Na Syberię został wywieziony 13 czerwca 1940 r. Wspomina, jak jego rodzinie żołnierze NKWD dali 20 minut na spakowanie się, ale i jak – ci sami żołdacy – dali dwa worki mąki, co pozwoliło przetrwać podróż. Zresztą, z sympatią wspomina wielu Rosjan, którzy podzielili los Polaków na zesłaniu. - Bywało, że dzielili się z nami ostatnią kromką chleba – mówi Michał Wołoszczak ze Związku Sybiraków.
Dziś (17 września), w 74. rocznicę napaści ZSRR na Polskę, o wydarzeniach sprzed lat opowiada Michał Wołoszczak, który wraz z rodziną został w 1940 r. zesłany na Syberię. Jak się okazało, na sześć długich lat.
Syberiada
- Wywodzę się z rodziny wojskowej i wszyscy mówili: on musi zostać generałem (śmiech). Dziadek był powstańcem śląskim, a tata legionistą. Do wybuchu II wojny światowej mieszkaliśmy w Lublińcu, gdzie stacjonował 74. Górnośląski Pułk Piechoty. Na wakacje wyjeżdżaliśmy do naszego majątku na Wschodzie. Tam też zastała nas 1 września '39. Ojciec poszedł na wojnę, ale dzięki szczęśliwemu losowi, dołączył do nas niebawem. I tu ciekawa historia: gdy cofał się ze swoim oddziałem, pod Tomaszowem Lubelskim trafił do niewoli niemieckiej, z której po dwóch dniach uciekł. Szczęśliwie trafił w tzw. przestrzeń międzyoperacyjną, gdzie Niemcy już się cofali, a Rosjanie jeszcze nie doszli. Wiedział, że jesteśmy w majątku i tam przyszedł.
Rosjanie odnosili się do nas dobrze, miejscowa ludność ukraińska bardzo dobrze, bo pracowała w naszym majątku. Byliśmy ludźmi dla ludzi. Zmiany nadeszły 13 czerwca 1940 r. W nocy przyszli tacy smutni panowie i oznajmili, że mamy 20 minut na spakowanie się i wyjazd. Oficer NKWD, który tym oddziałem dowodził - człowiek-nieczłowiek, natomiast jego żołnierze przynieśli nam na wóz dwa worki mąki, co nas ratowało przez całą drogę. Dziś domyślam się, że też mieli kogoś, kogo wywieziono na Syberię i byli po prostu ludzcy.
Wsadzono nas do pociągu i pojechaliśmy do Irkucka. Podróż trwała 12 dni. Posiłek otrzymywaliśmy tylko raz na dobę - mogło to być rano, w południe lub nawet o godzinie pierwszej w nocy. Taki panował bałagan. W Irkucku załadowano nas na barki i płynęliśmy najpierw rzeką Angarą, później Leną, aż do ujścia Ałdanu. Gdy wysadzono nas na brzeg okazało się, że jeszcze ok. 300 km mamy przejść pieszo. Nas, Polaków, w transporcie liczącym ok. 1300 osób było nie więcej jak 40. Pozostali to byli wysoko postawieni przed wojną, lewicujący Żydzi. To oni wysłali telegram do Berii i wtedy transport natychmiast się znalazł.
Zakwaterowano nas w rosyjskich domkach syberyjskich przy kopalni złota. Ja miałem wtedy 11 lat więc do pracy nie chodziłem, ale mój ojciec i inni tak.
Gdy wybuchła wojna sowiecko-niemiecka oznajmiono nam, że jesteśmy wolni i że możemy poruszać się po całym terenie Republiki Jakuckiej. Wyjechaliśmy więc do Jakucka, gdzie zgromadziło się dość dużo Polaków. Tam powstała piękna szkoła – Szkoła Polska Ambasady RP w Jakucku. Polak był w niej jeden, ale było fajnie (śmiech). Wówczas były też duże trudności żywnościowe. Dzięki Żydom pomagali nam Amerykanie. Darami musieliśmy dzielić się z NKWD, ale i dla nas coś zostawało. Przy okazji tych darów dochodziło do komicznych sytuacji. Pamiętam szczególnie jedną. Zbliżał się Sylwester i do – jak byśmy dziś powiedzieli – second handu trafił ...smoking i cylinder. Jakiś Amerykanin uznał zapewne, że taki strój jest nam na Syberii potrzebny (śmiech). Cóż, życie płata różne figle, bo lubi to robić.
W Jakucku byliśmy do roku 1944, gdy zapadła decyzja o wyjeździe do Republiki Niemców Nadwołżańskich, 250 km od Stalingradu. Ludzi stamtąd wywieziono na Syberię...
Wtedy już musiałem iść do pracy. Pierwsze moje stanowisko było bardzo poważne (śmiech): pastuch krów. Drugie: pastuch baranów, ale tych nie było czym karmić więc ostatecznie poszły do rzeźni. Zostałem więc głównym mechanikiem i głównym energetykiem w dużej mleczarni (tu już śmiech głośny). Poganiałem wielbłąda w kieracie, a on dawał napęd. Wielbłąd, tak jak i ja, miał na imię Michał i był cudownym zwierzęciem. Opowiadam o tym z humorem, bo z natury jestem wesołym człowiekiem. - przyznaje.
Rodzina Michała Wołoszczaka wróciła do Polski 13 czerwca 1946 r., czyli dokładnie po sześciu latach zesłania. Wróciła do Lublińca.
- Musiałem wziąć korepetycje z matematyki, ale i zrobić dwie klasy w ciągu roku Miałem nieco zaległości – wspomina. - Zrobiłem małą maturę i poszedłem do szkoły jungów, bo bardzo podobał mi się mundur marynarski. A później do Akademii Marynarki Wojennej, którą ukończyłem. Teraz jestem rezerwista komandor podporucznik.
Michał Wołoszczak twierdzi, że w Jakucji słowo "Polak" brzmi dumnie.
- Bohaterem narodowym jest tam Wacław Sieroszewski, który nauczył miejscowych przede wszystkim hodowli bydła i uprawy roli. Ważny jest też badacz Jan Czerski, na którego cześć nazwano nawet pasmo górskie. No i Jabłonowski, który, jak się śmiejemy, dla Rosjan Bajkał wykopał. Ponadto trasę transsyberyjską budowali Polacy, a wszystkie mosty to konstrukcja inżyniera Kierbedzia, Polaka z Warszawy.
Syberiada
- Wywodzę się z rodziny wojskowej i wszyscy mówili: on musi zostać generałem (śmiech). Dziadek był powstańcem śląskim, a tata legionistą. Do wybuchu II wojny światowej mieszkaliśmy w Lublińcu, gdzie stacjonował 74. Górnośląski Pułk Piechoty. Na wakacje wyjeżdżaliśmy do naszego majątku na Wschodzie. Tam też zastała nas 1 września '39. Ojciec poszedł na wojnę, ale dzięki szczęśliwemu losowi, dołączył do nas niebawem. I tu ciekawa historia: gdy cofał się ze swoim oddziałem, pod Tomaszowem Lubelskim trafił do niewoli niemieckiej, z której po dwóch dniach uciekł. Szczęśliwie trafił w tzw. przestrzeń międzyoperacyjną, gdzie Niemcy już się cofali, a Rosjanie jeszcze nie doszli. Wiedział, że jesteśmy w majątku i tam przyszedł.
Rosjanie odnosili się do nas dobrze, miejscowa ludność ukraińska bardzo dobrze, bo pracowała w naszym majątku. Byliśmy ludźmi dla ludzi. Zmiany nadeszły 13 czerwca 1940 r. W nocy przyszli tacy smutni panowie i oznajmili, że mamy 20 minut na spakowanie się i wyjazd. Oficer NKWD, który tym oddziałem dowodził - człowiek-nieczłowiek, natomiast jego żołnierze przynieśli nam na wóz dwa worki mąki, co nas ratowało przez całą drogę. Dziś domyślam się, że też mieli kogoś, kogo wywieziono na Syberię i byli po prostu ludzcy.
Wsadzono nas do pociągu i pojechaliśmy do Irkucka. Podróż trwała 12 dni. Posiłek otrzymywaliśmy tylko raz na dobę - mogło to być rano, w południe lub nawet o godzinie pierwszej w nocy. Taki panował bałagan. W Irkucku załadowano nas na barki i płynęliśmy najpierw rzeką Angarą, później Leną, aż do ujścia Ałdanu. Gdy wysadzono nas na brzeg okazało się, że jeszcze ok. 300 km mamy przejść pieszo. Nas, Polaków, w transporcie liczącym ok. 1300 osób było nie więcej jak 40. Pozostali to byli wysoko postawieni przed wojną, lewicujący Żydzi. To oni wysłali telegram do Berii i wtedy transport natychmiast się znalazł.
Zakwaterowano nas w rosyjskich domkach syberyjskich przy kopalni złota. Ja miałem wtedy 11 lat więc do pracy nie chodziłem, ale mój ojciec i inni tak.
Gdy wybuchła wojna sowiecko-niemiecka oznajmiono nam, że jesteśmy wolni i że możemy poruszać się po całym terenie Republiki Jakuckiej. Wyjechaliśmy więc do Jakucka, gdzie zgromadziło się dość dużo Polaków. Tam powstała piękna szkoła – Szkoła Polska Ambasady RP w Jakucku. Polak był w niej jeden, ale było fajnie (śmiech). Wówczas były też duże trudności żywnościowe. Dzięki Żydom pomagali nam Amerykanie. Darami musieliśmy dzielić się z NKWD, ale i dla nas coś zostawało. Przy okazji tych darów dochodziło do komicznych sytuacji. Pamiętam szczególnie jedną. Zbliżał się Sylwester i do – jak byśmy dziś powiedzieli – second handu trafił ...smoking i cylinder. Jakiś Amerykanin uznał zapewne, że taki strój jest nam na Syberii potrzebny (śmiech). Cóż, życie płata różne figle, bo lubi to robić.
W Jakucku byliśmy do roku 1944, gdy zapadła decyzja o wyjeździe do Republiki Niemców Nadwołżańskich, 250 km od Stalingradu. Ludzi stamtąd wywieziono na Syberię...
Wtedy już musiałem iść do pracy. Pierwsze moje stanowisko było bardzo poważne (śmiech): pastuch krów. Drugie: pastuch baranów, ale tych nie było czym karmić więc ostatecznie poszły do rzeźni. Zostałem więc głównym mechanikiem i głównym energetykiem w dużej mleczarni (tu już śmiech głośny). Poganiałem wielbłąda w kieracie, a on dawał napęd. Wielbłąd, tak jak i ja, miał na imię Michał i był cudownym zwierzęciem. Opowiadam o tym z humorem, bo z natury jestem wesołym człowiekiem. - przyznaje.
Rodzina Michała Wołoszczaka wróciła do Polski 13 czerwca 1946 r., czyli dokładnie po sześciu latach zesłania. Wróciła do Lublińca.
- Musiałem wziąć korepetycje z matematyki, ale i zrobić dwie klasy w ciągu roku Miałem nieco zaległości – wspomina. - Zrobiłem małą maturę i poszedłem do szkoły jungów, bo bardzo podobał mi się mundur marynarski. A później do Akademii Marynarki Wojennej, którą ukończyłem. Teraz jestem rezerwista komandor podporucznik.
Michał Wołoszczak twierdzi, że w Jakucji słowo "Polak" brzmi dumnie.
- Bohaterem narodowym jest tam Wacław Sieroszewski, który nauczył miejscowych przede wszystkim hodowli bydła i uprawy roli. Ważny jest też badacz Jan Czerski, na którego cześć nazwano nawet pasmo górskie. No i Jabłonowski, który, jak się śmiejemy, dla Rosjan Bajkał wykopał. Ponadto trasę transsyberyjską budowali Polacy, a wszystkie mosty to konstrukcja inżyniera Kierbedzia, Polaka z Warszawy.
A