UWAGA!

Zenona Korzeniowskiego życie w bramce (Śladami historii elbląskiego sportu)

 Elbląg, Zenon Korzeniowski
Zenon Korzeniowski (fot. Anna Dembińska, arch. portEl.pl)

- Naszym rywalem w II lidze był zespół Truso Elbląg prowadzony przez Andrzeja Rusznickiego. Dla tych młodych zawodników była to forma przygotowań przed Mistrzostwami Polski Juniorów. Tam grał mój syn Filip. W trakcie elbląskich derbów zagraliśmy przeciwko sobie. Muszę go pochwalić: strzelił mi kilka bramek. W I lidze grał już razem ze mną w Techtransie Darad. Pamiętam taką sytuację w I lidze w meczu w Obornikach Wielkopolskich ze Spartą. Spiker wyczytuje składy: czyta Zenon Korzeniowski, Filip Korzeniowski, ojciec i syn. Kibice biją brawo na stojąco - to tylko jedno ze wspomnień Zenona Korzeniowskiego, bramkarza w elbląskich zespołach piłki ręcznej. Z elbląskim szczypiornistą rozmawiamy o jego karierze sportowej.

– Jak zaczęła się Pana przygoda ze sportem?

– Klasycznie, na szkolnym boisku przy ówczesnej Szkole Podstawowej nr 7 [dziś III Liceum Ogólnokształcące – przyp. SM], gdzie uprawialiśmy wszystkie możliwe dyscypliny sportu. To były lata 60 – te. Próbowaliśmy lekkiej atletyki, boksu, kolarstwa, a nawet hokeja. Boisko to też, patrząc na dzisiejsze warunki, nie było najlepsze: raczej klepisko, ale nam to nie przeszkadzało. W piwnicy mieliśmy siłownię... Chciałem uprawiać jakiś sport, w ósmej klasie szkoły podstawowej zacząłem trenować gimnastykę sportową w II Liceum Ogólnokształcącym To był dość krótki okres.

 

– A naszym czytelnikom przypominamy, że cały czas rozmawiamy z człowiekiem, który całe swoje życie spędził w bramce.

– Do piłki ręcznej trafiłem bardzo późno i chyba przez własną nieśmiałość. Mówiąc wprost: brakowało mi odwagi, żeby przyjść do klubu i zacząć treningi. W podstawówce brałem udział w rozgrywkach międzyszkolnych, już wtedy na bramce, ale wówczas nikt nie zwrócił na mnie uwagi. W trzeciej klasie szkoły „zamechowskiej” koledzy przypomnieli sobie o mnie i trafiłem do reprezentacji szkoły w zawodach międzyszkolnych. Po nich koledzy namówili mnie, żebym jednak spróbował swoich sił w klubie. W 1974 r. poszedłem na trening do Olimpii. Moim pierwszym trenerem był Bogdan Malinowski. Drugim - Alfred Skuratowicz, też ważna postać w historii elbląskiego szczypiorniaka. Trafiłem do juniorów, chłopaków, którzy przeszli cykl szkoleniowy. Chcąc nadgonić stracony czas, zacząłem jeździć do Gdańska na mecze Wybrzeża i Spójni, żeby podpatrywać najlepszych bramkarzy w I lidze, m.in. Andrzeja Szymczaka z Anilany Łódź. W pralni w bloku urządziłem sobie salkę treningową. Musiałem nadgonić stracony czas bez treningów. I udało mi się, gdyż po roku dostałem się do trzecioligowej drużyny seniorów Olimpii, gdzie wówczas pierwszym bramkarzem był Janusz Serwadczak. Drużynę prowadził trener Henryk Kadyszewski. Hali przy ul. Kościuszki jeszcze nie było, graliśmy na asfaltowym boisku. Kiedy jechaliśmy na mecz, to pierwsze co robiliśmy na miejscu, to sprawdzaliśmy jakość asfaltu na boisku rywala. Zamiast kleju do piłki używaliśmy maści ogrodniczej. Piłki też były ciężkie, skórzane, na nogach mieliśmy półtrampki, które szybko się zużywały. Jeszcze ciekawostka: na co zwracałem uwagę na rozgrzewce? Na pierwszy rzut rywali na bramkę podczas ich rozgrzewki. W ten sposób poznawałem się ulubiony rzut, w który róg kto rzuca. Dziś mamy statystyki i przed meczem wiadomo, że Iksiński na dziesięć strzałów, siedem rzuci w lewy górny róg. Wówczas tego nie było.

 

– Szybko mogło się jednak okazać, że wojsko przerwie dopiero co zaczętą przygodę.

– W 1977 r. poszedłem do wojska i po kilku miesiącach pojechałem w reprezentacji okręgu pomorskiego na Mistrzostwa Polski Wojska Polskiego w piłce ręcznej do Bydgoszczy. Pewną ciekawostką jest fakt, że boisko zrobiono na ceglastych kortach tenisowych. Naszymi rywalami były wojskowe kluby: naszpikowany reprezentantami Polski Śląsk Wrocław z Jerzym Klempelem na czele, Grunwald Poznań również z reprezentantami Polski oraz Lublinianka Lublin. Zajęliśmy trzecie miejsce. Po turnieju działacze Grunwaldu pytali się: „Gdzieś się chłopie uchował?”. Ponieważ to był klub wojskowy, za chwilę byłem żołnierzem kompanii sportowej w Poznaniu. To właśnie w Grunwaldzie zetknąłem się z piłką ręczną na najwyższym poziomie . Trenerem Grunwaldu wówczas był wybitny szkoleniowiec Aleksander Wiecanowski. Miałem okazje trenować przyszłego trenera elbląskiego Startu Antka Pareckiego. Grunwald był klubem wojsk lotniczych i na dalsze wyjazdy lataliśmy czarterowym samolotem. Z poznańskim klubem zdobyłem Puchar Polski, pograłem na najwyższym szczeblu rozgrywkowym. Okres służby wojskowej minął i wróciłem do Elbląga.

 

– Nie chciał Pan zostać w I lidze?

– Miałem propozycje, żeby zostać, ale zdecydowałem się wrócić do rodzinnego Elbląga. Wierzyłem, ze w naszym mieście też uda się zbudować zespół, który będzie walczył o coś więcej, niż tylko przemieszczał się pomiędzy trzecią i drugą ligą. Wierzyłem, że uda się coś zbudować na bazie elbląskiej młodzieży Z czasem zastanawiałem, czy to nie był błąd, o czym wspomniałem w felietonie „Siedem dni polskiego sportu” wyprodukowanego przez TVP. Życie potoczyło się, tak jak się potoczyło, mimo wszystko z uśmiechem wspominam czasy kariery. W trakcie swojej kariery miałem propozycje transferu m.in. do Spójni Gdańsk prowadzonej wówczas przez Jerzego Cieplińskiego, Travelandu Olsztyn, czy Sparty Oborniki Wielkopolskie. Z różnych przyczyn zawsze coś stanęło przeszkodzie i nie licząc Grunwaldu pozostałem wierny Elblągowi.

 

– To jak wyglądał zespół piłki ręcznej Olimpii w latach 80 – tych?

– Albo awansowaliśmy do II ligi, albo z niej spadaliśmy. I tak w kółko. Kiedy pojawił się większy talent, to ktoś z potentatów nam go podebrał. Największy sukces w tamtych czasach odnieśli juniorzy, którzy w 1984 r. zdobyli mistrzostwo Polski. Trochę zmarnowane pokolenie, bo prawie nikt z nich kariery reprezentacyjnej nie zrobił, z wyjatkiem bramkarza Arka Dudarefa. Olimpia opierała się na własnych wychowankach i młodych zawodnikach z Truso. Zatrudnieni byliśmy głównie w Zakładach Wielkiego Proletariatu, który był zakładem patronackim, dziś powiedzielibyśmy sponsorem, sekcji piłki ręcznej. Nie przypominam sobie, żebyśmy z tytułu gry w Olimpii dostawali jakieś pieniądze. Najważniejszym benefitem był skrócony czas pracy: najpierw pracowaliśmy do 11, potem stopniowo ten czas wydłużano, aż w końcu pracowaliśmy jak wszyscy. I po pracy na trening. Graliśmy w hali przy ul. Kościuszki. Pewnym urozmaiceniem były wyjazdy na turnieje międzynarodowe, głównie do tzw. „demoludów” [krajów bloku wschodniego – przyp. SM]. Byliśmy w Bułgarii, NRD, Czechosłowacji, na Węgrzech, w Związku Radzieckim. Raz nawet udało się pojechać do Szwecji, niestety ja nie pojechałem, bo nie dostałem paszportu. Najbardziej pamiętam turniej w Eisenbach w NRD. Pojechaliśmy tam w składzie trochę przypadkowym: sezon już się skończył, większość zawodników była na wakacjach, kiedy przyszło zaproszenie. Zebraliśmy się, kto mógł, ten pojechał. A na miejscu mistrz NRD, mistrz Czechosłowacji i my... chłopcy do bicia. Niemcy, chłopy po dwa metry wzrostu, pierwsza myśl: przecież my nawet gola nie strzelimy, rozgrzewali się jak do meczu o mistrzostwo świata, Po turnieju był bankiet na zamku: stoły po 30 metrów długości, a na nich: hulaj dusza, piekła nie ma, wszystko co można sobie wymarzyć bez ograniczeń. Pierwszy i ostatni raz w życiu byłem na takim bankiecie. Dlaczego o tym mówię? Przyszedł czas na rewizytę, Niemcy przyjechali. Turniej odbywał się w hali przy ul. Kościuszki. Po zawodach kierownictwo klubu wytypowało trzech piłkarzy z Olimpii na pożegnalny „bankiet”. Tamci oczywiście przyszli w komplecie. Zaprosili ich do restauracji „Kaliningradzka”, pamiętam, że na hasło, żeby dać coś do picia, wytaszczono skrzynkę wody. Zupa, drugie danie, nie pamiętam czy była lampka wina i do domu... Spotkanie dwóch światów. Pewną ciekawostką był też różnica w podejściu do alkoholu. Nas obowiązywała na turniejach międzynarodowych całkowita prohibicja, przynajmniej oficjalnie. Nasi rywale oficjalnie spożywali piwo i inne trunki, nie kryjąc się przy tym. Czuliśmy się wtedy jak dzieci z podstawówki.

  Elbląg, Zenon Korzeniowski
Zenon Korzeniowski (fot. M., arch. portEl.pl)

 

– W latach 90 – tych męska piłka ręczna była na najlepszej drodze, żeby zniknąć ze sportowej mapy Elbląga.

– Olimpia jako cały klub przeżywała ogromne kłopoty finansowe. Priorytetem działaczy było utrzymanie sekcji piłki nożnej. Ratowaliśmy się w bardzo różny sposób, nieraz trochę na wariackich papierach. I w tym miejscu chciałbym jeszcze raz podziękować ówczesnym władzom miasta, bo bez ich pomocy męskiego szczypiorniaka w Elblągu by nie było. Należy także wspomnieć o byłym szczypiorniście Irku Ziemińskim, Andrzeju Szmidcie,, Edku Piekarzu i innych. Drużyna zmieniała nazwy: z tego okresu największą stabilnością był czas Techransu – Darad. Najważniejsze, że przetrwaliśmy. Pewną ciekawostką jest też fakt, że brałem wtedy udział w różnych turniejach w piłce nożnej m.in. wraz z drużyną elbląskiego browaru zająłem pierwsze miejsce w Mistrzostwach Polski Przemysłu Spożywczego i zostałem wybrany najlepszym bramkarzem zawodów. Najważniejsze, że przetrwaliśmy. Pewną ciekawostką jest też fakt, że brałem wtedy udział w różnych turniejach w piłce nożnej m.in. wraz z drużyną elbląskiego browaru zająłem pierwsze miejsce w Mistrzostwach Polski Przemysłu Spożywczego i zostałem wybrany najlepszym bramkarzem zawodów. Także w elbląskiej ekstralidze halowej uznano mnie najlepszym bramkarzem.

 

– Męski szczypiorniak w Elblągu największe sukcesy zaczął odnosić, kiedy się usamodzielnił.

– Sportowo tak, ale ja wiem jakim kosztem się to odbyło. Był czas, kiedy prowadziłem ten klub wraz z żoną, której należą się w tym miejscu podziękowania, za to, że wytrzymała ze mną. I prowadziła księgowość. Siedziba klubu była u mnie w domu. W II lidze znaleźliśmy się poprzez reorganizacje rozgrywek – pierwsza liga stała się ekstraligą, dotychczasowa druga – pierwszą i tak dalej. Elbląskie ambicje sięgały awansu do pierwszej ligi, długo się nie udawało. W 2003 r. Andrzej Rusznicki powiedział mi o „pomyśle” likwidacji seniorskiej piłki ręcznej w Elblągu. Rozmawiałem z kolegami, zawodnikami, pamiętam takie spotkania z Irkiem Ziemińskim i Edkiem Piekarzem, na których przekonywałem, żeby dali nam szansę. Była bardzo dobra drużyna juniorów prowadzona przez Andrzeja Rusznickiego, która zdobyła mistrzostwo Polski juniorów młodszych. Szkoda było to wszystko zmarnować. Zdecydowałem się przejąć odpowiedzialność za klub. Patrząc z perspektywy czasu, to porwałem się z motyką na księżyc. Pieniędzy początkowo nie było żadnych, graliśmy dla własnej satysfakcji. Byłem w tym klubie prezesem, kierownikiem zespołu, kimś w rodzaju drugiego trenera i bramkarzem. Kierownikiem drużyny był Jerzy Kruszewski. Pierwszym trenerem był Ludwik Fonferek, który jednak z różnych powodów nie mógł prowadzić wszystkich treningów. A cała księgowość prowadziła moja żona. Jak już wcześniej wspomniałem siedzibą klubu było moje mieszkanie. Władze miasta miały jakiś plan, żeby w hotelowcu przy ul. Związku Jaszczurczego wygospodarować pomieszczenia dla nas i dla Startu. Pewne prace już zostały zrobione, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło.

 

– Potem rozpoczął się błyskawiczny awans do ekstraligi.

– Momentem przełomowym był mecz z Sokołem w Kościerzynie. Sokół był naszym głównym rywalem w walce o awans. Na mecz pojechaliśmy bez trenera. Tamto zwycięstwo pozwoliło uwierzyć w siebie, w to, że może z tego wyjść coś fajnego. Wtedy Ludwik Fonferek poukładał swoje sprawy i prowadził już wszystkie treningi. I zrobiliśmy awans do I ligi. I tu pewna ciekawostka: naszym rywalem w II lidze był zespół Truso Elbląg prowadzony przez Andrzeja Rusznickiego. Dla tych młodych zawodników była to forma przygotowań przed Mistrzostwami Polski Juniorów. Tam grał mój syn Filip. W trakcie elbląskich derbów zagraliśmy przeciwko sobie. Muszę go pochwalić: strzelił mi kilka bramek. W I lidze grał już razem ze mną w Techtransie Darad. Wzmocniliśmy się wtedy kilkoma zawodnikami z zespołu Andrzeja Rusznickiego. Pamiętam taką sytuację w I lidze w meczu w Obornikach Wielkopolskich ze Spartą. Spiker wyczytuje składy: czyta Zenon Korzeniowski, Filip Korzeniowski, ojciec i syn. Kibice biją brawo na stojąco. Filip miał papiery na poważne granie, niestety ciężka kontuzja wyeliminowała go ze sportu.

 

– W I lidze długo nie byliście.

– Bardzo szybko, bo już w drugim sezonie awansowaliśmy do ekstraklasy. Nikomu się wtedy w Elblągu nie śniło, że zrobimy awans. Organizacyjnie, to byliśmy „średnio” do tego przygotowani. Jeżdżąc po Polsce, to się nie wychylałem: wszyscy mieli klubowe zaplecze, a my... Na mecze wyjazdowe jeździliśmy w dniu meczu, często grając od razu po wyjściu z autobusu. Kiedyś w ten sposób wygraliśmy nawet w Kielcach, co było bardzo dużą niespodzianką. Tu trzeba też podziękować miastu, które było głównym sponsorem. Techtrans i Darad dawały pieniądze A reszta... Chodziłem i namawiałem lokalne firmy do zakupu ogłoszenia w klubowym biuletynie. Ktoś dał 500 zł, ktoś 1000 zł i tak złotówka do złotówki.... Tu też pewna ciekawostka: w I lidze po raz pierwszy w historii elbląskiej męskiej piłki ręcznej zawodnicy zaczęli otrzymywać stypendia za grę. Chyba tylko ja przez całą karierę nie zarobiłem złotówki na boisku. Awans do ekstraklasy to był dla mnie wyczyn niesamowity. I co warte podkreślenia: trzon drużyny to byli nasi wychowankowie. Oczywiście wzmocniliśmy się przed ekstraklasą, ale głównie bazowaliśmy na naszych. Spadliśmy po dwóch latach, karierę skończyłem w 2009 r., w wieku 52 lat. Przez ten czas byłem kilka razy wybierany do dziesiątki najbardziej popularnych sportowców województwa elbląskiego w plebiscytach organizowanych przez lokalną prasę. W 2001 r. zająłem pierwsze miejsce w podobnym plebiscycie wśród sportowców regionu elbląskiego. Byłem najstarszym zawodnikiem w polskiej lidze. Klub przeszedł pod skrzydła Leszka Wójcika. Jeszcze jedna anegdotka: sezon spadkowy w ekstraklasie, w trakcie jednego z meczów trener Ludwik Fonferek rezygnuje. Obecny na meczu Marek Burkhardt, wówczas dyrektor od spraw sportowych w Urzędzie Miasta wskazał mi Ryszarda Słabę, byłego zawodnika Wybrzeża Gdańsk, na trybunach. To było ciekawe doświadczenie, Ryszard kilkadziesiąt lat był w Niemczech, prowadził tamtejsze zespoły, miał zupełnie inne podejście do treningów. Bardziej bazował na psychologii, wprowadził treningi mentalne. Niewiele nam zabrakło do utrzymania. I tak skończyła się moja przygoda z piłka ręczną: nie zarobiłem na tym grosza, zarówno jako trener, prezes i zawodnik. Raczej dokładałem do tego interesu.

 

– Pół żartem, pół serio nigdy Pan z tej bramki nie wyszedł.

– W sumie... Na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych trafiłem na trening unihokeja. Elbląscy unihokeiści mieli trening zaraz po nas. Chciałem zobaczyć, co co tam chodzi, zostałem na jeden trening, potem drugi, kolejny. Wciągnąłem się i z Elhokiem AZS PWSZ prowadzonym przez Sebastiana Annaszko zdobyliśmy czwarte miejsce na mistrzostwach Polski. Do „pełni szczęścia” brakuje mi tylko występu w roli bramkarza w hokeju na lodzie. Bramkarzem jestem także w zespole Oldbojów Olimpii w piłce nożnej. Bramka „trochę” większa niż ta, w której spędziłem całe życie, ale daje radę. Zebrała się sympatyczna grupa byłych zawodników Olimpii, która ciągle ciągnie na boisko. W tym roku Oldboje będą świętować 30. rocznicę powstania. Być może uda się uczcić meczem z jakimś renomowanym rywalem. Kontynuuję tę sportową przygodę dla ruchu i lepszego samopoczucia.

 

- Dziękuję za rozmowę.

rozmawiał Sebastian Malicki

Najnowsze artykuły w dziale Sport

Artykuły powiązane tematycznie

Zamieszczenie następnej opinii do tego artykułu wymaga zalogowania

W formularzu stwierdzono błędy!

Ok
Dodawanie opinii
Aby zamieścić swoje zdjęcie lub avatar przy opiniach proszę dokonać wpisu do galerii Czytelników.
Dołącz zdjęcie:

Podpis:

Jeśli chcesz mieć unikalny i zastrzeżony podpis
zarejestruj się.
E-mail:(opcjonalnie)
Reklama