UWAGA!

Janusz Mackiewicz: Nie łapałem się nawet do najniższej wagi

 Elbląg, Janusz Mackiewicz, elbląski ciężarowiec
Janusz Mackiewicz, elbląski ciężarowiec (fot. Anna Dembińska)

- Generalnie to z pierwszego treningu mnie pogonili, żebym im nie przeszkadzał. Nie zraziłem się i przychodziłem znowu i znowu. W końcu śp. Adolf Skibiński się „zlitował” i przygarnął mnie do siebie. I tak się zaczęło. W piwnicy w bloku zrobiłem sobie siłownię i tam trenowałem dodatkowo - tak Janusz Mackiewicz, elbląski ciężarowiec, wspomina początki swojej kariery. Z mistrzem Polski wspominamy jego karierę sportową.

- Jak się zaczęła Pana przygoda ze sportem?

- Było nas w domu trzech braci. Najstarszy Bronisław trenował boks, odnosił nawet w tej dyscyplinie sukcesy. W przyszłości miał zostać wicemistrzem Polski. Potem poszedł do Zatoki Braniewo i ostatecznie wylądował w Zjednoczonych Olsztyn. Ja byłem najmłodszy i chciałem mu dorównać, a może i nawet przegonić. Boksu jednak nie spróbowałem. Tak jak wszyscy w tamtych czasach grałem w piłkę, ale towarzysko „podwórkowo”. Boisko było w okolicy dzisiejszego zjazdu na obwodnicę przy końcu al. Grunwaldzkiej. Ale to nie było nic poważnego, wtedy grali wszyscy,. Kolega miał w piwnicy, dziś byśmy to miejsce nazwali - siłownię. W każdym razie był tam drążek, jakieś ciężary i z grupą kolegów próbowaliśmy wieczorami trenować podnoszenie ciężarów. Spodobało mi się to na tyle, że postanowiłem spróbować swoich sił pod okiem fachowca. I w 1961 r. poszedłem na pierwszy trening.

 

- Trenerem był Adolf Skibiński.

- Jeszcze wówczas był czynnym zawodnikiem, ale też zajmował się młodym narybkiem. O tym jakim był trenerem świadczą sukcesy jego wychowanków. Waldemar Korcz był wicemistrzem świata z 1975 r., kilkakrotnym wicemistrzem Europy, o sukcesach w Polsce nie wspominając. Kilku mistrzów Polski. Pewną ciekawostką jest fakt, że zaczynał od zapasów. Treningi odbywały się w sali gimnastycznej przy II Liceum Ogólnokształcącym przy ul. Armii Czerwonej [dziś ul. Królewiecka – przyp. SM]. Sala gimnastyczna to określenie bardzo mocno przesadzone, bo to wtedy była ruina. W oknach nie było szyb, o wykąpaniu się po treningu nikt nie myślał, bo nie było gdzie. Żeby się wykąpać, trzeba było iść do domu. Wieczorami Zdzisław Weber, wówczas bardziej doświadczony zawodnik, zapalał światło od swojego motocykla i to było całe oświetlenie. Spartańskie warunki, ale wtedy nie zwracało się na nie uwagi. Tak po prostu było.

 

- Na pierwsze starty musiał Pan trochę poczekać.

- Kiedy przyszedłem na pierwszy trening, to się okazało że trener... akurat nie przyszedł. Na sali przygotowywali się do ćwiczeń mistrzowie Polski: Adam Gniadek, Franciszek Niedźwiedzki. Trochę się tam pokręciłem, w końcu ktoś mnie zauważył i się pyta, co ja tutaj robię. Generalnie, to z pierwszego treningu mnie pogonili, żebym im nie przeszkadzał. Nie zraziłem się i przychodziłem znowu i znowu. W końcu śp. Adolf Skibiński się „zlitował” i przygarnął mnie do siebie. I tak się zaczęło. W piwnicy w bloku zrobiłem sobie siłownię i tam trenowałem dodatkowo. Tata był stolarzem, to mi zrobił ławeczkę. Gdzieś tam załatwiłem sobie ciężarki. Szczerze mówiąc, to ja jakiegoś specjalnego talentu do podnoszenia ciężarów nie miałem. Wszystko, co osiągnąłem, to przez ciężką pracę na treningach. Trenowaliśmy trzy razy w tygodniu, ja oprócz tego codziennie robiłem sobie „ogólnorozwojówkę” na polach obok autostrady do Braniewa. Wtedy podnoszenie ciężarów różniło się od dzisiejszego. Przede wszystkim był to trójbój: wyciskanie, rwanie i podrzut. Trójbój wyeliminowano po igrzyskach olimpijskich w Monachium w 1972 r., ze względu na negatywny wpływ na zdrowie zawodników. Uważam, że poza tym wyrównało to szanse poszczególnych zawodników. Pierwsze moje ciężary na sztangach ważyły po 25 kg, do tego dochodziły pięciokilogramowe zaciski. Jak trener zobaczył, że robię postępy, to mi zaczął te ciężarki dokładać.

 

- W końcu się Pan tych startów doczekał.

- Czekałem tak długo, bo drobny byłem przeraźliwie i nie łapałem się nawet do najniższej wagi. 50 kilogramów nie ważyłem. Pierwszym sukcesem było wygranie mistrzostw Polski Federacji Stal w 1967 r. w wadze koguciej z wynikiem 267,5 kg. Drużynowo Olimpia była tam trzecia. Potem były sukcesy w zawodach okręgowych i wojewódzkich. I dobrze zapowiadająca się karierę przerwało wojsko. Zdążyłem jeszcze pojechać na mistrzostwa Polski juniorów do Łańcuta, gdzie zdobyłem brązowy medal. Po powrocie czekało na mnie wezwanie do Koszar Północnych przy ul. Mazurskiej. Miałem dosłownie kilka dni na to, że by rozliczyć swoje sprawy prywatne i na dwa lata poszedłem w kamasze. W wojsku pisałem do Legii i Zawiszy, żeby mnie może powołali do siebie, ale oni w mojej wadze mieli swoich. Ja, teoretycznie, miałem pozwolenie od dowódcy jednostki na wychodzenie na treningi. W praktyce wyglądało to różnie. Najczęściej o godzinie 18, kiedy niby mogłem wyjść na trening, to się okazało, że trzeba „robić rejony”. Górowałem nad innymi żołnierzami sprawnością sportową i przełożeni potrafili mi utrudnić życie. Sytuacja zmieniła się, kiedy wprowadzono wagę muszą do 52 kg. Na ostatnie siedem miesięcy służby zasadniczej przeniosłem się do Floty Gdynia, która była klubem wojskowym. Patrząc z perspektywy czasu, to trochę żałuję, że nie zostałem w wojsku we Flocie. Ale mundur mi obrzydzili w Elblągu. Miałem propozycje z różnych klubów, ale coś ciągnęło do Olimpii.

 

- Po powrocie do cywila kariera nabrała tempa.

- W 1969 roku wyszedłem z wojska i „z marszu” można powiedzieć pojechałem na Spartakiadę Młodzieżową do Poznania. I wygrałem. Potem jeszcze awansowaliśmy z Olimpią do II ligi podnoszenia ciężarów. W drużynie razem ze mną byli Stefan Chmielewski, Waldemar Korcz, Ryszard Paciejewski, Ryszard Słowiński, Edmund Szwed, Tatarek i Trzaskowski. Trenerem był oczywiście Adolf Skibiński. Na spartakiadzie wpadłem w oko trenerom reprezentacji i powołali mnie do kadry narodowej. Na początek do tzw. „kadry B”, ale długo tam nie byłem, po już w następnym roku awansowałem do kadry A. Ten awans był następstwem mistrzostwa Polski, które wywalczyłem w Elblągu. Zawody odbywały się w Elbląskim Domu Kultury [dziś CSE „Światowid”]. Sala pełna, kibice się nie mieścili. Cieszę się, że wtedy nie zawiodłem. A ludzie do dziś pamiętają. Ten sukces miało też tę dobrą stronę, że mogłem się całkowicie poświęcić treningom. Oficjalnie byłem zatrudniony w Zamechu, ale świadczyć pracy nie musiałem. Rok później na kolejnych mistrzostwach byłem drugi – złoto przegrałem wagą ciała, mistrz Polski był ode mnie lżejszy. Bardzo niewielka była ta różnica w wadze. W całej karierze miałem raczej szczęście do lat parzystych, to wtedy zdobywałem ważniejsze tytuły. Chociaż, czy można być z perspektywy czasu niezadowolonym z tytułu wicemistrza Polski. Tytuł mistrzowski „odzyskałem”w 1972 r.

 

- Warto też przypomnieć o sukcesach międzynarodowych.

- Po mistrzostwach Polski w 1971 r. pojechałem na mistrzostwa Europy do do Sofii w Bułgarii. Zająłem piąte miejsce, a brąz przegrałem... znów przez wyższą wagę ciała od rywali. Rok później przed igrzyskami olimpijskimi pojechaliśmy z Waldemarem Korczem na mistrzostwa Europy do Konstancy w Rumunii. Ja byłem znowu piaty, znowu przez wagę ciała. A mój klubowy kolega trzeci w wadze do 56 kg. Waldemar Korcz to był talent. Po tych mistrzostwach mieliśmy jeszcze miesięczny obóz sportowy w Rumunii, a po nim zapadły decyzje, kto pojedzie na igrzyska. Jak wiadomo do Monachium pojechał Waldemar Korcz, który przed nimi musiał stoczyć walkę z własną wagą. Miał ją zbić do 52 kg, żeby wystartować w wadze muszej. Schudł tak bardzo, że Gerard Kwiatkowski, który leciał tym samym samolotem do Niemiec opowiadał później, że Waldek wyglądał w swoim garniturze jakby go dostał po starszym bracie. Ostatecznie okazało się, że decyzja o zrzucaniu wagi nie była najlepszym pomysłem, bo osłabiony zawodnik nie zaliczył na igrzyskach podrzutu, a w rwaniu uzyskał 92,5 kg i nie został sklasyfikowany.

W 1973 r. mieliśmy jechać do Werony na kolejne mistrzostwa Europy. Ale tydzień przed wyjazdem zagraliśmy sobie z kulomiotami w koszykówkę trzech na trzech. Ciekawostką jest fakt, że u rywali grał Władysław Komar. W trakcie gry skoczyłem, zdobyłem kosza i... podczas upadku poszła mi łękotka. Także zamiast do Werony pojechałem do Olsztyna, do szpitala. Występowałem w meczach międzypaństwowych, chyba nie przegrałem żadnego meczu międzypaństwowego od 1969 r. Wygrałem m.in. Puchar Bałtyku w 1971 r. w norweskim Bergen. To był taki turniej międzynarodowy z udziałem ośmiu reprezentacji narodowych. Polska też wygrała drużynowo.

 

- Karierę dość niespodziewanie zakończył pan w 1975 r.

- Można powiedzieć, że zakończyli ją za mnie. Wtedy w sekcji wybuchł „bunt”.. Rywalizowaliśmy wtedy w I lidze podnoszenia ciężarów i pod koniec sezonu groził nam spadek do II ligi. W sekcji były problemy finansowe. Bezpośrednią przyczyną buntu była kwestia wyjazdu na obóz do Cetniewa. Część zawodników chciała jechać, część nie. Byłem wtedy kapitanem drużyny i podjąłem decyzję, że nie jedziemy. Mimo to kilku zawodników zdecydowało się pojechać na ten obóz. W Elblągu zostało nas chyba czterech. A ja zostałem wezwany do kadr w Zamechu, gdzie wówczas pracowałem i tam dostałem wypowiedzenie. Pracy szukałem przez trzy miesiące, a w pośredniaku już w drzwiach mi mówili, że nie ma dla mnie zajęcia. Pomogła przypadkowo spotkana na przystanku kobieta, która w zamian za „załatwienie” mebli ze sklepu meblowego, „załatwiła” mi pracę w Nowym Dworze Gdańskim. Tam też chcieli budować drużynę podnoszenia ciężarów, dostałem nawet propozycję przejścia do nich, ale miałem już dość. I w 1975 r. rozstałem się ze sportem. Dowiedziałem się, że w wieku 27 lat byłem „nierozwojowy”.

 

- Dziękuję za rozmowę.

rozmawiał Sebastian Malicki

Najnowsze artykuły w dziale Sport

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
Reklama