
- Jeżeli chodzi o wychowanie fizyczne, to mieliśmy do dyspozycji park Modrzewie i boisko piłkarskie w tym parku. Czyli warunki nieszczególne, ale po parku biegaliśmy i w konkurencjach biegowych biliśmy cały Elbląg na głowę. Tyle było dobrego z tego wygnania - mówi Zdzisław Petrycki, wieloletni nauczyciel wychowania fizycznego i działacz sportowy.
– Jak zaczęła się Pana przygoda ze sportem?
– Jak wszystkich, w tamtym czasie, na podwórku. Jesienią 1945 r. jako dziecko przyjechałem do Elbląga z Borysławia [przedwojenne województwo lwowskie, dziś Ukraina – przyp. SM] w ramach powojennych przesiedleń. Elbląg w ruinie, dzieciaki nie miały co robić, sport był jedyną rozrywką. Mieszkaliśmy przy ul. Morszyńskiej. Rywalizowaliśmy, w co się tylko dało: graliśmy w palanta, biegaliśmy, akurat cztery ulice w okolicy tworzyły niemal kilometrową pętlę, zawody lekkoatletyczne. Z bardziej profesjonalnym podejściem do treningów zetknąłem się w szkole przy ul. Grottgera, gdzie trenowali lekkoatleci. Zofia Leszner prowadziła treningi, a my patrzyliśmy w nią jak w obrazek. Była kandydatką na igrzyska olimpijskie w Helsinkach w 1952 r. Sam chodziłem do Szkoły Podstawowej nr 4 przy ul. Mickiewicza. Tam warunki do sportu rewelacyjne nie były: mała sala gimnastyczna, wychodek na zewnątrz szkoły, boisko bardziej przypominało klepisko. Ale do gry w piłkę i palanta się nadawało. W klasie byłem m.in. z Romanem Rycke, późniejszym łyżwiarzem szybkim. Pamiętam dyrektora, który czekał na spóźnialskich. Kto się spóźnił, to drogę do klasy pokonywał „kaczym chodem”. A ze spóźnieniami to różnie bywało, z Morszyńskiej do szkoły było daleko i różnie to z punktualnością bywało. Zimą było lepiej, bo wojsko nas woziło ciężarówkami. Próbowałem też boksu, trenerem był Marian Listewnik. Zajęcia były w I Liceum Ogólnokształcącym. Razem ze mną poszedł Andrzej Jakubowski, późniejszy mistrz Wybrzeża.
– Kolejnym etapem była szkoła średnia.
– Pierwszą klasę ukończyłem w elbląskim Technikum Budowy Maszyn [dziś Technikum Mechaniczne – przyp. SM], ale stwierdziłem że to nie dla mnie. Z tego okresu pamiętam pierwszy kontakt z tenisem stołowym. W świetlicy przy ul. Bema stał stół do tenisa. Po szkole szybko biegliśmy, żeby go zająć, bo chętnych do gry było bez liku. Nie mieliśmy siatki, jej rolę pełniły książki, a zeszyty wykorzystywaliśmy jako rakietki. Szło mi tak dobrze, że zdobyłem mistrzostwo szkoły w finale wygrywając z Rysiem Lange, późniejszym mistrzem Wybrzeża. Rysiu miał już profesjonalne treningi w klubie, ja byłem niemal zupełnym amatorem. Po roku przeniosłem się do gdańskiego Technikum Wychowania Fizycznego. Były tylko trzy takie szkoły w Polsce: oprócz Gdańska, w Katowicach i Szczecinie. Trójmecze pomiędzy tymi szkołami były jednym z elementów roku szkolnego. Oprócz „normalnych” lekcji mieliśmy osobne zajęcia z lekkiej atletyki, piłki siatkówki, koszykówki, pływania, gimnastyki, tańców, metodyki zajęć. Bardzo szerokie spektrum zajęć. Patrząc dziś, to z tego technikum wyniosłem najwięcej. Następnym naturalnym krokiem była Wyższa Szkoła Wychowania Fizycznego w Gdańsku i Akademia Wychowania Fizycznego w Poznaniu.
– Po powrocie do Elbląga trafił pan na Zamkową.
– Do Zasadniczej Szkoły Zawodowej nr 1. Pracę zacząłem w 1964 r. jako wychowawca w internacie oraz nauczyciel wychowania fizycznego, gdzie dostałem kilka godzin. To była typowo męska szkoła, duża – 840 uczniów. Warunki do sportu były takie sobie. Sala gimnastyczna stała obok szkoły, trzeba się było przemieszczać między budynkami. Cały czas męczyłem dyrektorów o budowę łącznika, w końcu się udało przy okazji porządnego remontu. Ten remont szkoły trwał kilka lat, przenieśli nas wtedy do internatu „budowlanki” przy ul. Obrońców Pokoju. Jeżeli chodzi o wychowanie fizyczne, to mieliśmy do dyspozycji park Modrzewie i boisko piłkarskie w tym parku. Czyli warunki nieszczególne, ale po parku biegaliśmy i w konkurencjach biegowych biliśmy cały Elbląg na głowę. Tyle było dobrego z tego wygnania. Jako wychowawca przepracowałem dwa lata, wysłali mnie na kurs i po powrocie zostałem kierownikiem internatu. Specjalnie tam nie chciałem jechać, na ostatnią chwilę to było organizowane, przyjechałem dwa dni spóźniony, ale udało się tam rzucić palenie papierosów. Kierownikiem byłem przez trzy lata i czegoś mi brakowało. Akurat nadarzyła się okazja, żeby zostać nauczycielem wychowania fizycznego, bo Janusz Malanowski nosił się z myślą o zmianie szkoły. Nie jestem pewien, ale chyba poszedł do II Liceum.
– Szkoła na Zamkowej nie miała wówczas dobrej bazy sportowej.
– Przede wszystkim nie było boiska z prawdziwego zdarzenia. Każda szkoła w Elblągu miała mniejsze lub większe problemy z boiskiem. Jak było zimno, to można było ćwiczyć w sali, ale kiedy temperatury rosły, szkoda było siedzieć w czterech ścianach. Pogadałem z dyrektorem i od słowa do słowa przedstawiłem szkic szkolnego kompleksu sportowego. Wojsko przywoziło nam gruz ceglany, uczniowie na praktykach rozbijali go młotkami. Powstało m.in. asfaltowe boisko, drugie w Elblągu, pierwsze było przy Technikum Mechanicznym; dwutorowa bieżnia, boisko do koszykówki, siatkówki, skocznia do skoku w dal, rzutnia do pchnięcia kulą. Coś już można było robić. Oprócz tego robiliśmy różne inne rzeczy m.in. biegaliśmy po starówce. Zimą była gimnastyka, wiosną i jesienią dominowała lekka atletyka i gry zespołowe.
Szkoła nie specjalizowała się w jednej dyscyplinie sportu, osobiście wolałem trzymać się programu i dać młodzieży szansę na spróbowanie jak największej ilości dyscyplin. Po tych inwestycjach w boisko i doposażeniu sali gimnastycznej mieliśmy infrastrukturę sportową porównywalną do Technikum Mechanicznego i obydwu ogólniaków. Jeżeli już mówimy o sali, to warto wspomnieć o historii z jej cyklinowaniem. Ta anegdota dobrze pokazuje warunki, w jakich wówczas trzeba było się uczyć. Podłoga sali gimnastycznej była z desek, które pod wpływem lat zaczęły się już ruszać. Dyrektor nie miał funduszy na całkowity remont. Trzeba było robić sposobem gospodarczym. Udało się załatwić, że ktoś nam położył parkiet. Do cyklinowania wziąłem chłopaków ze szkoły. Tym się to cyklinowanie tak spodobało, ze próbowali je przedłużać, żeby tylko nie wracać na lekcje. Ale zrobiliśmy „na bogato”, z kolorowymi liniami, logo szkoły. Obstawialiśmy wszystkie możliwe zawody szkolne: lekką atletykę, koszykówkę, piłkę ręczną, siatkówkę, tenis stołowy. We współzawodnictwie sportowym szkoła była często w pierwszej trójce obok Mechanika, I LO i "zamechowskiej" ZSZ. Warto też wspomnieć przy okazji o pracy z osobami z niepełnosprawnościami. Jeszcze w 1964 r. dostałem pół etatu w Spółdzielni Inwalidów „Postęp“. Prowadziłem z nimi zajęcia, mogę się pochwalić, że na obiektach ZSZ przeprowadzono mistrzostwa województwa osób z niepełnosprawnościami w wyciskaniu ciężarów leżąc. Salę przy ZSZ wykorzystywaliśmy w bardzo szerokim stopniu. Organizowaliśmy mecze koszykówki, siatkówki drużyn działających w elbląskim oddziale Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej.
– Tu warto wspomnieć o tenisie stołowym.
– Zaczęło się od dwóch stołów do tenisa stołowego. Mieliśmy sprzęt, rakietki, chętnych też nie brakowało, chłopaki grali po lekcjach. Nawiązaliśmy kontakt z Mlexerem, który wówczas trenował w Szkole Podstawowej nr 4. Kiedy Marek Wnuk został nauczycielem w „czwórce”, to właśnie tam rozkręcał tenis stołowy. Ja wcześniej włączyłem się w organizacje turniejów tenisa stołowego, szachowych, warcabowych. Początkowo dla dzieci, później też dla dorosłych. Po powstaniu województwa elbląskiego takie turnieje były organizowane na szczeblu wojewódzkim. Od słowa do słowa tenisiści stołowi przenieśli się z treningami do ZSZ. Potem przeszli się do Zespołu Szkół Gospodarczych przy ul. Królewieckiej i ostatecznie swoje miejsce znaleźli w hali przy al. Grunwaldzkiej.
Moja przygoda z tenisem stołowym zaczęła się jeszcze w województwie gdańskim od uczestnictwa w turniejach amatorskich. Potem organizowałem turnieje u nas. Marek Wnuk wciągnął mnie w szerszą działalność na tym polu. W Mlexerze byłem kierownikiem pierwszoligowych drużyn: męskiej i kobiecej. Mogliśmy mieć w Elblągu ekstraklasę tenisa stołowego: Mlexer dwukrotnie grał o nią baraże z drużynami z grupy południowej. Niestety bez sukcesu. Zaczęły się też problemy finansowe. Wiem, bo Georgijowi Rubinsteinowi z Kaliningradu płaciłem z własnej kieszeni. Potem dopiero rozliczałem się z klubem. Nie mogło być tak, ze zawodnik przyjechał z Kaliningradu po pieniądze i ich nie dostał. Po „wyprowadzce“ Mlexera zorganizowałem grupę amatorów tenisa stołowego. I dzięki wsparciu jednej z firm udało się w szkole zbudować saunę. Dzięki Spółdzielni Mieszkaniowej „Sielanka“ i naszej młodzieży dorobiliśmy się też siłowni. To był „strzał w dziesiątkę“ - funkcjonowała w szkole aż do momentu przeniesienia szkoły na ul. Robotniczą. Z ZSZ wyszło kilku znaczących sportowców m. in. Marek Kwiatkowski, który grał w piłkę nożną w II lidze w Olimpii, Piotr Mandra, mistrz świata w podnoszeniu ciężarów, Arkadiusz Dudaref, piłkarz ręczny z Olimpii Elbląg i GKS Wybrzeże Gdańsk, późniejszy reprezentant Polski, bliźniacy Aleksander Robert Bieńkowscy, filary szkoły w lekkiej atletyce, przyszli sędziowie koszykówki. Są też sędziami klasy międzynarodowej w unihokeju, sędziowali m. in. mistrzostwa świata w tej dyscyplinie.
– Tenis stołowy to nie jedyna Pana aktywność sportowa.
– Byłem m. in. kierownikiem drużyny piłki ręcznej w Truso. Pamiętam Centralną Spartakiadę Młodzieży Szkolnej w Opolu. Szliśmy po złoto, ale w półfinale trafiliśmy na gospodarzy - opolską Gwardię. Siedem sekund prze końcem prowadziliśmy jedną bramką. I wtedy sędzia podyktował niesłuszny rzut karny. Zremisowaliśmy i finał przeszedł nam koło nosa. Ostatecznie skończyło się na trzecim miejscu po zwycięstwie nad Włókniarzem Pabianice. Rok później Truso zdobyło brązowy medal na mistrzostwach Polski w swojej kategorii wiekowej. Na przełomie lat 90. i dwutysięcznych byłem też trenerem juniorów młodszych w koszykówce w Truso. Młodzików prowadził wtedy Lesław Metz, a juniorów Franciszek Podhorodecki.
– Przy okazji trzeba też powiedzieć, jakim impulsem było powstanie województwa elbląskiego.
– Trafiłem wtedy do kuratorium. Czarek Mancewicz, m.in. trener łyżwiarstwa budował zespół ds. wychowania fizycznego i zaproponował mi pracę. Początkowo odmówiłem, potem jednak spiąłem się ze swoim dyrektorem w szkole i przyjąłem propozycję pracy w kuratorium. W szkole zostałem na dwie godziny, żeby nie stracić uprawnień nauczycielskich i nie wyjść z wprawy. Nie będę ukrywał, że lubiłem pracę z młodzieżą. W kuratorium zajmowałem się sportem szkolnym. Pierwszym zadaniem było dokształcenie nauczycieli w celu uzupełnienia i podniesienia kwalifikacji zawodowych na terenie województwa.
– I tym sposobem dochodzimy do wyjazdu na igrzyska w Moskwie w 1980 r.
– Ministerstwo Oświaty wymyśliło akcję promującą igrzyska w formie konkursu. Kuratoria były za to odpowiedzialne, u nas trafiło na mnie. Najpierw były etapy rejonowe, potem finał wojewódzki w Elblągu. I formą nagrody było dofinansowanie do pociągu przyjaźni na igrzyska w Moskwie. Widziałem „na żywo” słynny gest Kozakiewicza, który wtedy był pierwszy w skoku o tyczce, Tadeusz Ślusarski i Konstantin Wołkow ex aequo za nim. Na Władysława Kozakiewicza natchnęliśmy się wraz z jednym elbląskim dziennikarzem Głosu Elbląga tuż po ceremonii i zamieniliśmy kilka zdań. Jan Kowalczyk na Artemorze wywalczył złoto w jeździeckich skokach przez przeszkody. Do dziś pamiętam walkę Bronka Malinowskiego o złoto z Tanzańczykiem Filbertem Bayi'em i ten rów z wodą, na którym Polak wyszedł na prowadzenie. Niesamowite wspomnienia. Byłem w swoim życiu na kilku ważnych meczach polskich sportowców. Pamiętam mecz lekkoatletyczny Polska - USA na Stadionie Dziesięciolecia w 1958 r., kiedy Polacy wygrywali z utytułowanymi zawodnikami amerykańskimi. Oczywiście mecz zakończył się zwycięstwem drużyny amerykańskiej, ale miło było oglądać zwycięstwa Polaków. Najbardziej w pamięci utkwiło mi zwycięstwo Zbigniewa Makomaskiego nad Tomem Courtney'em. Widziałem wygraną polskich hokeistów nad ZSRR na mistrzostwach świata, Harlem Globetrotters w akcji, mistrzostwa świata w skokach narciarskich w Zakopanem. Trochę tych zawodów było.
– Powstanie województwa zbiegło się w czasie z Pana działalnością społeczną.
– Wszedłem w skład Zarządu Wojewódzkiego Szkolnego Związku Sportowego. To był rok 1975, w strukturach SZS działam do dziś. Po likwidacji województwa elbląskiego jedną kadencję pracowałem w wojewódzkim związku w Olsztynie. Powołaliśmy Elbląski Szkolny Związek Sportowy i udzielam się w tej strukturze. Prowadziliśmy bardzo dużo imprez: rywalizację szkół z Elbląga oraz okolic. Szczególnie miło wspominam Zloty Młodzieżowych Organizatorów Sportu, przez jakiś czas funkcjonowało pod nazwą Zlot Młodzieżowych Animatorów Sportu. Prowadziliśmy to wspólnie z Januszem Pająkiem, wieloletnim działaczem Szkolnego Związku Sportowego.
Janusz jest typem pracusia, który cały czas patrzy, co można jeszcze zrobić i podjął się organizacji zlotów. Zloty odbywały się w Sztutowie, oprócz Polaków mieliśmy uczestników z Europy Wschodniej. Razem około 300 uczestników. Zlot cieszył się dużą popularnością, pamiętam szkołę ponadpodstawową z podwarszawskich Ząbek, która przyjeżdżała dziesięciokrotnie. Szczególną atrakcją były wizyty uczestników igrzysk olimpijskich. Byli m. in. Irena Szewińska, Jerzy Kulej, Andrzej Supron, Helena Pilejczyk, Zenon Licznerski, Tomasz Woźny i inni. Któregoś roku przyjechały mistrzynie Polski w koszykówce kobiet, które zrobiły show. Odwiedzali nas Andrzej Grubba, Leszek Kucharski, Joanna Wołosz, mistrzowie Polski w kajakarstwie górskim. Zawsze były to znakomite spotkania okraszone historiami „z szatni“. Jednocześnie organizowaliśmy też zawody w koszykówce „3x3“, siatkówce, sztafetowych biegach przełajowych, triathlonie, plażowej piłce nożnej, plażowej siatkówce, tenisie stołowym i innych.. Inicjatywa upadła ze względów finansowych. „Koronną“ imprezą Szkolnego Związku Sportowego jest „Puchar Bałtyku“ w unihokeju.
– W kuratorium pracował Pan kilka lat.
– W pewnym momencie znowu potrzebowałem zmiany, doszedłem do wniosku, że mi się odciski na łokciach robią. I zdecydowałem się na powrót na Zamkową, przyjęli mnie z otwartymi rękoma. Oprócz tego pracowałem też w Zespole Szkół Gospodarczych przy ul. Królewieckiej. Największym docenieniem mojej pracy był fakt, ze nie chcieli mnie przenieść na emeryturę. Definitywnie pożegnałem się ze szkołą w 2001 r. I jak się później okazało - tylko na chwilę, bo w szkole podstawowej w Gronowie Elbląskim potrzebowali wuefisty na rok. Tam udało mi się zarazić tamtejsze dzieciaki pasją do gimnastyki. Ze swoją Zasadniczą Szkołą Zawodową jestem związany do dziś.
- Dziękuję za rozmowę.