
Wielu mieszkańców naszego miasta pamięta jeszcze dawny Elbląg. Czas mija, a wraz z jego upływem, zatraca się pamięć o dawnych czasach. Chcąc ocalić od zapomnienia to, co kiedyś było, wysłuchałam wspomnień pani Heleny Stachnowicz, która w roku 1946 jako młoda dziewczyna przyjechała wraz z rodziną do Elbląga.
- Przyjechaliśmy do Elbląga ze Stoczka Łukowskiego w październiku 1946 roku. Do Elbląga jechaliśmy cały tydzień pociągiem towarowym. To była gehenna. Nie było wody ani jedzenia. Na środku wagonu stała „koza”, na której mama gotowała jakąś pożywną zupę dla całej rodziny. Węgiel zdobywaliśmy na kolejnych stacjach, gdzie pociąg się zatrzymywał, czasami na dość długo. W naszym wagonie było kilkanaście osób. Dzieliliśmy się z innymi tym, co moja mama ugotowała. Mieliśmy ze sobą kaszę, słoninę, buraki, ziemniaki, marchew. Pociąg przystawał wielokrotnie. W Olsztynie o mało się nie zgubiłam wychodząc po wodę. Do Elbląga zajechaliśmy nocą. Dworzec nie wyglądał jak ten dzisiejszy. Znajdował się bardziej z boku, mniej więcej tam, gdzie teraz znajduje się poczta. Była to duża szopa. Na dworcu kłębił się tłum przyjezdnych, a na środku paliło się ognisko. Zasiedliśmy przy jednym ognisku. Wtedy to zjawił się pełnomocnik PUR-u. (skrót od Powiatowego Urzędu Repatriacyjnego). Podchodził do każdego i pytał, czy ma upatrzone już jakieś miejsce, w którym chciałby zamieszkać. Naiwnie sądził, że większość zebranych to ludzie, którzy przyjechali do Elbląga w poszukiwaniu mieszkania. Niestety wśród przyjezdnych było wielu szabrowników, którzy okradali opustoszałe mieszkania i wyjeżdżali z miasta. Był październik, zdziwiłam się więc, że w mieście było jeszcze tyle pięknych róż, które rosły na przydrożnych skwerach czy zieleńcach.
- Moją rodzinną miejscowość spalili Niemcy w 1939 roku. Zostaliśmy bez niczego. Potem mój ojciec wybudował barak. Nie dało się jednak w nim długo mieszkać. Było zimno i niewygodnie. Mieszkała nas tam cała gromada: rodzice, ja i trójka mojego rodzeństwa, dwie ciocie z Warszawy i jedna przyszywana ciocia. Spaliśmy dosłownie jedno przy drugim. Warunki były złe. Nasz znajomy ze Stoczka, Drozdowicz, zaproponował wtedy ojcu wyjazd do Elbląga. On już wcześniej w Elblągu był i rozpoznał tamtejsze środowisko. Ojciec się zgodził. Ruszyliśmy w nieznane. W końcu zawitaliśmy do Elbląga. Gdy na dworcu podszedł do nas pracownik PUR-u, poprosiliśmy go, żeby zaproponował nam jakieś lokum. Znalazł dla nas domek na ulicy Chałubińskiego. Było to na dzisiejszej Zawadzie. Nie ma teraz tej ulicy. W sąsiednim domu mieszkały zakonnice. My mieliśmy malutki domek z ogrodem. Byliśmy zadowoleni, a szczególnie mama, ponieważ bardzo lubiła pracować w ogrodzie: sadzić i pielić. Na początku było świetnie. Z czasem zaczęły się koszmary. Nocą z lasu zaczęli przychodzić do nas uzbrojeni, odziani w mundury Niemcy. Nie zrobili nam nic złego. Zażądali tylko cywilnych ubrań. Ojciec miał kilka zapasowych spodni i koszul. Niemcy zakopali broń w naszym ogrodzie. Ojciec pomógł im spalić wojskowe ubrania i ubrani w ojcowskie koszule Niemcy odeszli. Działo się to nocą. W dzień przychodzili Rosjanie. Pytali: „Czy są tutaj dziewczyny?”. Moja mama miała wtedy 50 lat. Była ładną kobieta. Oprócz niej w domu były trzy dorastające dziewczyny (brat był w wojsku w Poznaniu). Mama chowała nas wtedy pod łóżko. Mieliśmy ładny dom. W sadzie było pełno owocowych drzew, było co jeść, bo Polacy organizowali się w grupy i pomagali sobie wzajemnie, ale mama bała się o siebie i o nas i wymogła na ojcu zmianę mieszkania. Zamieszkaliśmy w dwupiętrowej murowance na ulicy Słonecznej. Dom ten stoi tam do dzisiaj. W naszym sąsiedztwie byli również mieszkańcy ze Stoczka. Na dole mieszkała Niemka. Jeszcze nie wyjechała. Była grzeczna, dobra. Przychodziła do nas. Dzieliliśmy się z nią tym, co mieliśmy. Ona również przynosiła nam różne zapasy, konserwy. Całkiem nieźle nam tam było. Mamie nie podobało się jednak, że dom jest duży i pusty, w większości nie zamieszkały. Przychodzili tam szabrownicy. Myśleli, że jesteśmy Niemcami, dokuczali nam więc i wyzywali nas. I kolejny raz przeprowadziliśmy się, tym razem na ulicę Kościuszki 67/5, blisko dzisiejszego stadionu. Były tam trzy pokoje, kuchnia, łazienka. Mieszkanie było umeblowane, w kuchni stała nawet maszyna do szycia, na której mama szyła nam sukienki z materiałów, które dostała od sąsiadów. Obok domu był ogród. Mama nasiała tam kwiatów, warzyw. Mieliśmy, więc swoje ziemniaki, kapustę, buraki, rzodkiewki, koperek, szczaw. Sąsiedzi byli mili. Nie było nam jednak tam łatwo. Nie było sklepów. Znajdował się tylko jeden. Nie pamiętam dokładnie jego lokalizacji. Miałam wtedy 16 lat i nie wszystko dobrze pamiętam. Pamiętam tylko, że znajdował się pod bramą. Być może było to na ulicy Pionierskiej. Chodziłam tam po kaszę. Buszowałyśmy też z koleżanką Celą po opuszczonych ogrodach. Wykopywałyśmy kartofle, marchew, pietruszkę. No i jakoś się żyło. Dzieliliśmy się z sąsiadami. Zaczęłam chodzić do liceum. Moim wychowawcą był ksiądz Żynel. Liceum mieściło się przy ulicy Królewieckiej, tam, gdzie obecnie znajduje się szkoła gastronomiczna. Młodsza siostra Terenia poszła do podstawówki nr 3. Moja siostra Janeczka chodziła do szkoły krawieckiej i gastronomicznej, a ja do ogólniaka, który znajdował się w drugiej części budynku gastronomika. Ojciec znalazł pracę w „Zamechu”, był tam malarzem. Po czterech latach nauki skończyłam tzw. małą maturę. Jednak nie dawała mi ona żadnego zawodu. Uczyłam się dalej w Liceum Pedagogicznym w Kwidzynie. Po dwóch latach zdałam dużą maturę. Od małego uwielbiałam książki. W wieku pięciu lat umiałam już czytać, wypożyczałam książki. Śmiali się ze mnie, że taka mała, chuda, a już obłożona książkami. Uwielbiałam literaturę od małego. Kochałam też teatr. W domu razem z ojcem urządzaliśmy teatrzyki, wymyślaliśmy różne postacie. Mama pięknie śpiewała.
Na pytanie, jak pani Helena zapamiętała powojenny Elbląg, opowiada:
- Elbląg był po wojnie bardzo zniszczony. Na starówce nie było żadnego domu. Walały się resztki ubrań, różnych rzeczy. Jako piętnastoletnia dziewczyna chodziłam tam często z czystej ciekawości. Katedra była bardzo zniszczona. Pewnego razu zaniosłam do niej figurki świętych znalezione w kościele w Stalewie. Bałam się, że się gdzieś zawieruszą. Jednak z figurek stoi tam do dnia dzisiejszego. Na Placu Słowiańskim, niedaleko dawnego „Galuxu”, stała taka baszta z wieżyczką. Buszowaliśmy tam jako dzieciaki. Znalazłam tam srebrny puchar w całkiem dobrym stanie oraz kilka łyżek. Znaleźliśmy tam też pancerfausty. W tej baszcie swoją siedzibę miał bowiem wcześniej Hitlerjugend. Rzucano z niej pancerfaustami w radzieckie czołgi. Pamiętam, że na ulicy 1-Maja był taki wysoki przecięty na pół dom. Jakby go ktoś nożem przeciął. Z dołu widzieliśmy półkę z dużą ilością książek oraz instrumenty muzyczne. Postanowiliśmy z kolegami wejść po drabinie i zdobyć te książki. Weszłam po drabinie, chociaż się bałam, ponieważ ściana domu wręcz wisiała, chwyciłam za modlitewnik oprawiony w skórę i dużą książkę ze spisem mieszkańców. Pamiętam też nasze wypady do Bażantarni na górę, na której stał pomnik jakiegoś dostojnika niemieckiego. Chłopcy rzucali w niego grudami z gliny (chodzi prawdopodobnie o Gęsią Górę i pomnik Bismarcka - dk). Pod górą na dole było zamknięte na kłódkę pomieszczenie. Było tam pełno swastyk, broni, wśród niej pancerfausty, granty, a także różne odznaczenia. Pamiętam, że bałam się tam wejść, ponieważ myślałam, że to miejsce zaraz wybuchnie. Pamiętam jeszcze jedną ciekawą sytuację z tamtych czasów. Gdy chodziłam ze swoją koleżanką Celiną szukać jedzenia po opustoszałych ogrodach, przez okno jednego z domów przy ulicy Kościuszki zobaczyłam małą trumienkę i pochyloną nad nią kobietę. Jak się później okazało, była to matka, która nie mogąc pogodzić się ze śmiercią dziecka, przetrzymywała je w domu w trumience. Trumnę wielokrotnie zabierano i chowano, a ona ją wykopywała i zabierała do domu. Aż pewnego razu pod nieobecność kobiety trumnę zabrano i zakopano w nieznanym miejscu. Po tym wydarzeniu kobieta przepadła bez wieści. Ostatnia historia, która mi się przypomina, a która krąży po Elblągu od lat, to historia kobiety w ciąży, która urodziła dziecko w trupiarni. Było to krótko po wojnie. Kobietę zawieziono do trupiarni, ponieważ myślano, że nie żyje. Tylko upór męża, który na wieść o śmierci żony, chciał ją po raz ostatni zobaczyć, sprawił, że kobieta wraz z dzieckiem wyrwała się z tego okropnego miejsca. Okazało się bowiem, że kobieta żyje. W trupiarni w bólach urodziła dziecko. Mąż zastał ją trzymającą zakrwawione maleństwo w ramionach. Cudem przetrwali w tym zimnym i strasznym miejscu. Mężczyzna, by dostać się do swej żony, musiał niestety zabić człowieka. Nie chciano go bowiem wpuścić do trupiarni. Po tym wydarzeniu małżeństwo wraz z dzieckiem opuściło Elbląg.
Kolejne lata spędzone w Elblągu tak wspomina pani Helena:
- Po szkole w Kwidzynie wróciłam do Elbląga i zastanawiałam się, co mam dalej robić. Poszłam do Inspektoratu Oświaty, który mieścił się na ulicy Chopina. Spotkałam tam znajomego jeszcze spod Stoczka, który bardzo mi sprzyjał. Był on kierownikiem szkoły na wsi pod Elblągiem i wziął mnie pod swoją opiekę. Chciałam koniecznie zabrać ze sobą swoją serdeczną koleżankę, Celę. No i zabrano nas dwie do Wojciechowa koło Żurawca, gdzie zamieszkałyśmy u Niemki, pani Trieder, by potem pracować w tamtejszej szkole. Pracowałyśmy jako nauczycielki w młodszych klasach. Pani Trieder pomagała nam, dopóki nie dostałyśmy wyżywienia w szkole. No i wtedy zakochał się we mnie dziesięć lat ode mnie straszy nauczyciel, Zygmunt Tydrych. Wydawał mi się wtedy za stary! Ja bardzo chciałam się wtedy wyrwać z domu. W tym czasie moja mama była chora i wszystko było na mojej głowie: gotowanie, sprzątanie, ranne wstawanie, pomaganie siostrom w lekcjach. Już dłużej tak nie mogłam. No i zgodziłam się wyjść za Tydrycha. Wyszłam za mąż. Początkowo mieszkaliśmy u pani Trieder. Kierowniczka Inspektoratu Oświaty zaproponowała nam pracę w Stalewie, w gminie Zwierzno. Była tam taka piękna, opuszczona szkoła. Przy niej był nasz dom. W szkole były cztery klasy, które uczyły się jednocześnie. Nie miałam problemów z dziećmi. Łatwo nawiązałam z nimi kontakt. Były tak samo biedne jak i ja. Dobrze nam tam było. We wsi mieszkało dużo ludzi zza Buga. Byli biedni. Dzieci boso przychodziły do szkoły, nawet zimą. Nogi miały czerwone z zimna. W Stalewie przepracowaliśmy z mężem kilka lat. W międzyczasie powstało tam przedszkole. Z czasem mój mąż został zmuszony do zakładania spółdzielni produkcyjnych. Coraz częściej przebywał poza domem, więcej czasu spędzał na zebraniach spółdzielczych niż z rodziną. Zaczął zaglądać do kieliszka. Zaczęło się psuć między nami. Ściągnęłam do siebie teściów. Pomagali nam. Na świecie była już córka Grażyna. Za chwilę miało pojawić się drugie dziecko. Wśród mieszkańców wsi byli różni ludzie. Było dobrzy i złośliwi. Pewnej nocy podpalono nasz dom. Dobrze, że spaliśmy wtedy na parterze, a nie na piętrze. Obudziłam się i usłyszałam taki dziwny szum. Otworzyłam drzwi, a tam ogień i kłęby dymu! Otworzyłam okno, wyrzuciłam pierzynę, na pierzynę Grażynę i Irka, nasze drugie dziecko, potem wyskoczyłam ja i mąż. Cały majątek, który nam pozostał, to koszule, które mieliśmy na sobie i buty z cholewami. Po pożarze nie chciałam zostać w Stalewie. Powróciliśmy do Elbląga. Zamieszkaliśmy w szkole nr 12. Obecnie mieści się tam inna szkoła. Dano nam tam pokoik do dyspozycji.
Z czasem państwo Tydrych zamieszkali przy ulicy Brzeskiej. Pani Helena zaczęła uczyć klasy młodsze w szkołach podstawowych. Najpierw pracowała w Szkole Podstawowej nr 7, potem 15 i 21. Mąż podjął pracę na stanowisku wicedyrektora w Szkole Podstawowej przy ulicy Sadowej. Pani Helena skończyła w międzyczasie studia polonistyczne w Toruniu w systemie zaocznym. Miała już wtedy czwórkę dzieci. Z czasem podjęła pracę w Szkole Muzycznej, która mieściła się wówczas w miejscu, gdzie dziś znajduje się parafia św. Brunona. Potem szkołę przeniesiono do nowego budynku, gdzie mieści się do dnia dzisiejszego. W nowej Szkole Muzycznej pani Helena pełniła funkcję wicedyrektora. Uwielbiała tę placówkę. Kochała swoich wychowanków. Z czasem wyszła za mąż po raz drugi. Pani Helena Stachnowicz jest postacią nietuzinkową. Do dziś pisze wiersze, opowiadania, spisuje swoje wspomnienia, a także recenzuje książki. Jedna z recenzowanych przez nią książek nosi tytuł „Ogień września” Zygmunta Kukomskiego. Kiedyś czytała dzieciom bajki w radiu. Znana była tam pod pseudonimem „Babci Agatki”.
- Moją rodzinną miejscowość spalili Niemcy w 1939 roku. Zostaliśmy bez niczego. Potem mój ojciec wybudował barak. Nie dało się jednak w nim długo mieszkać. Było zimno i niewygodnie. Mieszkała nas tam cała gromada: rodzice, ja i trójka mojego rodzeństwa, dwie ciocie z Warszawy i jedna przyszywana ciocia. Spaliśmy dosłownie jedno przy drugim. Warunki były złe. Nasz znajomy ze Stoczka, Drozdowicz, zaproponował wtedy ojcu wyjazd do Elbląga. On już wcześniej w Elblągu był i rozpoznał tamtejsze środowisko. Ojciec się zgodził. Ruszyliśmy w nieznane. W końcu zawitaliśmy do Elbląga. Gdy na dworcu podszedł do nas pracownik PUR-u, poprosiliśmy go, żeby zaproponował nam jakieś lokum. Znalazł dla nas domek na ulicy Chałubińskiego. Było to na dzisiejszej Zawadzie. Nie ma teraz tej ulicy. W sąsiednim domu mieszkały zakonnice. My mieliśmy malutki domek z ogrodem. Byliśmy zadowoleni, a szczególnie mama, ponieważ bardzo lubiła pracować w ogrodzie: sadzić i pielić. Na początku było świetnie. Z czasem zaczęły się koszmary. Nocą z lasu zaczęli przychodzić do nas uzbrojeni, odziani w mundury Niemcy. Nie zrobili nam nic złego. Zażądali tylko cywilnych ubrań. Ojciec miał kilka zapasowych spodni i koszul. Niemcy zakopali broń w naszym ogrodzie. Ojciec pomógł im spalić wojskowe ubrania i ubrani w ojcowskie koszule Niemcy odeszli. Działo się to nocą. W dzień przychodzili Rosjanie. Pytali: „Czy są tutaj dziewczyny?”. Moja mama miała wtedy 50 lat. Była ładną kobieta. Oprócz niej w domu były trzy dorastające dziewczyny (brat był w wojsku w Poznaniu). Mama chowała nas wtedy pod łóżko. Mieliśmy ładny dom. W sadzie było pełno owocowych drzew, było co jeść, bo Polacy organizowali się w grupy i pomagali sobie wzajemnie, ale mama bała się o siebie i o nas i wymogła na ojcu zmianę mieszkania. Zamieszkaliśmy w dwupiętrowej murowance na ulicy Słonecznej. Dom ten stoi tam do dzisiaj. W naszym sąsiedztwie byli również mieszkańcy ze Stoczka. Na dole mieszkała Niemka. Jeszcze nie wyjechała. Była grzeczna, dobra. Przychodziła do nas. Dzieliliśmy się z nią tym, co mieliśmy. Ona również przynosiła nam różne zapasy, konserwy. Całkiem nieźle nam tam było. Mamie nie podobało się jednak, że dom jest duży i pusty, w większości nie zamieszkały. Przychodzili tam szabrownicy. Myśleli, że jesteśmy Niemcami, dokuczali nam więc i wyzywali nas. I kolejny raz przeprowadziliśmy się, tym razem na ulicę Kościuszki 67/5, blisko dzisiejszego stadionu. Były tam trzy pokoje, kuchnia, łazienka. Mieszkanie było umeblowane, w kuchni stała nawet maszyna do szycia, na której mama szyła nam sukienki z materiałów, które dostała od sąsiadów. Obok domu był ogród. Mama nasiała tam kwiatów, warzyw. Mieliśmy, więc swoje ziemniaki, kapustę, buraki, rzodkiewki, koperek, szczaw. Sąsiedzi byli mili. Nie było nam jednak tam łatwo. Nie było sklepów. Znajdował się tylko jeden. Nie pamiętam dokładnie jego lokalizacji. Miałam wtedy 16 lat i nie wszystko dobrze pamiętam. Pamiętam tylko, że znajdował się pod bramą. Być może było to na ulicy Pionierskiej. Chodziłam tam po kaszę. Buszowałyśmy też z koleżanką Celą po opuszczonych ogrodach. Wykopywałyśmy kartofle, marchew, pietruszkę. No i jakoś się żyło. Dzieliliśmy się z sąsiadami. Zaczęłam chodzić do liceum. Moim wychowawcą był ksiądz Żynel. Liceum mieściło się przy ulicy Królewieckiej, tam, gdzie obecnie znajduje się szkoła gastronomiczna. Młodsza siostra Terenia poszła do podstawówki nr 3. Moja siostra Janeczka chodziła do szkoły krawieckiej i gastronomicznej, a ja do ogólniaka, który znajdował się w drugiej części budynku gastronomika. Ojciec znalazł pracę w „Zamechu”, był tam malarzem. Po czterech latach nauki skończyłam tzw. małą maturę. Jednak nie dawała mi ona żadnego zawodu. Uczyłam się dalej w Liceum Pedagogicznym w Kwidzynie. Po dwóch latach zdałam dużą maturę. Od małego uwielbiałam książki. W wieku pięciu lat umiałam już czytać, wypożyczałam książki. Śmiali się ze mnie, że taka mała, chuda, a już obłożona książkami. Uwielbiałam literaturę od małego. Kochałam też teatr. W domu razem z ojcem urządzaliśmy teatrzyki, wymyślaliśmy różne postacie. Mama pięknie śpiewała.
Na pytanie, jak pani Helena zapamiętała powojenny Elbląg, opowiada:
- Elbląg był po wojnie bardzo zniszczony. Na starówce nie było żadnego domu. Walały się resztki ubrań, różnych rzeczy. Jako piętnastoletnia dziewczyna chodziłam tam często z czystej ciekawości. Katedra była bardzo zniszczona. Pewnego razu zaniosłam do niej figurki świętych znalezione w kościele w Stalewie. Bałam się, że się gdzieś zawieruszą. Jednak z figurek stoi tam do dnia dzisiejszego. Na Placu Słowiańskim, niedaleko dawnego „Galuxu”, stała taka baszta z wieżyczką. Buszowaliśmy tam jako dzieciaki. Znalazłam tam srebrny puchar w całkiem dobrym stanie oraz kilka łyżek. Znaleźliśmy tam też pancerfausty. W tej baszcie swoją siedzibę miał bowiem wcześniej Hitlerjugend. Rzucano z niej pancerfaustami w radzieckie czołgi. Pamiętam, że na ulicy 1-Maja był taki wysoki przecięty na pół dom. Jakby go ktoś nożem przeciął. Z dołu widzieliśmy półkę z dużą ilością książek oraz instrumenty muzyczne. Postanowiliśmy z kolegami wejść po drabinie i zdobyć te książki. Weszłam po drabinie, chociaż się bałam, ponieważ ściana domu wręcz wisiała, chwyciłam za modlitewnik oprawiony w skórę i dużą książkę ze spisem mieszkańców. Pamiętam też nasze wypady do Bażantarni na górę, na której stał pomnik jakiegoś dostojnika niemieckiego. Chłopcy rzucali w niego grudami z gliny (chodzi prawdopodobnie o Gęsią Górę i pomnik Bismarcka - dk). Pod górą na dole było zamknięte na kłódkę pomieszczenie. Było tam pełno swastyk, broni, wśród niej pancerfausty, granty, a także różne odznaczenia. Pamiętam, że bałam się tam wejść, ponieważ myślałam, że to miejsce zaraz wybuchnie. Pamiętam jeszcze jedną ciekawą sytuację z tamtych czasów. Gdy chodziłam ze swoją koleżanką Celiną szukać jedzenia po opustoszałych ogrodach, przez okno jednego z domów przy ulicy Kościuszki zobaczyłam małą trumienkę i pochyloną nad nią kobietę. Jak się później okazało, była to matka, która nie mogąc pogodzić się ze śmiercią dziecka, przetrzymywała je w domu w trumience. Trumnę wielokrotnie zabierano i chowano, a ona ją wykopywała i zabierała do domu. Aż pewnego razu pod nieobecność kobiety trumnę zabrano i zakopano w nieznanym miejscu. Po tym wydarzeniu kobieta przepadła bez wieści. Ostatnia historia, która mi się przypomina, a która krąży po Elblągu od lat, to historia kobiety w ciąży, która urodziła dziecko w trupiarni. Było to krótko po wojnie. Kobietę zawieziono do trupiarni, ponieważ myślano, że nie żyje. Tylko upór męża, który na wieść o śmierci żony, chciał ją po raz ostatni zobaczyć, sprawił, że kobieta wraz z dzieckiem wyrwała się z tego okropnego miejsca. Okazało się bowiem, że kobieta żyje. W trupiarni w bólach urodziła dziecko. Mąż zastał ją trzymającą zakrwawione maleństwo w ramionach. Cudem przetrwali w tym zimnym i strasznym miejscu. Mężczyzna, by dostać się do swej żony, musiał niestety zabić człowieka. Nie chciano go bowiem wpuścić do trupiarni. Po tym wydarzeniu małżeństwo wraz z dzieckiem opuściło Elbląg.
Kolejne lata spędzone w Elblągu tak wspomina pani Helena:
- Po szkole w Kwidzynie wróciłam do Elbląga i zastanawiałam się, co mam dalej robić. Poszłam do Inspektoratu Oświaty, który mieścił się na ulicy Chopina. Spotkałam tam znajomego jeszcze spod Stoczka, który bardzo mi sprzyjał. Był on kierownikiem szkoły na wsi pod Elblągiem i wziął mnie pod swoją opiekę. Chciałam koniecznie zabrać ze sobą swoją serdeczną koleżankę, Celę. No i zabrano nas dwie do Wojciechowa koło Żurawca, gdzie zamieszkałyśmy u Niemki, pani Trieder, by potem pracować w tamtejszej szkole. Pracowałyśmy jako nauczycielki w młodszych klasach. Pani Trieder pomagała nam, dopóki nie dostałyśmy wyżywienia w szkole. No i wtedy zakochał się we mnie dziesięć lat ode mnie straszy nauczyciel, Zygmunt Tydrych. Wydawał mi się wtedy za stary! Ja bardzo chciałam się wtedy wyrwać z domu. W tym czasie moja mama była chora i wszystko było na mojej głowie: gotowanie, sprzątanie, ranne wstawanie, pomaganie siostrom w lekcjach. Już dłużej tak nie mogłam. No i zgodziłam się wyjść za Tydrycha. Wyszłam za mąż. Początkowo mieszkaliśmy u pani Trieder. Kierowniczka Inspektoratu Oświaty zaproponowała nam pracę w Stalewie, w gminie Zwierzno. Była tam taka piękna, opuszczona szkoła. Przy niej był nasz dom. W szkole były cztery klasy, które uczyły się jednocześnie. Nie miałam problemów z dziećmi. Łatwo nawiązałam z nimi kontakt. Były tak samo biedne jak i ja. Dobrze nam tam było. We wsi mieszkało dużo ludzi zza Buga. Byli biedni. Dzieci boso przychodziły do szkoły, nawet zimą. Nogi miały czerwone z zimna. W Stalewie przepracowaliśmy z mężem kilka lat. W międzyczasie powstało tam przedszkole. Z czasem mój mąż został zmuszony do zakładania spółdzielni produkcyjnych. Coraz częściej przebywał poza domem, więcej czasu spędzał na zebraniach spółdzielczych niż z rodziną. Zaczął zaglądać do kieliszka. Zaczęło się psuć między nami. Ściągnęłam do siebie teściów. Pomagali nam. Na świecie była już córka Grażyna. Za chwilę miało pojawić się drugie dziecko. Wśród mieszkańców wsi byli różni ludzie. Było dobrzy i złośliwi. Pewnej nocy podpalono nasz dom. Dobrze, że spaliśmy wtedy na parterze, a nie na piętrze. Obudziłam się i usłyszałam taki dziwny szum. Otworzyłam drzwi, a tam ogień i kłęby dymu! Otworzyłam okno, wyrzuciłam pierzynę, na pierzynę Grażynę i Irka, nasze drugie dziecko, potem wyskoczyłam ja i mąż. Cały majątek, który nam pozostał, to koszule, które mieliśmy na sobie i buty z cholewami. Po pożarze nie chciałam zostać w Stalewie. Powróciliśmy do Elbląga. Zamieszkaliśmy w szkole nr 12. Obecnie mieści się tam inna szkoła. Dano nam tam pokoik do dyspozycji.
Z czasem państwo Tydrych zamieszkali przy ulicy Brzeskiej. Pani Helena zaczęła uczyć klasy młodsze w szkołach podstawowych. Najpierw pracowała w Szkole Podstawowej nr 7, potem 15 i 21. Mąż podjął pracę na stanowisku wicedyrektora w Szkole Podstawowej przy ulicy Sadowej. Pani Helena skończyła w międzyczasie studia polonistyczne w Toruniu w systemie zaocznym. Miała już wtedy czwórkę dzieci. Z czasem podjęła pracę w Szkole Muzycznej, która mieściła się wówczas w miejscu, gdzie dziś znajduje się parafia św. Brunona. Potem szkołę przeniesiono do nowego budynku, gdzie mieści się do dnia dzisiejszego. W nowej Szkole Muzycznej pani Helena pełniła funkcję wicedyrektora. Uwielbiała tę placówkę. Kochała swoich wychowanków. Z czasem wyszła za mąż po raz drugi. Pani Helena Stachnowicz jest postacią nietuzinkową. Do dziś pisze wiersze, opowiadania, spisuje swoje wspomnienia, a także recenzuje książki. Jedna z recenzowanych przez nią książek nosi tytuł „Ogień września” Zygmunta Kukomskiego. Kiedyś czytała dzieciom bajki w radiu. Znana była tam pod pseudonimem „Babci Agatki”.
dk