
Takie wydarzenia jak Ultra Wysoczyzna mają o wiele większy promocyjny wymiar dla Elbląga i regionu niż spoty reklamowe, billboardy czy tysiące drukowanych folderów. W jeden weekend przyjechało tu kilkuset miłośników ultra biegów z różnych stron kraju, często z rodzinami, którzy realizują swoje pasje, chcą za to płacić i wyjeżdżają zachwyceni, opowiadając o tym wokół. I o to chodzi!
Tolkmicko, niedziela, godz. 8. Właśnie przyjechałem z Elbląga jednym z autobusów podstawionymi przez organizatora Ultra Wysoczyzny. Z powrotem wracam już o własnych siłach, przede mną, jak i około dwustoma innymi uczestnikami, dystans 52 km. Do startu jeszcze godzina, jest więc czas na rozgrzewkę, szybką przekąskę, ogrzanie się przed startem w gościnnych progach tolkmickiego ratusza.
Na trasę ruszam punktualnie. Zdaję sobie sprawę, że to spore wyzwanie, nigdy wcześniej nie biegłem tak długiego dystansu, mimo zaliczonych prawie 20 maratonów. Mapa pokazuje liczne podbiegi i zbiegi, przewyższenie sięgają łącznie 1100 metrów. Tyle teoria, w praktyce okazuje się, że jest jeszcze trudniej.
Do Kadyn, a to dopiero 15. km, docieram w świetnym humorze. Na miejscu niedaleko dębu Bażyńskiego czeka pierwszy „paśnik”, czyli punkt odżywczy. Serca biegaczy kradną pierogi, przygotowane przez panie z miejscowego koła gospodyń wiejskich i śpiew zespołu wokalnego Sasanki.
Po drodze mijam ludzi z różnych stron kraju. Są zachwyceni trasą i jej oznakowaniem, atmosferą, organizacją, a przede wszystkimi widokami. Dla Małgorzaty z Golubia-Dobrzynia start to sposób na odstresowanie się, jest tu pierwszy raz. Dla Piotra z Gdańska to okazja do zwiedzania nowych dla niego miejsc. Dziwi się, że tu są takie góry. Podobnie jak Ania z Rogoźna pod Poznaniem. - Gdybym nie wiedziała, że to Elbląg, to pomyślałabym, że jestem w górach – mówi.
Roman z Górnego Śląska twierdzi, że wybrał Ultra Wysoczyznę przypadkowo. - Szukałem w internecie, przez przypadek wpadła mi w oczy ta impreza. Zawsze to coś nowego – mówi.
- Aż dziwne, że nikt wcześniej takiej imprezy nie zorganizował. Macie tu wszystko! – mówi kolejna z napotkanych uczestniczek z Bytowa.
Mi w pamięć zapada przede wszystkim Biała Leśniczówka, a także ogromne gospodarstwo tuż na początku Kadyn czy widok na budowaną sztuczną wyspę na Zalewie Wiślanym, podziwianą ze wzgórza za lasem między Kadynami a Suchaczem, gdzie każdy się zatrzymuje, by zrobić pamiątkową fotkę. Wstyd się przyznać, ale w niektórych miejscach na trasie jestem po raz pierwszy. Nogi też to czują. Tyle stromych podbiegów i zbiegów, szczególnie między Kadynami a Łęczem, nigdy wcześniej nie zaliczyłem. Niektóre trzeba pokonać w dużym skłonie, a rzeczkę na całej trasie przeskakuję po kamieniach co najmniej kilkanaście razy.
W Próchniku, to już 28 km, czeka prysznic wprost z butelki (dzięki Mikołaj!), a kilkaset metrów dalej – drugi „paśnik”. Czego tam nie ma! Tortille, chleb z pasztetem, dżemem, banany, słodycze, zupa pomidorowa i wiele innych przysmaków. Dla smakoszy nawet nalewka, o wodzie, izotonikach i coli nie wspominając. Wolontariusze są najlepszą reklamą tego biegu i regionu. Uśmiechnięci, pomocni, chętni do pogadania i żartów. A w każdym miejscu, gdzie trasa przecina publiczne drogi, czekają na nas strażacy-ochotnicy, którzy wstrzymują ruch, kierując nas w odpowiednią stronę.
W „paśniku” w Krasnym Lesie rozkoszuję się galaretką z zatopionymi w niej owocami. Smakuje wybornie, a to już 38 km. Dalej wpadam na trasę już doskonale mi znaną. Przecinam ścieżkę rowerową, polnymi i leśnymi ścieżkami docieram do zbiornika Goplanica, potem ulicą Jagodową do Dąbrowy i Bażantarni. Ostatni „paśnik”. Słychać już spikera zawodów, ale to jeszcze nie koniec, najpierw trzeba pokonać kilkadziesiąt zakrętów i górek, w tym słynny Belweder i serpentyną przy wiacie Ania rozpocząć finisz. Po drodze mijam biegaczkę z Ukrainy, która dystans pokonuje z narodową flagą swego kraju.
Na metę wpadam po niecałych 6 godzinach od startu. Zmęczony, ale z „bananem” na twarzy. Od nikogo ze startujących, kogo spotkałem na mecie, nie słyszę żadnych narzekań. - Fajny ten Elbląg – mówią.
Oczywiście nie będzie brakować malkontentów, twierdzących, że na imprezie dorabia się prywatna firma, która pobiera horrendalne ich zdaniem wpisowe, dając w pakiecie symboliczny medal. Ale takie wydarzenia jak Ultra Wysoczyzna mają o wiele większy promocyjny wymiar dla Elbląga i regionu niż spoty reklamowe, billboardy czy tysiące drukowanych folderów. W jeden weekend przyjechało tu kilkuset miłośników ultra biegów, często z rodzinami, którzy realizują swoje pasje, chcą za to płacić i wyjeżdżają zachwyceni, opowiadając o tym wokół. I o to chodzi! Dlatego wielkie brawa dla organizatorów pierwszej edycji Ultra Wysoczyzny, ustawiliście bardzo wysoko poprzeczkę innym i sobie samym.