, reszta pytała. Później już było tak, że musiałem gotować zupy trzy razy dziennie, tak im smakowało.
- Jak pracujesz z jedzeniem? Jak łączysz smaki, jak je znajdujesz? Metodą prób i błędów?
- To lata praktyki, po takim czasie wiem już, co z czym można łączyć. Są też takie rzeczy, o których myślałem, że razem nie dadzą rady, po czym okazywało się, że efekt końcowy jest w porządku. Trzeba również znaleźć odbiorcę, który nie będzie się bał spróbować krewetki z mięsem czy słodkiego ze słonym.
- Gotujesz rodzinie i znajomym. Ale czy ktoś gotuje Tobie? Są tacy śmiałkowie?
- Moja żona i robi to bardzo dobrze. Nie uprawiam krytyki prywatnie, bo wiem, że każdy się stara i uważam, że to już jest połowa sukcesu. Natomiast jeśli jestem w restauracji, gdzie pracują zawodowcy, to też staram się tego nie robić, ale są czasami takie sytuacje, obok których nie można przejść obojętnie. Poza tym jedzenie w knajpach nie jest tanie, więc jeśli klient idzie do restauracji, to też ma prawo czegoś wymagać.
- Zabawa zabawą, filmiki filmikami, ale praca zawodowa wygląda inaczej. No właśnie, jak?
- Praca w kuchni to duży stres. Ci, którzy siedzą po drugiej stronie ściany nie zdają sobie z tego sprawy, nie wiedzą, że to ciężki kawałek chleba. Szczególnie w restauracji, gdzie z każdej strony odczuwasz presję. Nie każdy się nadaje.
- No więc co trzeba mieć w sobie, żeby być dobrym kucharzem?
- Trzeba mieć poczucie estetyki. Taka osoba nie może być również brudasem. Musi rozumieć podstawy, które zawsze były, są i będą, żeby zachować odpowiednie warunki sanitarne. A przede wszystkim musi być odporna psychicznie i nie może schodzić z pewnego pułapu. Gastronomia ma to do siebie, że wystarczy chwila nieuwagi, a można stracić to, na co pracowało się latami, tutaj nie ma zmiłuj. Tym bardziej, że pod każdym daniem, które wychodzi z mojej kuchni, bez względu na to, ilu jeszcze jest kucharzy, podpisuję się ja, Artur Wilga.
- Plusem tego zawodu może być więc prestiż, mogą być podróże, nowe smaki. A jakie są jego ciemne strony?
- Moim zdaniem największym minusem jest to, że bardzo często właściciele nie doceniają pracowników. Wiadomo, pieniądze są ważne, ale liczy się też dobre słowo, bo to ciężka harówa. Więc to chyba największa bolączka.
- W Polsce szef kuchni może się wykazać, ma pole do popisu, bo Polacy nie znają tej czy tamtej potrawy?
- Mamy duże zaległości, ale trzeba powiedzieć, że szybko je nadrabiamy. Przede wszystkim ludzie zaczęli podróżować, więc jeżdżą i próbują tego czy owego. Oprócz tego, że pracuję staram się wyjeżdżać w różne miejsca z żoną. I nas interesują małe, lokalne knajpy rodzinne, lokalne jedzenie. Stamtąd przywożę smaki, różne połączenia. Jak to kiedyś ktoś powiedział: "podróże kształcą", również pod względem gastronomicznym. Tylko trzeba być otwartym.
Wszyscy, którzy chcą zobaczyć, jak gotuje Artur mogą wejść na facebookową stronę Rock Chief.
- Artur Wilga: Impuls, pogoda, słońce... Niektórzy zaczynają studia po czterdziestce, więc ja pomyślałem, żeby coś takiego zrobić. To życie takie smutne, szczególnie w tym naszym mieście, więc chciałem je trochę ubarwić. Poza tym to niezła zabawa, ja się przy tym bawię. Jestem tyle lat w zawodzie, gotowałem niemal na każdym kontynencie, żywiłem mnóstwo narodowości, więc mam się czym dzielić. Chciałem również pokazać, że gotować potrafią też ci, którzy mają na to papiery, niekoniecznie trzeba być celebrytą.
- No właśnie, w dzisiejszych czasach nastała moda na gotowanie, programów kulinarnych jest mnóstwo. Uważasz, że to dobry trend, czy raczej psuje rynek?
- Uważam, że dobry, to nakręca koniunkturę, reklama dźwignią handlu. Tylko nie każdy powinien robić to publicznie. Kończyłem elbląskie Technikum Gastronomiczne w latach 80. i wtedy kucharz, a przede wszystkim kucharka, kojarzył się z zapoconym, śmierdzącym człowiekiem, który robi mielone i tłucze ziemniaki na puree. Jestem technologiem żywienia, gotuję i nigdy nie wstydziłem się swojego zawodu, ale teraz, jeśli mówię, że gotuję tam czy tam, to jest w porządku. Jeśli ktoś nie jest zawistny, to można i nawet "złapać szacun".
- Tak jak mówisz – byłeś w wielu miejscach, gotowałeś na wielu kontynentach. Jaka rzecz, którą zjadłeś, była najsmaczniejsza, a jaka najbardziej obrzydliwa?
- Nie smakowało mi jedzenie na Grenlandii, focze mięso wykopane z ziemi. Ciężko to powąchać, a co dopiero zjeść. To zgniłe mięso, ale oni to jedzą, dla nich to tradycja, tak jak dla nas flaki czy golonka. Natomiast ja najbardziej lubię tajską kuchnię, może niekoniecznie bardzo ostrą, ale oni mają świeże rzeczy, mają dostęp do wody. Tak samo jak Włochy, które uwielbiam, zarówno kraj, jak i kuchnię włoską.
- Ostatnie lata to w Polsce powrót do tradycji kulinarnych, do korzeni, do dań serwowanych przez babcie. Lubisz kuchnię polską?
- Oczywiście, wychowałem się na niej. Polska kuchnia też daje dużo możliwości, można fantastycznie łączyć ją z innymi smakami.
- Masz jakieś ulubione danie?
- Lubię gołąbki, takie klasyczne. O, i zupy. My naprawdę jesteśmy mistrzami, w Europie to chyba nikt nam nie podskoczy. Japończycy mają ramen, no i właściwie koniec. Anglicy – wodę i proszek. Mój pierwszy kontakt z konsumentami tego kraju był taki, że do zup podchodzili jak do jeża. Jeden z nich, wytypowany, podchodził, smakował, reszta pytała. Później już było tak, że musiałem gotować zupy trzy razy dziennie, tak im smakowało.
- Jak pracujesz z jedzeniem? Jak łączysz smaki, jak je znajdujesz? Metodą prób i błędów?
- To lata praktyki, po takim czasie wiem już, co z czym można łączyć. Są też takie rzeczy, o których myślałem, że razem nie dadzą rady, po czym okazywało się, że efekt końcowy jest w porządku. Trzeba również znaleźć odbiorcę, który nie będzie się bał spróbować krewetki z mięsem czy słodkiego ze słonym.
- Gotujesz rodzinie i znajomym. Ale czy ktoś gotuje Tobie? Są tacy śmiałkowie?
- Moja żona i robi to bardzo dobrze. Nie uprawiam krytyki prywatnie, bo wiem, że każdy się stara i uważam, że to już jest połowa sukcesu. Natomiast jeśli jestem w restauracji, gdzie pracują zawodowcy, to też staram się tego nie robić, ale są czasami takie sytuacje, obok których nie można przejść obojętnie. Poza tym jedzenie w knajpach nie jest tanie, więc jeśli klient idzie do restauracji, to też ma prawo czegoś wymagać.
- Zabawa zabawą, filmiki filmikami, ale praca zawodowa wygląda inaczej. No właśnie, jak?
- Praca w kuchni to duży stres. Ci, którzy siedzą po drugiej stronie ściany nie zdają sobie z tego sprawy, nie wiedzą, że to ciężki kawałek chleba. Szczególnie w restauracji, gdzie z każdej strony odczuwasz presję. Nie każdy się nadaje.
- No więc co trzeba mieć w sobie, żeby być dobrym kucharzem?
- Trzeba mieć poczucie estetyki. Taka osoba nie może być również brudasem. Musi rozumieć podstawy, które zawsze były, są i będą, żeby zachować odpowiednie warunki sanitarne. A przede wszystkim musi być odporna psychicznie i nie może schodzić z pewnego pułapu. Gastronomia ma to do siebie, że wystarczy chwila nieuwagi, a można stracić to, na co pracowało się latami, tutaj nie ma zmiłuj. Tym bardziej, że pod każdym daniem, które wychodzi z mojej kuchni, bez względu na to, ilu jeszcze jest kucharzy, podpisuję się ja, Artur Wilga.
- Plusem tego zawodu może być więc prestiż, mogą być podróże, nowe smaki. A jakie są jego ciemne strony?
- Moim zdaniem największym minusem jest to, że bardzo często właściciele nie doceniają pracowników. Wiadomo, pieniądze są ważne, ale liczy się też dobre słowo, bo to ciężka harówa. Więc to chyba największa bolączka.
- W Polsce szef kuchni może się wykazać, ma pole do popisu, bo Polacy nie znają tej czy tamtej potrawy?
- Mamy duże zaległości, ale trzeba powiedzieć, że szybko je nadrabiamy. Przede wszystkim ludzie zaczęli podróżować, więc jeżdżą i próbują tego czy owego. Oprócz tego, że pracuję staram się wyjeżdżać w różne miejsca z żoną. I nas interesują małe, lokalne knajpy rodzinne, lokalne jedzenie. Stamtąd przywożę smaki, różne połączenia. Jak to kiedyś ktoś powiedział: "podróże kształcą", również pod względem gastronomicznym. Tylko trzeba być otwartym.
Wszyscy, którzy chcą zobaczyć, jak gotuje Artur mogą wejść na facebookową stronę Rock Chief.
rozmawiała Marta Wiloch