
- Jak młody chłopak słyszałem o Marcu 1968 roku, Grudniu 1970. Potem za rządów Gierka sytuacja początkowo się poprawiła, ale z roku na rok żyło się coraz trudniej i dlatego te protesty w 1980 roku były nieuniknione. Ten przewrót był potrzebny, by ludzie otworzyli oczy i zobaczyli, o co toczy się walka i by nigdy więcej nie uwierzyli komunistycznej maszynie propagandowej – mówi o wydarzeniach Sierpnia 1980 roku ich uczestnik – Waldemar Szadkowski, wówczas pracownik Zamechu.
Rafał Gruchalski - Jak Pan pamięta pierwsze dni strajków w sierpniu 1980 roku?
Waldemar Szadkowski: - W sierpniu 1980 roku pracowałem w Zamechu w modelarni. Wiedzieliśmy już, że w Gdańsku trwa strajk. Razem kolegą z modelarni – Marianem Wojciechowskim - postanowiliśmy, że pójdziemy w Elblągu oddać krew, a tym samym będziemy mieli szansę wyjść z zakładu i jeden dzień wolny, by pojechać do Gdańska i zobaczyć, co dzieje się w Stoczni Gdańskiej. Znaleźliśmy się pod bramą stoczni i udało się nam wejść do środka. Zostaliśmy gorąco przyjęci przez strajkujących stoczniowców. W Zamechu nie było w tym czasie nastroju do strajkowania. Chciano „na własną rękę” dogadywać się z władzą, przede wszystkim o podwyższeniu wynagrodzeń. Było już nawet przygotowane porozumienie w tej sprawie. Powiedziałem wtedy reprezentantom załogi prowadzącym rozmowy z ministrem Zbigniewem Bartosiewiczem, że chyba muszę ich zabrać wszystkich pod stocznię, by zobaczyli, jak to naprawdę wygląda. Tam ludzie walczą o całą Polskę, a nie o swój prywatny interes. Tłumaczyłem im, by nic z władzą nie podpisywali, żadnego porozumienia. W końcu stwierdzili, że mam rację i nawet chcieli, żebym był ich delegatem do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Gdańsku. Od tych wydarzeń mija 40 lat. W ciągu całego tego okresu nie miałem okazji, żeby wiele z tych informacji nieprawdziwych, ale i plotek wyjaśnić lub przynajmniej sprostować. Zabrakło też czasu. W 1983 roku wyjechałem do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszkam do dzisiaj.
- Ma Pan teraz okazję, by to sprostować...
- Gdy pojechałem pierwszy raz do stoczni, nie byłem delegatem Zamechu do MKS w Gdańsku, o czym jest mowa w encyklopediach. Pojechałem tam na własną rękę, by zobaczyć, co tam się dzieje.
- Z Zamechem, co podkreślają uczestnicy tamtych wydarzeń i źródła historyczne, w sierpniu 1980 roku był problem... Zakład w całości nie chciał strajkować...
- Z tą grupą był zawsze problem. Zamechowcy uważali, że są najważniejsi, ponieważ są najliczniejsi. Nawet po wyborach na I Walnym Zebraniu Delegatów do władz elbląskiej Solidarności, kiedy przewodniczącym został Tadeusz Chmielewski, dążyli do tego, by kontrolować cały nowo wybrany zarząd, a upoważniało ich do tego 40 delegatów na WZD. Wyszła z tego awantura, o której było głośno swego czasu. Nigdy nie zgodziłem się z takim stanowiskiem delegatów zamechowskich. Po tej awanturze zrezygnowałem z mandatu delegata. Delegaci Zamechu po wyborze przewodniczącego zerwali WZD, wychodząc z sali obrad.
- Zamech do 22 sierpnia w ogóle nie strajkował...
- Właśnie po to też jeździłem do Gdańska, by przedstawiać zamechowcom, co w tej stoczni się dzieje. W Gdańsku każdy pytał, co z Zamechem, czy będą strajkować. Pytali, dlaczego nie ma takiej decyzji. Strajk w końcu się rozpoczął, chociaż nie w całym zakładzie.
- Jakie panowały wówczas nastroje, gdy okazało się, że władza będzie rozmawiać ze strajkującymi w Gdańsku i jest szansa na porozumienie?
- Ogólnie nastrój był dobry. Ludzie rozumieli, że to co się dzieje, jest ważne i ich także dotyka. Mieliśmy zaufanie do Lecha Wałęsy i do MKS-u Gdańsk. Cieszyliśmy się, gdy okazało się, że w Gdańsku zostało podpisane porozumienie sierpniowe. Gdy w 1983 roku znalazłem się w USA, utworzyliśmy wspólnie z członkami Polskiego Związku Narodowego w Sacramento grupę związkową im. Lecha Wałęsy.
- Co było głównym powodem Pana decyzji o wyjeździe na emigrację w 1983 roku?
- Powodów było kilka. Po pierwsze zdrowie mojej żony, która w czasie stanu wojennego leżała w Wojskowej Akademii Medycznej w Warszawie, czekała na operację kręgosłupa. W tamtym czasie szpital był prawie pusty, przygotowany na to, co mogą przynieść wydarzenia stanu wojennego.
Po drugie, mnie jako rezerwistę – pracowałem w tamtym okresie w EPBP – wojsko miało zamiar powołać w każdej chwili na ćwiczenia poligonowe lub internować w Wojskowym Obozie Specjalnym. Miałem 30 dni, by załatwić wszystkie sprawy związane z chorobą nowotworową żony. Zaświadczenie lekarskie żony, która musiała być pod opieką, nic wtedy nie znaczyło. Sam znalazłem się w szpitalu na Związku Jaszczurczego. Podczas tego pobytu przytrafiły mi się kolejne problemy. Ktoś zawiesił na drzewie transparent z napisem Solidarność, a autorstwo i realizację przypisano mnie.
Po wyjściu na wolność z ośrodka internowania w Kwidzynie ciągle byłem nachodzony przez milicję i Służbę Bezpieczeństwa. O emigracji jeszcze wówczas nie myślałem. Pod koniec 1982 roku z Kazimierzem Szeszelem, doradcą elbląskiego MKS-u, pojechaliśmy do ambasady USA. Kazik był zdecydowany na wyjazd, ja pojechałem dla towarzystwa. Na miejscu, w ambasadzie, przyjęli nas obu. Opowiedziałem pracownikowi o swojej sytuacji rodzinnej. Usłyszałem, że nie ma problemu, że mogę dostać wizę a żonie władze amerykańskie zapewniają operację kręgosłupa. Zdawałem sobie sprawę, że w naszych realiach taka operacja jest niemożliwa, a w warunkach amerykańskich koszt takiej operacji to ponad milion dolarów. Nie było nas stać na taki wydatek. Ale skoro Amerykanie oferują nam takie warunki, należy poważnie zastanowić się nad taką propozycją. Po powrocie domu wspólnie z żoną podjęliśmy decyzję. Postanowiliśmy wyjechać licząc, że tam na miejscu w USA żona będzie miała zapewnioną opiekę lekarską.
Po przyjeździe do USA okazało się, że nie jest tak słodko, jak się mogło wydawać jeszcze przed wyjazdem. Chciałem wyjechać na wschodnie wybrzeże, gdzie jest większa Polonia, a wylądowałem w Sacramento. Kazik chciał do Kalifornii, a znalazł się w Connecticut. Wyjechałem w lutym, jeszcze w stanie wojennym. Nie znałem języka, szukałem w Sacramento pracy przez rok. Przez ten czas dorabiałem, korzystając z pomocy Polonii. Nawiązywałem coraz więcej kontaktów, udało mi się znaleźć pracę w obróbce ceramiki, czym zajmowałem się ponad 20 lat.
Stworzyliśmy w Sacramento naszą polonijną grupę, było nas 25 polskich rodzin. Robiliśmy demonstracje, happeningi, wspieraliśmy Polaków, którzy tu przyjeżdżali.
Najważniejsze, że żona doczekała operacji kręgosłupa, która się udała. Przeszła długotrwałe i skomplikowane leczenie. Zmarła w Sacramento w stanie Kalifornia 19 marca 2001 roku...
- Zanim Pan wyjechał, przyczynił się Pan do budowy pomnika Ofiar Grudnia 70, który został odsłonięty 20 grudnia 1980 roku.
- Przewodniczącym komitetu honorowego był Ryszard Kalinowski. W związku z tym, że on często bywał w Gdańsku, ja koordynowałem prace, razem z Tadeuszem Chmielewskim oraz Wandą Malesą. Próbowaliśmy przeforsować napis na pomniku, który miał się zaczynać od słów „Pomordowanym...”. Władza się na to nie godziła, w drodze negocjacji jest taki jak dzisiaj. Koncepcję pomnika składającego się z dwóch rozdzielonych brył betonowych zaproponował i wykonał rzeźbiarz Henryk Bukowski, na etapie projektowania włączył się ks. Mieczysław Józefczyk proponując umieszczenie krzyża łączącego dwie oddzielone bryły. Ostateczny kształt pomnik przybrał po umieszczeniu napisu autorstwa Ryszarda Tomczyka na części obręczy wykonanej z brązu.
Co ciekawe, gdy rzeźbiarz pan Henryk kończył pomnik, forma przygotowana do odlewania z brązu, wykonana z gipsu pękła. Okazało się, że gips był zwietrzały. Trzeba było wszystko zaczynać od początku, a czas naglił. Do odsłonięcia otwarcia pomnika zostało tylko 10 dni. Włączyłem się wówczas do pomocy, jako że miałem za sobą praktykę, pracując przez kilka lat w modelarni Zamechu. Udało się. W ciągu 24 godzin powstała nowa forma. Termin został uratowany, a pomnik 20 grudnia 1980 roku został odsłonięty i poświęcony. Niewielu już dzisiaj o tym pamięta
- Czym dla Pana jest 40. rocznica Porozumień Sierpniowych?
- To był duży przewrót. Jak młody chłopak słyszałem o Marcu 1968 roku, Grudniu 1970. Potem za rządów Gierka sytuacja początkowo się poprawiła, ale z roku na rok żyło się coraz trudniej i dlatego te protesty w 1980 roku były nieuniknione. Ten przewrót był potrzebny, by ludzie otworzyli oczy i zobaczyli, o co toczy się walka i nigdy więcej nie uwierzyli komunistycznej maszynie propagandowej.
Stan wojenny złamał wiele kręgosłupów, ale byli tacy, którzy pozostali wierni rozpoczętej w sierpniu walce i doczekali momentu, że naród ruszył za nimi i wykorzystał szansę, jaka się nadarzyła, by odzyskać utraconą przed dziesiątkami lat, wolność i niepodległość kraju.