UWAGA!

Henryk Fall: Trochę się posterowało...

 Elbląg, Henryk Fall, elbląski żeglarz
Henryk Fall, elbląski żeglarz (fot. Anna Dembińska)

- Trochę się posterowało i... jak nam się wydawało, ze coś zobaczymy, z Bałtijska wyszły dwa trałowce. Wystrzeliły świece dymne i zasłoniły cały port i miasto przed niepowołanymi oczami. I tyle było z oglądania zakazanego miasta. Popłynęliśmy do miasta Swietłyj, powitali nas komsomolcy elegancko ubrani, orkiestra wojskowa, władze obwodu - tak Henryk Fall, elbląski żeglarz wspomina pierwszy rejs do Związku Radzieckiego. W naszej rozmowie wspominamy też budowę portu jachtowego w Krynicy Morskiej i proces usamodzielniania się miasta. 

- Jak się zaczęła Pana przygoda z żeglarstwem?

- Mam takie szczęście w życiu, że trafiam na sympatycznych ludzi. Na początku lat 70. trafiłem na żeglarzy z Krynicy Morskiej, którzy zaprosili mnie w odwiedziny do swojego Jacht Klubu. Klub był młody, funkcjonował rok, jego założycielami byli żeglarze z Gdańska i pracownicy latarni morskiej w Krynicy. W pierwsze rejsy wypływałem pod kierunkiem latarnika Zbigniewa Fornalika. Ciekawa postać, mistrz dowcipów. Powoli zaczęło mnie to żeglarstwo wciągać. Pływaliśmy na jachcie typu Nefryt, pierwszym tego typu w Krynicy. Pewną ciekawostką jest fakt, że we wsi – wówczas Krynica Morska była wsią administracyjnie należącą do gminy Sztutowo - nie było portu jachtowego. Zalew dochodził do dzisiejszej ulicy Gdańskiej. Brzeg był zarośnięty szuwarami, nasz nefryt stał na kotwicy w odległości kilkudziesięciu metrów od brzegu. Podpływało się do niego na pontonie. Naturalnym krokiem był kurs żeglarski na stopień żeglarza jachtowego – pierwszy stopień żeglarski. Potem koledzy zaczęli mnie namawiać na komandorowanie krynickiemu Jacht Klubowi. Zgodziłem się i zaangażowałem się w pracę społeczną. A było to dość czasochłonne zajęcie – tak mnie więcej 3/4 etatu pracy za darmo, dla własnej satysfakcji. Na brak chętnych nie narzekaliśmy – na 900 stałych mieszkańców Krynicy – połowa była w klubie. Bardzo duże zaangażowanie w pracy klubu wykazywali koleżanki i koledzy: Jan Boduszek, Teresa i Jerzy Figiel, Zbyszek Fornalik, Barbara i Julisz Giedroyć, Jan Kacpura, Andrzej Marczyk, Edward Piotrowicz, Witold Sidor i wiele innych osób. Bardzo prężnie działali pracownicy latarni morskiej.

 

- Waszą główną aktywnością były bojery.

- Zalew wtedy jeszcze zamarzał. Pamiętam jak z Elbląga do Krynicy na otwarcie zawodów, jechałem samochodem po lodzie po Zalewie. Grubość pokrywy wynosiła mniej więcej 50 cm. Dzieci miały frajdę, żona denerwowała się bardziej.

Wracając do bojerów: w klubie powstały sekcje kobiet, młodzików, juniorów. Lataliśmy na „DN” - ach [klasa bojerów – przyp. SM], które początkowo odkupowaliśmy od innych. Najczęściej wymagały dużego remontu, ale tu finezję pokazywali koledzy opiekujący się sprzętem. Sekcja kobiet osiągnęła wówczas pierwsze miejsce w kraju. Wśród juniorów i młodzików warto wymienić takie nazwiska jak Marek Kacpura, czy Waldemar Iwaniuk. Pierwszy w wspomnianych został powołany do kadry narodowej juniorów za swoje sukcesy bojerowe. Mieli niesamowitego żeglarskiego nosa, potrafili nawiązać walkę i wygrywać z seniorami.

 

- Warto też wspomnieć o mistrzostwach świata w lotach na bojerach.

Jacht Klub Krynica Morska był kilkukrotnym organizatorem mistrzostw świata, mistrzostw Europy w latach w latach 1976-1984 oraz sztandarowej imprezy klubu – Bursztynowej Latarni Zalewu Wiślanego. Nagroda rzeczywiście była wykonana z bursztynu i stanowiła puchar przechodni.

W 1976 r. odbyły się mistrzostwa świata. Można powiedzieć, że tym zawodom zawdzięczamy początki bazy żeglarskiej z prawdziwego znaczenia. Potrzebny był hangar do naprawy sprzętu, naostrzenia płóz. Została wtedy zrealizowana koncepcja budowy hangaru na nasze potrzeby, stoi on do dziś. Jego historia powoli dobiega końca, w planach jest budowa nowego obiektu na tym terenie. Mistrzostwa się odbyły, wszyscy byli bardzo zadowoleni. Po zawodach kupowaliśmy kolejne bojery od uczestników.

  Elbląg, Henryk Fall: Trochę się posterowało...
fot. pochodzi z ksiażki A. Minkiewicza "Sport w Elblągu 1945 - 2012"

 

- Ciekawa jest też historia budowy portu jachtowego w Krynicy Morskiej.

- Za czasów minionych najpierw trzeba było uzyskać wpisanie budowy portu do planu centralnego w Warszawie, wtedy można było ruszać z inwestycją, Pracowałem wtedy w Urzędzie Wojewódzkim i miałem robić przychylny klimat wśród władz wojewódzkich. Przekonać ich, że to jest szansa na rozwój województwa i żeglarstwa. Wiedziałem, że ówczesny wojewoda Leszek Lorbiecki wykazywał zainteresowanie pływaniem. Zapraszałem go na rejsy po Zalewie Wiślanym, rozmawialiśmy, co i jak zrobić. Tylko że nic z tych rozmów nie wynikało. Ostatecznej decyzji nikt nie chciał podjąć. Zadecydował przypadek. Wojewoda miał gości z Warszawy i postanowił zabrać ich w rejs. Zabrałem ich na nefryta. Niby mały jacht: 7,20 m długości, ale na takim jachcie Leonid Teliga opłynął świat. Wracając do rejsu: przy tych gościach mówię: panie wojewodo, ale to trochę wstyd tak wypływać z szuwarów. Następnego dnia byłem już u niego na dywaniku, najpierw zebrałem porządny ochrzan za takie rozmowy przy gościach, ale ostatecznie przeszliśmy do meritum: czyli co zrobić, żeby zbudować port.

 

- I kwestia portu przyspieszyła.

- Wojewoda doszedł do wniosku, że coś trzeba zrobić. W sprawę zostali zaangażowani m. in. wicewojewodowie: odpowiedzialny za finanse Bogdan Szymelis, Alfred Zienkiewicz, który miał pod sobą inwestycje, dyrektor Wojewódzkiego Komitetu Kultury Fizycznej Kazimierz Kowalczyk. Zapadła decyzja, żeby port budować. Tylko znowu pojawił się problem: jak tę inwestycję wprowadzić do planu centralnego. I wymyślili... że zrobią remont portu. Portu, którego, przypomnę, nie było. Najpierw pokażemy, że coś robimy, a potem się to wpisze do planu centralnego – tłumaczył wojewoda. Zapisano niewielkie pieniądze na remont. Wicewojewoda Alfred Zienkiewicz zaprosił na rejs Mariana Woźniaka z Komisji Planowania w Warszawie. Przyjechał z żoną, która była dziennikarką. Rozmowa była przyjazna, ale Marian Woźniak zbytniego entuzjazmu nie przejawiał. I wtedy włączyła się do rozmowy jego żona, która zachwyciła się pięknem Zalewu, obiecała artykuł w gazecie. Po jakimś czasie przyszło pismo do Urzędu Wojewódzkiego, żeby napisać wniosek na budowę portu. I tak się zaczęło.

 

- Ale port trzeba było jeszcze zbudować.

- Budowa trwała około pięciu lat. Wykonawca kilkakrotnie groził, że zejdzie z placu budowy. Na szczęście koledzy, którzy byli na miejscu w Krynicy mieli za zadanie nie dopuścić do tego. A ja gasiłem kryzysy. W gospodarce niedoboru brakowało wszystkiego. Jak wykonawca stwierdził, że brakuje cementu i on schodzi z budowy, to wsiadałem w samochód i jeździłem w poszukiwaniu cementu. Następnym razem szukałem stali, i tak w kółko. Wiedzieliśmy, że jeżeli tczewska firma zejdzie z budowy, to port nie powstanie. Na szczęście się udało. Jak już port powstał to był jednym z najpiękniejszych na naszym wybrzeżu. Miałem satysfakcję odbierając gratulacje od kolegów, którzy kilka lat wcześniej mówili, że prędzej im kaktus na dłoni wyrośnie niż w Krynicy postanie port. Od razu pojawiła się inna kultura cumowania.

 

- Port nosi imię Leonida Teligi.

- Postaci nie trzeba chyba szerzej przedstawiać. Wystarczy powiedzieć, że jako drugi Polak w historii samotnie przepłynął Ziemię na jachcie Opty typu nefryt. W porcie znajduje się pamiątkowa tablica poświęcona żeglarzowi. O jej zrobienie poprosiłem mojego kolegę z Zamechu, który był wtedy kierownikiem działu turbin. Oczywiście miało być to zrobione w czynie społecznym, klub był biedny i nie było nas wtedy na to stać. Kolega się zgodził,

 

- Środowisko żeglarskie miało też swój poważny wkład w wybicie się Krynicy Morskiej na "niepodległość" .

- Jak już wcześniej wspomniałem, Krynica Morska była wsią administracyjnie należącą do gminy Sztutowo. Rządził sołtys. Główne dochody wsi pochodziły z turystyki, ale pieniądze dzielili w Sztutowie. Tych kilku przedstawicieli Krynicy nie mogło się tam przebić, pieniądze były przeznaczane na inne wsie. Do Krynicy wracało może 20 – 25 proc. tego, co wypracowała. Kwestia usamodzielnienia dość szybko wypłynęła. I dość szybko zniknęła, kiedy nie zgodził się na nią dyrektor Wydziału Organizacyjno – Prawnego w Urzędzie Wojewódzkim. Kryniczanie nie popuścili, środowisko żeglarskie podtrzymywało nastroje „niepodległościowe”, przekonywali, że pieniądze wypracowane w Krynicy powinny zostać na miejscu. Drugie podejście zostało zrobione, gdy wojewodą elbląskim był pułkownik Ryszard Urliński. Ja już wtedy byłem dyrektorem Wydziału Organizacyjno – Prawnego w Urzędzie Wojewódzkim. Popierałem ten projekt, podobnie jak ten poprzedni. Przekonywałem wojewodę, że jest to szansa na rozwój Krynicy, powstania nowej kadry. Po kilku rozmowach otrzymałem zgodę na przygotowanie takiego wniosku do Urzędu Rady Ministrów. Rozpoczęły się konsultacje, powstał zespół w URM. Jeździłem do Warszawy i przekonywałem urzędników do takiego rozwiązania. W końcu udało się, wniosek został pozytywnie zaopiniowany. I nadszedł czas zmiany ustroju. Na szczęście o Krynicy nie zapomniano. Przez przypadek poznałem innego elblążanina – Jacka Bocheńskiego, który był wówczas mocno zaangażowany w Solidarność. I udało mi się go przekonać, żeby Solidarność poparła dążenia kryniczan i wzmiankowany wyżej wniosek. Ostatecznie skończyło się tym, że Krynica Morska usamodzielniła się i dostała prawa miejskie. Tym sposobem stała się wówczas jednym z najmniejszych miast w Polsce składającym się z trzech wsi. A ja, Jacek Bocheński i Tadeusz Mazowiecki, który wówczas był pierwszym premierem po zmianach ustrojowych w Polsce, zostaliśmy wyróżnieni tytułem Honorowego Obywatela Krynicy Morskiej, co było dla mnie ogromnym zaszczytem. Z przerwami funkcjonowałem w Krynicy jako działacz żeglarski 37 lat.

 

- Wybrano Pana też prezesem Elbląskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego.

- Byłem tzw. kandydatem kompromisu. Środowisko żeglarskie z natury rzeczy na lądzie jest nastawione demokratycznie i spory są rzeczą nieuniknioną. Na sejmiku żeglarskim upływała kadencja Mieczysława Krauze, świetnego żeglarza i kapitana jachtowego, który odbył szereg rejsów zagranicznych. Sejmik nie był w stanie wybrać następcy. Mnie na tym sejmiku nie było, nie uzyskałem mandatu delegata. Oni tam prowadzili dyskusję, a ja w tym czasie wykładałem w Centrum Kształcenia Ustawicznego. Na sejmiku przegłosowano przerwę w obradach i posłano po mnie. Złapali mnie przed ostatnią lekcją, pamiętam, że zwalniałem się u dyrektora. Prezesem EOZŻ byłem prawie 30 lat. Były takie okresy, że stanowiska komandora Jacht Klubu w Krynicy Morskiej i prezesa EOZŻ nakładały się.

 

- Funkcja prezesa wiązała się z odpowiedzialnością już nie tylko za Krynicę, ale za żeglarstwo w całym okręgu.

- W okręgu funkcjonowało 11 klubów z województwa elbląskiego. Pierwszą potrzebą była konieczność integracji środowiska, które do tej pory raczej konkurowało ze sobą zamiast współpracować. Powołaliśmy szkółkę żeglarską, z której wyszła fantastyczna młodzież: Mirosław Zemke, Ryszard Seroka, bracia Szlendak, którzy osiągali duże sukcesy sportowe. Mieliśmy wsparcie z Urzędu Wojewódzkiego, stąd pochodziły pieniądze na wyjazdy, zakup sprzętu, utrzymanie szkółki. Udało mi się poznać wielu fajnych ludzi m.in. Waldemara Zimnocha, ówczesnego komandora elbląskiego Jachtklubu, Henryka Malentowicza, wicekomandora tego klubu. Współpracowaliśmy z Henrykiem Malentowiczem przez długie lata, był moim zastępcą w EOZŻ, teraz jest jego prezesem. Wspomnę też o Bogdanie Justyńskim, Ryszardzie Seroce. Do dziś odnoszą sukcesy regatowe. Mile wspominam Tadeusza Karpowicza z klubu we Fromborku. Komandorem Morskiego Klubu Żeglarskiego „Dal” jest już 50 lat, albo i dłużej. Chciałbym też wspomnieć Ryszarda Dodę, fantastycznego żeglarza, szkutnika i jednego z założycieli klubu jachtowego w Nowej Pasłęce. Z tym wiąże się tez anegdota: Rysiek na początku naszej znajomości narzekał, że pieniądze są kierowane do innych klubów, a oni w Nowej Pasłęce też by chcieli coś robić. Zaproponowałem więc, żeby sam założył stowarzyszenie i wtedy może się ubiegać o fundusze ze związku. Wziął sobie do serca i przy wsparciu kolegów z Elbląga powstał klub i do tej pory bardzo fajnie sobie radzi. O czym świadczy np. stanica w Nowej Pasłęce.

Przy okazji warto przypomnieć postać Grzegorza Hejbera, pierwszego komandora w Nowej Pasłęce, Ryszard Doda został wtedy bosmanem.

W Malborku prężnie działali Zdzisław Nowak i Tadeusz Kropiwnicki, którzy wychowali fantastycznych żeglarzy. W Kwidzynie funkcjonowały dwa kluby: jeden miejski, drugi przy Celulozie. Po sprzedaży Celulozy ten drugi przestał istnieć.

 

- Zmiana ustroju i początek lat 90. to czas rewolucji w polskim żeglarstwie.

- Brakowało pieniędzy, niektóre kluby tego nie przetrwały. W Krynicy Morskiej kolega odszedł z zarządu klubu mówiąc na pożegnanie, że to wszystko padnie, a my za rok powiesimy kłódkę. Na szczęście racji nie miał, klub istnieje do dziś. Ale zmienili się armatorzy. Wcześniej jachty były klubowe, własną łódkę miało niewielu. Dziś jest odwrotnie: dominują prywatni właściciele. Klubowy sprzęt został w większości sprywatyzowany, taki trend był w całej Polsce.

 

- Wróćmy jeszcze do clou żeglarstwa- czyli rejsów.

- Tych było co niemiara. Z ciekawszych, to pamiętam pierwszy rejs Misią II w czerwcu 1990 r. przez Cieśninę Pilawską. Na pomysł wpadł ówczesny poseł Edmund Krasowski. Kapitanem był Henryk Malentowicz, w rejsie uczestniczyli jeszcze Florian Romanowski, Jacek Zasada, ja i dziennikarz Tadeusz Jabłoński.

Komandor elbląskiego Jachtklubu Waldemar Zimnoch zastanawiał się, co będzie jak nas Rosjanie zatrzymają. Sprzęt mogą aresztować i już do klubu nie wróci. Na wszelki wypadek napisaliśmy pismo do ówczesnego ministra spraw zagranicznych Krzysztofa Skubiszewskiego z pytaniem, czy na pewno przez Cieśninę możemy przepłynąć. Odprawę graniczną mieliśmy we Fromborku. Kazimierz Kowalczyk zorganizował łódź motorową, która odprowadziła nas do granicy. Była muzyka, uroczyście się ten rejs rozpoczął. Nie będę ukrywał, że stres był i im bliżej Bałtijska, tym większy. Na Zalewie cisza, nikogo nie ma, tylko w pobliżu Bałtijska co kawałek jakiś wędkarz łowił ryby. Do dziś nie wiem, czy to byli prawdziwi wędkarze, czy ludzie wysłani specjalnie, żeby nas obserwować. Nic się po drodze nie stało i spokojnie pożeglowaliśmy do Gdyni. Tam już czekali dziennikarze, niestety żadnych sensacji nie mogliśmy im przekazać. Chociaż potem dochodziły do nas głosy, że gdzieś w Polsce jednak pisali w gazetach o jakiś niespodziankach i nieprzyjemnościach, które miały nas spotkać.

 

- To był ważny rejs, gdyż był swoistym prekursorem żeglarskiej współpracy polsko – rosyjskiej.

- Po tym rejsie podjęliśmy decyzję o organizacji corocznych regat na trasie Elbląg – Gdynia – Elbląg, żeby Rosjanom przypominać o możliwości pływania przez Cieśninę Pilawską. I te regaty systematycznie organizowaliśmy pod koniec czerwca. Po trzech latach doszliśmy do wniosku, że warto zaprosić żeglarzy z Kaliningradu do udziału w zawodach. Oni przyjęli tę inicjatywę i zaczęli z nami pływać. Pojawiła się jednak potrzeba uzyskania wsparcia ze strony samorządów, żeby ułatwić żeglarskie kontakty polsko – rosyjskie. I wtedy pomógł nam ówczesny dyrektor delegatury Urzędu Marszałkowskiego w Elblągu Jerzy Wcisła. Nawiązaliśmy współpracę z samorządem województwa pomorskiego. Tam powstała komórka zajmująca się rozwojem Pętli Żuławskiej, której szefem był Zbigniew Ptak. Odbywały się spotkania władz obu sąsiadujących województw ze środowiskiem żeglarskim. Jerzy Wcisła wpadł na pomysł organizacji regat z udziałem Rosjan. Zaczęliśmy organizować zawody z zasadą przemienności organizacji: raz marszałek województwa pomorskiego, potem warmińsko – mazurskiego, potem gubernator Obwodu Kaliningradzkiego i tak w kółko. I w ten sposób powstały Międzynarodowe Regaty o Puchar Trzech Marszałków. Po początkowych trudnościach dziś rozrosły się w duże zawody i ważne wydarzenie w żeglarskim świecie.

 

- Próby nawiązania współpracy z Rosjanami miały też miejsce wcześniej.

- Z wiadomych względów były wtedy poważnie utrudnione. Ale pamiętam taki rejs po koniec lat 70. do Kaliningradu. Pierwszy prezes Elbląskiego Okręgowego Związku Żeglarskiego Edward Deręgowski wymyślił, że trzeba coś zacząć robić z Rosjanami, by wykorzystać wody Zalewu Kaliningradzkiego i Zalewu Wiślanego do uprawiania żeglarstwa. Rejs do Kaliningradu miał być początkiem takiej współpracy. Zgłosiły się trzy jachty – „Szafir” z Elbląga, „Copernicus” z Fromborka i „Cyklon” z Krynicy Morskiej. Około 20 osób popłynęło. Umówiliśmy się z wopistami [Wojska Ochrony Pogranicza – formacja wojskowa przeznaczona do strzeżenia granic Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej – przyp. SM], że odprawią nas w Krynicy Morskiej i stamtąd popłyniemy. Start mieliśmy zaplanowany na godzinę czwartą rano. Tymczasem przyszedł dowódca lokalnych wopistów, postawił żołnierzy i stwierdził, że nigdzie nie popłyniemy, bo on akurat ma taki kaprys. Dodzwoniliśmy się do Edwarda Deręgowskiego i mówimy, że nie chcą nas wypuścić z Krynicy. On uruchomił swoje kontakty i udało się. Mieliśmy taki trochę szalony pomysł, że jak już będziemy po rosyjskiej stronie, to podpłyniemy do Bałtijska, który wtedy był miastem i portem zamkniętym, i popatrzymy co tam jest. Niestety, już po przekroczeniu granicy Rosjanie zaokrętowali nam na pokład po jednym oficerze – aniele stróżu, który miał nas pilnować. Oczywiście o zbliżeniu do Bałtijska mowy nie było. Co ciekawe, tłumaczyli się tym, że na dnie są kamienie. My wyciągnęliśmy poniemieckie mapy i tam żadnych kamieni zaznaczonych nie było. Trochę się posterowało i... jak nam się wydawało, ze coś zobaczymy, z portu wyszły dwa trałowce. Wystrzeliły świece dymne i zasłoniły cały port i miasto przed niepowołanymi oczami. I tyle było z oglądania zakazanego miasta. Popłynęliśmy do miasta Swietłyj, powitali nas komsomolcy elegancko ubrani, orkiestra wojskowa, władze obwodu. Nadano temu dużą rangę. Było przyjęcie, dancing. I Polacy wpadli na pomysł, że może by tak potańczyć. Z tym, że nie specjalnie było z kim, bo w załogach byli sami mężczyźni. Gubernator podszedł do mikrofonu i zarządził: panowie wracają do stołu, panie zostają na parkiecie. Polacy chcą tańczyć. I... posłuchali, parkiet był wolny.

 

- Niemal z każdego rejsu można przytoczyć anegdoty.

- Podczas jakiegoś wspólnego polsko – rosyjskiego wydarzenia zabrałem Rosjan na rejs łodzią motorową, żeby pokazać budowę pierwszych oczyszczalni ścieków w naszym regionie. Zrobiło to wtedy na nich duże wrażenie. I kierownik ich grupy za to, że im to pokazałem, chciał mi dać na pamiątkę swój zegarek. Mówię, że nie mogę go przyjąć. Skończyło się na tym, że wymieniliśmy się zegarkami.

Dziś już pływam mniej ze względu na wiek i stan zdrowia. Ale wciąż otrzymuję dużo zaproszeń na rejsy. Nie mam własnego jachtu, w momencie kiedy sprzęt klubowy był prywatyzowany, stwierdziłem, że mi jako komandorowi klubu i prezesowi związku nie wypada brać w tym udziału. Ale cieszę się, że tyle ludzi o mnie pamięta i chce ze mną pływać. To najlepsze zwieńczenie życia.

 

- Dziękuję za rozmowę.

rozmawiał Sebastian Malicki

Najnowsze artykuły w dziale Sport

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
Reklama